Dallas
-
Ruszył do bramy, a gdy tam dotarł - nie wpuścił ich od razu. Najpierw pytania.
– Skąd jesteście, jak długo wędrujecie i czemu miałbym was wpuścić? No poza tym, że macie dzieciaka i nie macie wody oraz jedzenia. -
Antek:
Jeszcze kilka godzin załoga wykonywała jakieś drobne naprawy, tankowała bak, ładowała amunicję, zapasy prowiantu i wody, a gdy wszystko było gotowe, każdy zajął swoje miejsce w czołgu i kierowca popędził stalową bestię. Choć miałeś świadomość, że teraz niebezpieczeństwo będzie czaić się na każdym kroku, nie byłeś w stanie wyobrazić sobie kolejnych walk w mieście, czułeś się dziwnie wolny i szczęśliwy teraz, na kadłubie czołgu, uzbrojony w działko kaliber dwadzieścia milimetrów, gdy pustynię wokół ryły gąsienice sunącej w swoim tempie maszyny.
//Zmieniamy temat na Pustynię Śmierci. Zacznę.//
Zohan:
- Jesteśmy z Dallas, wędrujemy chyba od kilku miesięcy, straciliśmy rachubę. Kiedyś było nas więcej, ale na naszą grupę napadli Bandyci, nam cudem udało się uciec. - wyjaśnił Ci mężczyzna, przywódca grupy i głowa rodzina. - Jeśli nas nie wpuścisz, to umrzemy, miej litość! -
– Na czym się znacie i co potraficie robić? Skąd mam wiedzieć czy nie jesteście jakąś podpuchą i nie chcecie nas wybić po cichu?
-
- Możecie nas przeszukać, nie mamy broni, a nawet gdyby, to nie potrafimy się żadną posługiwać. Ja jestem cieślą i stolarzem, a taki ktoś na pewno się Wam przyda, reszta może pomagać w gospodarstwie czy domu, nie potrafią wiele, ale szybko się nauczą, jeśli będzie trzeba.
-
– Co dolega dzieciakowi? – spojrzał się na dziecko, a potem na faceta.
-
- Nie wiem, naprawdę. Jest osłabiony, ma gorączkę i poci się, niedawno też wymiotował i miał biegunkę. Nic dobrego z tego nie wyniknie, już teraz jest bardzo słaby.
-
– Został zadrapany albo ugryziony?
-
Ten post został usunięty!
-
- A wyglądam Ci na kretyna? - fuknął, zmieniając nagle ton. - Oczywiście, że nie. Gdyby tak było, każdy kochający ojciec skorciłby cierpienia swojego dziecka.
-
– Nie wyglądasz, ale nim będziesz, jak spróbujesz coś tu odjebać. – otworzył im bramę, a następnie dokładnie przeszukał. Rzecz jasna, z bronią w ręku.
-
Nie doszło do tego, a szkoda, nawet Tobie te kobiety wydawały się całkiem, całkiem, bo ktoś zaalarmował o całej tej szopce ludzi stojących w hierarchii wyżej, niż jakiś trep, taki jak Ty, przez co pojawiło się tu o kilka uzbrojonych osób więcej, z tym kowbojem, który chyba tu rządził, włącznie.
-
Znając życie to pewnie dostanie opierdol, za to, że ich wpuścił. Pozostaje mu teraz czekać na konsekwencję swoich czynów.
-
Nowo przybyłych ciasnym kręgiem otoczyli uzbrojeni ludzie ranchera, a on sam wskazał na Ciebie palcem i odszedł o kilka kroków, aby inni nie słyszeli Waszej rozmowy.
- No, no, no, pierwsza warta i nawet nie miałeś czasu się nudzić, hm? Ja też nie przepadam za nudą, więc opowiedz mi tę historię, a jeśli będzie dobra, to może zastanowię się, czy nie wywalić Ciebie, Twojego kumpla i tej rodzinki na zbity pysk. -
Też odszedł kilka kroków.
– Co mam powiedzieć? Nie znam tu obowiązujących zasad i nie wiem, co bierzecie pod uwagę przy wpuszczaniu ludzi tutaj. Stojąc przy płocie, zobaczyłem jak idą, więc zapytałem czego tu chcą i skąd pochodzą. Od kilku miesięcy są w drodze, a wcześniej byli w Dallas. Nie mają jedzenia i wody, a dzieciak jest chory. Wcześniej podobno należeli do grupy, która została wybita przez Bandytów. -
- Powinieneś zawołać kogoś, kto zna się na tym, kto ma większy staż i doświadczenie. - odparł i westchnął. - Mówili, czemu im się udało? Czemu z całej tej grupy akurat oni przeżyli?
-
– Nie było nikogo w pobliżu, więc sprawy wziąłem w swoje ręce. I nie wiem czemu im się udało… Psia krew, nie zapytałem. Zrobić to teraz?
-
- Ty już się nagadałeś, ja wezmę ich na zwierzenia. Ale pamiętaj, że jeśli zrobią cokolwiek, podpadną w jakikolwiek sposób, to Ty i Twój kumpel za to bekniecie. Jasne?
-
– Jasne. Mogę już odejść?
-
Machnął ręką, dając znać, że tak, po czym sam ruszył w kierunku nowych gości, odprowadzanych teraz na ubocze przez dwóch strażników.
-
Powrócił do swojej pracy, czyli wożenie się dookoła rancza.