Krwawe Wybrzeże
-
- Krasnoludy są chciwe. Ze znanych mi ras najbardziej. Żyją długo i przez cały ten długi żywot gromadzą złoto i inne bogactwa, których nawet nie wydają. Przypominają w tym Smoki i wiele naszych sag opisuje te skrzydlate bestie, które wylegują się na stosach krasnoludzkich kosztowności, w ich zrujnowanych twierdzach, gdy wcześniej wybiły wszystkich mieszkańców. Ale zawsze znajduje się wtedy odważny Nord, który zabija potwora i zgarnia łupy… Ale o czym to ja? Ach tak, skarbiec.
Po tych słowach Wulig przerwał na chwilę i zawołał coś do stojącego najbliżej wojownika, a ten od razu podniósł się z miejsca i gdzieś pobiegł, po krótkiej chwili wracając z kuflem pełnym piwa, który podał zastępcy Sibbora. Ten opróżnił go duszkiem, jedną ręką odrzucając kufel na bok, a wierzchem drugiej ocierając usta i brodę z piany.
- Dzięki ci, młody wojowniku. Niech Tempus zawsze prowadzi twoją rękę, a twój topór niech nigdy się nie stępi… A więc Krasnoludy: do naszej ojczyzny przybyły przed wiekami, może wcześniej, gdy ich plemię zasiedliło wszystkie góry w Verden, a nawet tych kilka w Nirgaldzie. Tak jak ci z pustyni, gdy mijały dekady i wieki, oni coraz bardziej wsiąkali w swój nowy dom, a kontakty z odległą ojczyzną i dalekim królem były coraz rzadsze, choć gdy ich państwo w Verden ich potrzebowało, wysyłali tam pieniądze, oręż i wojowników. Na ich nieszczęście, król z Verden odwdzięczał się za taką pomoc rzadko, przez co wiele ich twierdz wpadło w ręce Zielonoskórych lub zostało opuszczonych. Tak czy siak, Krasnoludy zaczęły rządzić się po swojemu. Na czele każdej twierdzy stanął Jondug, co w narzeczu, jaki stworzyli z połączenia swojej mowy, języka wspólnego i słów Nordów, w praktyce oznacza króla. Przez szacunek do swego władcy nie mówili tak sami o sobie, ale byli królami: prowadzili armie na bitwy, ściągali podatki, paktowali, ustanawiali prawa i tak dalej. I mieli najwięcej bogactw. Aby uniknąć zagrożenia ze strony Smoków lub innych najeźdźców, wielu Jondugów buduje skarbce na swoje bogactwa poza twierdzami, którymi władają, a drogi do nich są zwykle znane tylko garstce zaufanych sług i budowniczych. My mieliśmy wówczas szczęście, zmarł bowiem Jondug Białego Szczytu, jednej z krasnoludzkich twierdz, i zgodnie ze zwyczajem, miano pochować go w skarbcu z większością dóbr, których nie rozdał w swej ostatniej woli. Gdy dotarły do nas te wiadomości, nasi ludzie przez wiele tygodni, dzień i noc, czatowali przy gościńcu prowadzącym do Białego Szczytu. Wielu zaczęło się burzyć, gdy czas mijał, wierząc, że nas oszukano, że się spóźniliśmy. Ale wtedy bramy miasta otworzyły się i opuścił je wielki kondukt pogrzebowy. Biały Szczyt opustoszał, a jeden z naszych wojowników zażartował, że gdyby Krwawe Orły miały teraz tylu wojowników, co przed bitwą o obóz, moglibyśmy zdobyć całą twierdzę i splądrować ją, gdy Krasnoludy wrócą. Tak czy siak, my śledziliśmy żałobników, dzięki czemu poznaliśmy drogę do skarbca. Poza tymi bogactwami, które zmarły Jondug miał zachować dla siebie, trafiały tam też pożegnalne dary od tych, którzy chcieli pożegnać zmarłego lub przypodobać się jego zastępcy. A gdy i to się skończyło, wydano ucztę pod skarbcem, która trwała trzy dni i trzy noce, my w tym czasie rozbiliśmy obóz w pobliżu i czekaliśmy. Gdy uczta zbliżała się ku końcowi, a wrota skarbca miały zostać zapieczętowane przez strażników i dworzan Jonduga, jedynych, którzy nie mogli pić podczas uczty, ja, Sibbor i kilku naszych wojowników udaliśmy się tam, podczas gdy reszta naszych skryła się w pobliżu. Mieliśmy na sobie doskonałe odzienie i zbroje, a przy pasach przednią broń. Wszystko dzięki wysłannikom Klanu Łosia, sojusznikom Krasnoludów z Białego Szczytu, których zaatakowaliśmy, gdy zmierzali na ucztę. Poza tymi wybranymi, większość Krasnoludów była niemal martwa od nadmiaru alkoholu, trzy dni i noce picia to za wiele, nawet jak na nich. Przedstawiliśmy się im jako wysłannicy z Klanu Łosia i powiedzieliśmy, że chcemy złożyć dary, głównie futra i broń. Zgodzili się, choć było już na to za późno, i wprowadzili nas do skarbca… Wiele w życiu widziałem, zwłaszcza później, gdy opuściliśmy naszą ojczyznę w poszukiwaniu łupów i chwały, ale tamten skarbiec… Po środku stał kamienny, pozłacany sarkofag, ozdobiony krasnoludzkimi symbolami, scenami z życia Jonduga i jego podobizną. U jego stóp wszystkie złożone przez biesiadników dary. A wszędzie wokół, gdzie okiem sięgnąć, piętrzyły się bogactwa: wspaniała broń i pancerze, złocone i zdobione pochwy czy pasy, futra i skóry, złoto i srebro, tak w sztabach jak i monetach, które chowano do ciężkich skrzyń, a do tego zastawa stołowa, kielichy, narzędzia i wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić, zrobione ze złota… Wykorzystując to, że Krasnoludy nie spodziewały się niczego, zabiliśmy tych, którzy weszli z nami do skarbca, resztą zajęli się nasi kompani, pilnując drzwi, my zaś zajęliśmy się rabowaniem. Do worków wsadzaliśmy wszystko, nawet nie patrząc, bo wiedzieliśmy, że ma to wartość większą, niż sobie wyobrażamy. Ale wtedy stało się coś, czego nie rozumiemy do dziś. Jakaś Magia, jak myślę: kamienne posągi Krasnoludów, które ozdabiały kolumny w skarbcu, dużo większe od nawet najroślejszych z was, ożyły i z kamiennymi młotami i toporami w dłoniach, ruszyli ku nam. Walka, jaka się wywiązała, wzbudziła zainteresowanie biesiadników po drugiej stronie drzwi, którzy zaczęli się budzić, a widząc wśród siebie Nordów i trupy swoich współplemieńców, natychmiast chwycili za oręż i rzucili się na naszych wojowników. Myślicie sobie, że tamci nie mieli trudnego zadania? Głupota. Pijany Krasnolud jest groźny, a gdy jest pijany i wściekły to niewiele może go zatrzymać. Nasi ustawili mur tarcz, miotając zza niego oszczepami i strzelając z łuków, desperacko starając się utrzymać, abyśmy my mogli wyjść. Ale nie było to takie łatwe, gdy kamienne potwory rzuciły się na nas. Nasza broń, choć przednia, krasnoludzka robota, nie imała się ich prawie wcale, oni zaś swym orężem, a nawet kamiennymi pięściami i stopami, masakrowali kolejnych spośród nas. Jeden z nich natarł na Sibbora, jednym ciosem młota wytrącając mu trzymany w dłoni miecz. Wódz zaczął uciekać, ale kamienny Krasnolud nie odpuszczał i w końcu przyparł go do muru. W akcie desperacji, sięgnął on po jeden z wiszących na ścianie toporów i machnął nim prosto w wyciągniętą po niego dłoń. Nie wiem czy te kamienne potwory potrafiły coś czuć, ale tamten na pewno był zdziwiony, gdy jego kamienna dłoń huknęła o ziemię. Ten topór zadziałał, choć z wyglądu nie różnił się od innych. Uzbrojony w skuteczny oręż, Sibbor zmienił kamiennych wartowników w sterty gruzu, a my unieśliśmy nasze łupy i zabitych towarzyszy, nie chcąc zostawiać ich ciał na pastwę żądnych zemsty Krasnoludów. Opuściliśmy skarbiec, gdzie nasi kompani ledwo się trzymali, ale gdy Krasnoludy zobaczyły broń w dłoniach Sibbora, natychmiast odstąpili, a my, nie zastanawiając się nawet czemu, uciekliśmy z tyloma łupami, ile zdołaliśmy unieść. Po tym staliśmy się tak znienawidzeni wśród Krasnoludów, i to nie tylko z Białego Szczytu, że unikaliśmy ich za wszelką cenę, wiedząc jak srogi może być ich gniew. Ale nie musieliśmy kryć się długo, jedynie zajęliśmy się naszymi poległymi braćmi, wyleczyliśmy nasze rany i ruszyliśmy na wybrzeże, gdzie opłaciliśmy naszych szkutników, aby skończyli drakkar, w tym czasie ucząc się od najemnej załogi wszystkiego, co potrzebne w żeglowaniu. A gdy wszystko było gotowe, podnieśliśmy żagiel i ruszyliśmy ku nowemu etapowi w życiu każdego z nas i w historii Krwawych Orłów: do Winteredge. -
Topór, który Sibbor wykorzystał do pokonania kamiennego Krasnoluda, prawdopodobnie był tym samym, który ujrzał Reinhardt. Topór ten tym bardziej musiał być czymś cholernie ważnym i magicznym, nie tylko ze względu na to, że skutecznie odrąbał rękę istocie z kamienia, ale również ze względu na brak oporu ze strony Krasnoludów. Wyglądało więc na to, że gdyby doszło do walki z Sibborem, Mroczny Paladyn byłby raczej na przegranej pozycji, nawet jeśli walczyłby niehonorowo.
Winteredge… Nazwa ta nic nie mówiła Reinhardtowi, lecz był gotów wysłuchać dalszej części opowieści. Krwawe Orły zapewne musiały dokonać czegoś ważnego w tym miejscu, skoro Wulig o nim wspomniał.
-
- Ci z was, synowie Tempusa, którzy większość życia spędziliście w mroźnej tundrze, jak ongiś my, nie wiecie o tym miejscu zbyt wiele, prawda? Winteredge to największe miasto Karak’Akes, a ustępuje Dekapolowi tylko dlatego, że wszyscy liczą te miasta jako jedno. Albo po prostu nie są w stanie przyznać, że to nie przybysze z Verden, ale Nordowie wybudowali najwspanialszą i największą osadę na kontynencie. To stare miasto. Kiedyś wioska rybacka, gdy my tam przybyliśmy, było już gwarnym portem obrosłym w umocnienia, położonym nad brzegiem nigdy niezamarzającego morza. To stamtąd wyruszają wszystkie nasze smocze łodzie, tam handlujemy zdobytymi łupami i odpoczywamy po trudach wypraw. Jest to też główna siedziba Jarahan, bractwa zrzeszającego wszystkich tych, którzy pływają w inne rejony Elarid na drakkarach, aby grabić i plądrować. Nasz pobyt na miejscu nie trwał długo, a sam wódz Jarahanu przybył do Sibbora, aby z nim porozmawiać. Nazajutrz byliśmy już jego członkami, co nikomu nie przeszkadzało: dalekie wyprawy, przygody, łupy, niewolnicy i bitwy! To wszystko było przed nami. Ale nim wybraliśmy się na pierwszy rajd naszym drakkarem, musieliśmy udowodnić, na co nas stać. Nasi wojownicy nie mieli sobie równych, ale marynarzami byliśmy dużo gorszymi. Prawdę mówiąc, kilka pierwszych miesięcy naszego pobytu w Winteredge zajęło nam doskonalenie się w sztuce żeglarstwa. Gdy jednak udowodniliśmy, że jesteśmy równie wprawni w żegludze jak wojaczce, zostaliśmy pełnoprawnymi członkami Jarahan. Czas, w którym doń dołączyliśmy, nie był szczególnie owocny dla bractwa: brakowało nam okazji do napadów, nasi szpiedzy nie przynosili żadnych wieści, które mogłyby nas zainteresować. Wreszcie sam Arvil Reggal wyznaczył misję nam i załogom dwóch innych drakkarów. Nie mówił, kto ją zlecił, ale kufry pełne złota i innych bogactw pozwalały przypuszczać, że był to ktoś wpływowy i bogaty. Jak później zacząłem przypuszczać, najpewniej wysłannik Cesarstwa. Dzień później podnieśliśmy żagle i ruszyliśmy ku Verden. Tempus był nam łaskawy i podróż upłynęła szybko i bezpiecznie, a my rzuciliśmy kotwicę na piaszczystej plaży, pośrodku orczych stepów. Na nadmorskim cyplu, wśród stromych klifów, które uniemożliwiały atak ze strony morza, wznosiła się forteca zielonoskórego watażki, Umhry Ludożercy, którego mieliśmy zgładzić wraz z jego świtą, armią i całym plemieniem. Już wcześniej mieliśmy niejedną okazję aby walczyć z Orkami, ale ci z Dekapolu byli dużo bardziej dzicy i prymitywni, walczący w rozproszeniu, polegający przede wszystkim na brutalnej sile. Tamci zaś? Cóż, gdy tylko zbliżyliśmy się do obozu, nasi łucznicy oddali kilka salw ognitych strzał, podpalając namioty i obozowiska wokół twierdzy Umhry. Zyskaliśmy ich uwagę, ustawiliśmy więc mur tarcz, a kilkunastu pierwszych Zielonoskórych zostało powalonych przez nasze strzały i oszczepy. Pierwsze fale Orków odpieraliśmy bez trudu i z małymi stratami, byli zbyt niezorganizowani aby przebić się przez naszą formację. Dopiero potem zrozumiałem, czemu Umhra uchodził za tak groźnego: samo jego pojawienie się na polu bitwy sprawiło, że Zielonoskórzy nie tylko odzyskali zapał do walki, ale i walczyli dużo bardziej zorganizowanie. A potem pojawili się oni: najwięksi i najsilniejsi ze wszystkich, odziani od stóp do głów w czarny metal, zbrojni w wielkie, dwuręczne topory. Jakiś elitarny oddział, pewnie gwardia samego Ludożercy. Ich uderzenia nie wytrzymaliśmy, rozbili nasz mur tarcz na dwoje, ja walczyłem desperacko w jednej z formacji, Sibbor w drugiej. I to na nim skupiły się ataki czarnych Orków i ich wodza, widziałem jak kolejni Nordowie padają martwi i konający na ziemię, aż został tylko sam Sibbor. Od śmierci uratowało go to, że wyzwał Umhrę na pojedynek. Gdyby tego nie zrobił, jego gwardia zasiekałaby go toporami. Walka była długa, intensywna i brutalna, ale choć Ork był większy i silniejszy niż Sibbor, nasz wódz zyskiwał przewagę. Do tego stopnia, że Umhra wezwał kilku strażników na pomoc, ale potężny topór Sibbora rozpłatał ich czarne pancerze wraz z ciałami. Walka przeniosła się do twierdzy Ludojada, przez co nie mogłem jej już śledzić. Około godziny wszyscy, my i Orkowie, czekaliśmy w napięciu. W końcu drzwi zamczyska otworzyły się i wyleciała przez nie pokiereszowana, odcięta głowa Umhry Ludojada, a krótko później opuścił je Sibbor. Orkowie, zdemoralizowani klęską lidera, nie byli już godnymi przeciwnikami, więc rozprawiliśmy się z nimi szybko. Tyko czarna gwardia walczyła do końca, nawet mimo tego, że zaoferowaliśmy im życie, gdyby się poddali. W tej krwawej batalii zginęła ponad połowa wszystkich Nordów, którzy na nią wyruszyli, ale dopięliśmy swego. Poza tym, na drakkary załadowaliśmy łupy, które banda Umhry gromadziła latami, a także niewolników, których pochwycili. Głupcy, sądzili, że są wolni, dziękowali nam i wznosili dziękczynne modły do swoich słabych bogów. Większość z nich była tak słaba po niewoli, że zabiliśmy ich od razu, aby nie obrazić Tempusa złożeniem mu tak żałosnych ofiar. Pojmaliśmy jedynie garstkę, których sprzedaliśmy po powrocie z Winteredge, zostawiając jedynie Bytte, jak nazwał ją Sibbor. Była córką jednego z orczych wodzów, przeznaczoną Umhrze w zamian za sojusz. Gdy ją odnaleźliśmy, rzuciła się na nas, ale gdy dowiedziała się o śmierci Ludojada, przysięgła wierność i oddanie temu, kto go pokonał. Bo chociaż go nienawidziła, to widziała w nim coś, co pociąga każdą Orczycę: siłę. A skoro znalazł się silniejszy od niej, to tylko jemu mogła być posłuszna. Niestety, nasze dalsze losy w Winteredge obfitują w nudę i monotonię. Zmieniło się to dopiero, gdy Reggal wezwał do portu wszystkich członków Jarahan i obwieścił nam, że w Dekapolis wybuchła wojna między Nordami, prowadzonymi przez sławnego Wulfgara z Doliny Lodowego Wichru i Berthanga Śmiałego, a mieszkańcami miast i ich sojusznikami. Tchórzliwy mieszczanie, nie mogąc sprostać naszym wojownikom, oddali się pod opiekę Cesarstwa. Jego władca, niby największy mocarz w Elarid, nie mógł wysłać im posiłków walcząc z Drowami i Orkami. Dlatego spuścił ze smyczy swoje nędzne psy, Krzyżowców Argentu. Ich przybycie przechyliło szalę zwycięstwa na stronę Dekapolu, więc Wulfgar wezwał Jarahan na pomoc. Ale zamiast ruszyć lądem na pomoc naszym braciom, zrobiliśmy to, w czym bractwo jest najlepsze: popłynęliśmy na łupieżczy rajd do Verden, pustosząc ziemie Krzyżowców i wybrzeże Cesarstwa. Podczas gdy Reggal poprowadził główną armię w głąb lądu, chcąc zdobyć stolicę Krzyżowców, miasto Argent, my zostaliśmy tutaj, aby skończyć to, czego nie zaczęła główna armia. Bracia, tylko ten jeden gród stoi nam na drodze do łupów, zwycięstw i chwały! I to nie tylko tych skrytych za murami, ale i do wszystkich innych, które możemy zdobyć, gdy tylko uporamy się z ostatnimi obrońcami wybrzeża i ruszymy plądrować ziemie tam, gdzie główna armia Jarahanu jeszcze nie postawiła swojej nogi!
I to byłoby na tyle z historii. Wznosząc w górę kufle, broń, pięści i okrzyki ku czci Tempusa, Nordowie zaaprobowali pomysł Wuliga, on zaś odszedł, w końcu opowiedział historię Krwawych Orłów, tak jak obiecał. Gdy reszta Nordów wróciła do ucztowania i rozmów, Nord skinął głową na was dwóch i ruszył do namiotu Sibbora. -
Fascynująca historia. skwitował krótko w swoich myślach opowieść Wuliga. Choć w jego myślach mogła być lekka doza sarkazmu, tak Reinhardt musiał przyznać, że Krwawe Orły rzeczywiście są siłą, z którą należy podchodzić z ostrożnością. Schylił się nieco w stronę Zamara, nadal opierając się o swój miecz dwuręczny.
- I jak? Co sądzisz o naszych sojusznikach po tym, co usłyszeliśmy? - zapytał Styrica. -
- Że są kimś więcej, niż żądnymi krwi barbarzyńcami. - odparł tamten, podnosząc się ze swojego miejsca i również idąc w stronę namiotu wodza Nordów. - Nie sądziłem, że kiedyś wypowiem o Nordach te słowa. Jestem ciekaw jakie jeszcze sekrety skrywa Sibbor i jego ludzie. I to ciekaw na tyle, aby znieść smród futer, krwi i piwa jeszcze przez jakiś czas, przebywając z naszymi nowymi sojusznikami.
-
-- Widzę, że mamy podobne zdanie co do tej sprawy. - odpowiedział, delikatnie gładząc swoją brodę i podążając za Zamarem. - Być może w niedalekiej przyszłości dowiemy się więcej na temat Krwawych Orłów.
-
W środku zastaliście ten sam tron, na którym zasiadał Sibbor, gdy pierwszy raz go zobaczyliście, obecnie pusty, gdyż wódz Krwawych Orłów spacerował po namiocie, z założonymi za plecami rękoma, przerywając to dopiero wtedy, gdy weszliście do środka. Gestem wskazał wam, abyście podeszli do prostego, drewnianego stołu, na którym rozłożono jakieś mapy i inne papiery, nad którym naradzali się już inni Nordowie, w tym Wulig. Poza nimi i wami, w środku znajdował się jedynie śpiący na posłaniu ze skór tygrys.
- Mówiono nam, że okażecie się pomocni Krwawym Orłom i całemu wysiłkowi Jarahanu w tej krainie. - powiedział Sibbor, mierząc was wzrokiem. - A więc to udowodnijcie. Jutro o świcie przeprowadzimy kolejny szturm na mury grodu. Liczę, że z waszą pomocą będzie udany i opuścimy wreszcie to przeklęte miejsce. -
— Będzie. - odpowiedział z pewnością. - Powiedz tylko, co mamy zrobić.
-
- Wesprzeć nas. - odparł z prostotą, rozkładając ręce, ale po chwili kontynuował. - Nie mam w swym obozie żadnych inżynierów, moi ludzie nie są w stanie zrobić żadnych machin oblężniczych bardziej skomplikowanych niż proste tarany i drabiny. Zdołamy dostać się przy ich pomocy na mury, ale nie uczynimy w nich wyrwy, nie wyważymy bramy. Ufam więc, że posiadacie moce, które zrobią to, czego my nie umiemy: stworzą wyłomy w obronie wroga, przez które moi ludzie wedrą się do środka.
-
-- Posiadamy takowe moce. Dzięki nim możemy zarówno wytworzyć wyrwę w murach, jak i przełamać bramy. - odpowiedział, a na potwierdzenie swoich słów, wytworzył niewielki płomień w swojej dłoni, gasząc go po kilku sekundach. - Jutrzejszy dzień okaże się ostatnim dniem oblężenia, a Krwawe Orły przyniosą chwałę zarówno Tempusowi, jak i Jarahanowi.
-
Kiwając z uznaniem głową, Sibbor poklepał cię po ramieniu.
- Może ta cała Magia nie jest tak bezużyteczna jak niektórzy mawiają.
Po tych słowach zaprosił was do stołu, na którym leżała sporych rozmiarów mapa obwarowań grodu i najbliższej okolicy.
- Poprowadzimy atak stąd. - zaczął Sibbor, pokazując punkt na mapie. - To podgrodzie. Chcę, żebyście spalili je zanim zaczniemy atak, jeszcze tej nocy. O świcie, gdy obrońcy będą zmęczeni gaszeniem pożaru, uderzymy. Najważniejsza do opanowania jest baszta za podgrodziem, znajdująca się w niej brama to jedyny sposób, aby dostać się do grodu, dlatego będą bronić jej najzajadlej. A tak przynajmniej myślałem. Mając was, chcę żebyście utworzyli wyłomy w murach, im więcej tym lepiej, na prawo od bramy. Tam zaatakują nasi wojownicy. Gdy dojdzie do zwarcia z wrogiem, ja poprowadzę atak na samą bramę, jeśli wyłomy miałyby zawieść. W tym czasie ty, Wuligu, poprowadzisz naszych berserków do ataku na lewo od bramy z użyciem drabin. W najgorszym wypadku będziemy mieli jedno wejście do miasta, w najlepszym trzy. Po zdobyciu bramy lub wyłomów, część wojowników zostanie tam, aby zadbać, żeby nikt nie uciekł. Przewiduję, że po opanowaniu murów wróg może nam stawić opór jedynie na wzgórzu, ale i z tym sobie poradzimy. -
-- Tak też zrobimy. - odpowiedział lakonicznie, opierając ostrze swojego miecza o ramię.
// Z mojej strony raczej będzie to wszystko, nie zamierzam na ten moment zwiedzać obozu czy wchodzić w interakcje z innymi postaciami z Krwawych Orłów. Jeśli nie masz nic dla mnie przygotowane odnośnie obozu, możemy chyba przejść do momentu ataku na gród. // -
- A więc do dzieła. Niech Tempus nam sprzyja. Nam wszystkim.
Tymi słowami wodza Krwawych Orłów zakończyła się narada przed bitwą.
- Jesteś gotów? Chciałbym mieć to za sobą jak najszybciej. - zagadnął cię Zamar, gdy opuściliście namiot Sibbora, nawiązując do powinności, jaką przyszło wam spełnić jeszcze przed świtem: podpalenie podgrodzia. -
-- Jak najbardziej. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. - odpowiedział wraz z kiwnięciem głowy na potwierdzenie swoich słów.
-
Na te słowa Styric ruszył wprost ku obozowej bramie. Po opuszczeniu obozowiska Krwawych Orłów, czekał was około kilometrowy marsz w kierunku grodowych umocnień, podczas którego wypada wam albo uniknąć wykrycia, albo wręcz przeciwnie, postawić cały garnizon na nogi. Bezsenna noc przed decydującym starciem może zrobić niemałą różnicę następnego ranka.
-
A więc wyruszył wspólnie ze Styriciem i Nordami w drogę do ataku na gród Krzyżowców Argentu. Dla niego samego marsz ten nie powinien stanowić szczególnego wyzwania, choć przez całą drogę obserwował okolicę, aby nie wpaść w jakąkolwiek zasadzkę, którą Krzyżowcy mogliby przeprowadzić.
-
Choć pewnie oblężonym nie raz zdarzało się urządzać wycieczki na wrogie pozycje i przeciwko nordyjskim patrolom, tak teraz nie spotkaliście nikogo, z kim musielibyście skrzyżować swoje ostrza. Kilku przydzielonych wam Nordów, przewodników, choć mieli zapewne też posłużyć za obstawę, gdy wy bylibyście zajęci inkantacją zaklęć, zaprowadziło was przez kilometr ziemi niczyjej na miejsce oddalone od grodziska na około dwieście metrów, może mniej. Wysilając oczy, mogłeś zobaczyć chodzących po murach wartowników w świetle rozstawionych tu i ówdzie pochodni.
- Ogień to twoja specjalność. - powiedział Zamar, krzyżując ręce na piersi. - Czyń więc honory. -
W odpowiedzi na słowa Styrica, Reinhardt kiwnął głową i spojrzał na fortyfikacje raz jeszcze, przygotowując się do zbombardowania ich przy pomocy Magii Ognia. Skupiając swoje siły, Mroczny Paladyn wytworzył kilka kul ognia, by następnie cisnąć nimi w mury grodu niczym grad, licząc na zapalenie fortyfikacji, a także wstępne straty w obrońcach.
// Chciałbym zaznaczyć, że kule ognia zostaną wystrzelone w taki sposób, że w każdą ze stron murów poleci po trzy kule ognia, natomiast w środek murów, jeżeli zawiera bramę, wystrzelone zostanie pięć kul ognia; jeśli z podanych informacji nie wynika, że brama jest widoczna, zignoruj ten punkt i uznaj, że w lewą i prawą stronę murów zostało wystrzelone po pięć kul na każdą ze stron. // -
Kilka chwil oślepiającej jasności zmieniło na twoich oczach dzień w noc. Mrok ponownie was otoczył, gdy ostatni pocisk sięgnął celu. Na horyzoncie wciąż jednak pozostało jasno, wszystko dzięki płomieniom, które zaczęły chciwie lizać fortyfikacje grodu. Mury były zbyt solidne, aby je zniszczyć, na pewno jednak je uszkodziłeś, a sądząc po okrzykach strażników, oni również padli ofiarą ognia. O wiele lepiej powiodło ci się z bramą. Jej samej nie zniszczyłeś, ale baszta, w którą była wkomponowana, runęła, odbierając obrońcom najważniejszy chyba punkt obronny.
Szybki rzut oka wokół pozwolił dostrzec ci pewną dozę uznania na twarzy Zamara, choć nie okazał tego inaczej, niż kilkoma powolnymi klaśnięciami, Nordowie zaś, mimo swojej niechęci do Magii jako takiej, spoglądali na ciebie z niechętnym respektem, przemieszanym nieco z lękiem.
- To powinno ich zająć. - powiedział Styric, mając na myśli obrońców i ludność oblężonego grodu. - Pora nam wracać, nie sądzisz? Do świtu nie zostało wiele, powinieneś się zregenerować, jeśli chcesz wykorzystać kilka czarów w późniejszej walce.
Zamar miał rację, nic tu po was. Nawet twoi żądni krwi, nordyjscy towarzysze ani myśleli teraz rzucić się na wrogie umocnienia. -
Przez chwilę obserwował jeszcze owoce swej destruktywnej pracy. Widok płonących murów oraz bramy, wymieszany z okrzykami strażników, których część prawdopodobnie spali się żywcem, przyprawiał Reinhardta o swoistą dumę. Uczucie to było tym bardziej napawane przez oklaski Zamara oraz spojrzenia Nordów, w których można było wyczuć zarówno niechętny respekt mimo awersji do magii, jak i lęk. Jemu to nie przeszkadzało.
Na słowa Styrica, Mroczny Paladyn pokiwał głową. Siły oblegające mogłyby teraz przejść do ataku, ale samobójstwem byłoby rzucanie swych sił na żarzące się mury, które nie wiadomo, czy w ostateczności nie runą, a tym bardziej w momencie, kiedy wrogie siły mobilizowały się do ugaszenia pożaru. On sam zaś był wyczerpany po rzuceniu tak potężnego czaru, a pomimo bycia nadczłowiekiem, odpoczynek był potrzebny.
-- Wracajmy więc. Oni wymęczą się przy ratunku murów, a nawet jeśli uda im się wznieść wątpliwej jakości fortyfikacje w ramach ostatniego aktu desperacji, nie uchroni ich to przed porażką. - odpowiedział, opierając swój dwuręczny miecz o ramię i tym samym rozpoczynając powrotną wędrówkę do obozu.
// Jeśli nie planujesz żadnych rozmów lub jakichkolwiek innych wydarzeń po tej akcji, moglibyśmy w sumie przewinąć do rana. //