Los Angeles
-
Bonawentura urodził się tutaj, w Los Angeles, co tłumaczyło jego znajomość miasta, pozwalającą mu nagle znikać i pojawiać się, korzystając ze ścieżek, których znajomość opanował już w dzieciństwie, a w młodości miał sporo czasu na wałęsanie się po domu, notorycznie urywał się ze szkoły, spędzając czas z kolegami ze szkolnej ławy na wagarach. Co ciekawe, większość z nich trafiła wraz z nim do Z-Com. Wracając jednak do młodości, zdołał zapewnić sobie dalsze wykształcenie jedynie dzięki sportowi, swego czasu był najlepszym zawodnikiem w baseballu w szkole i jednym z lepszych w mieście. To stypendia sportowe pozwoliły mu na rozpoczęcie nauki wyższej, tej jednak nie ukończył, z nieznanych nawet tutaj przyczyn. Po dwóch latach męczenia się na campusie poszedł w kamasze.
-
No proszę, mamy ze sobą coś wspólnego. On też olał szkołę.
Sprawdził czy opisali przebieg jego służby wojskowej. -
Opisali, jednak dojechaliście już do bazy, gdzie nie witano Was co prawda jak bohaterów, ale miałeś pewność, że wszyscy zostaniecie nagrodzeni, gdy tylko dokumenty trafią do Twojego przełożonego, a spośród wszystkich to najpewniej Tobie przypadnie najwięcej.
-
//To sygnał, że mam nie czytać dalej tak?//
Poszedł odnieść zdobyte dokumenty do dowódcy. -
//Niestety tak, ale będziesz jeszcze mieć szansę, aby doczytać wszystko.//
Nikt Cię nie zatrzymywał, choć pewnie niejeden miał jakieś pytania na temat całej akcji, choć na to przyjdzie jeszcze pora. Dotarłeś do kwatery swojego przełożonego szybko i sprawnie, nie musiałeś nawet pukać czy czekać, od razu otworzono Ci drzwi prowadzącego do środka, co tylko świadczy o tym, jak ważna była to misja. Może nawet ważniejsza, niż Ci się do tej pory wydawało. -
Skłonił się dowódcy i położył teczkę na jego biurku.
- Udało nam się zdobyć te dokumenty.
-
Przejrzał je tylko pobieżnie, ale wiedziałeś, że zabierze się za to od razu, gdy tylko opuścisz jego lokum.
- Jak wielkie straty ponieśliśmy? -
- Kilku chłopaków z załogi wozu bojowego. Z mojego oddziału nie poległ nie nikt.
-
Pokiwał głową.
- Pomodlę się dziś o ich dusze, choć nie wątpię, że trafili do nieba, ginąc w tak słusznej sprawie. - powiedział i usiadł wygodniej, układając palce dłoni w piramidkę. - Zajrzałeś do nich, prawda? -
Zaczerwienił się lekko, jakby przyłapano go na czymś wstydliwym.
- Cóż… zerknąłem odrobinę. -
- W pełni rozumiem Twoje zainteresowanie tym bezbożnikiem, ale pamiętaj, że ciekawość to też pierwszy stopień do piekła. Jeśli uznam to za stosowne, pozwolę Ci się zapoznać z resztą informacji. A teraz możesz odejść.
-
Skłonił się i wyszedł. Stał teraz na zewnątrz nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić.
-
Od większych rozterek wybawił Cię dźwięk dzwonu, wzywający na modlitwę. To zawsze można było cenić w strukturach Fanatyków: Nie sposób się tam nudzić, społeczność dba o to, żebyś zawsze miał jakieś zajęcie i nie trwonił bezczynnie czasu.
-
Poszedł więc na codzienną modlitwę, tym razem w intencji podziękowania Bogu za kolejny przeżyty dzień. Swoją drogą to zastanawiające, że tak długo udawało mu się unikać śmierci. Wokół umierali lepsi i bardziej przystosowaniu - żołnierze, policjanci, gangsterzy, ludzie którzy według wszelkiej logiki najlepiej powinni poradzić sobie z inwazją zombie, natomiast on, prosty listonosz ciągle dycha. W ciągu tego czasu stracił kończyny, co w warunkach apokalipsy jest niemal pewnym zgonem. A mimo to wciąż żyje i wykonuje zadanie nie gorzej od w pełni zdrowych mężczyzn. Czyżby przyczyną tego był boski plan, według którego nie może zginąć póki nie wykona jakiejś misji do której został stworzony? To by było genialne - zwyczajnie nie móc umrzeć. Jednak jeśli tak, to co było tą misją jaką przed nim postawiono?
-
Misji mogło być wiele. Od takich górnolotnych, jakie przyświecały całej organizacji, czyli oczyszczeniu świata z Zombie i innych potworów oraz bezbożników, nawrócenie grzesznych i odbudowa świata po apokalipsie, aby uczynić z niej prawdziwe Królestwo Niebieskie, a później utrzymać taki stan do końca świata. Mogło to być też coś bardziej przyziemnego, jak choćby schwytanie czy chociaż zabicie tego przeklętego komandosa.
-
Tak więc, poszedł do dobrze znanej sali modlitw.
-
Jak zawsze była pełna, głosy modlących się braci i sióstr zgodne, a kazania kapłana płomienne. Gdy wszystko się skończyło, przed wejściem zauważyłeś jednego z Fanatyków, czekającego najwidoczniej na Ciebie, bo skinął Ci głową i postąpił kilka kroków naprzód. Był młodym, czarnoskórym mężczyzną, ubranym w ciężkie spodnie, wojskowe buty, zdarte najpewniej z trupa, koszulkę z logiem jakiegoś zespołu rockowego sprzed apokalipsy i skórzaną kurtkę. Była na niego przymała, więc widziałeś wymalowany czerwonym tuszem tatuaż przedstawiający koronę cierniową i od razu zdałeś sobie sprawę, z kim masz do czynienia. Akolici to nieprzyjemne typy, ludzie, którzy postanowili związać się z Fanatykami, ale nie było pewności, czy z pobudek ideowych bądź moralnych, bądź też ich religijność była kwestionowana. Jak długo mieli tatuaż, tak długo byli poddawani próbie, a w praktyce byli zwykłymi pachołkami wyżej postawionych Fanatyków.
-
Również się do niego zbliżył.
- Co? - zapytał zdawkowo. -
- Szef wzywa. - odparł i odwrócił się na pięcie, wkładając ręce do kieszeni. Spokojnym krokiem ruszył przed siebie, jakby będąc pewnym, że za nim pójdziesz. Cóż, była to ciekawa sprawa. Nie mógł to być Wasz przywódca, szef szefów, bo on nie kontaktował się z podrzędnymi akolitami, ale jakiś inny, wysoko postawiony w lokalnej hierarchii, Fanatyk.
-
Uuu zgrywamy ważniaka co? Nie wiem czy wiesz, ale ja też jestem dowódcą i to nie byle jakim, Bóg wybrał MNIE na wykonawce swej woli, ty możesz na razie jedynie próbować stać się jednym z nas. - prowadził w myślach ten jednostronny dialog, ale nie zdradził swoich niewesołych odczuć. Posłusznie szedł za nim, w końcu został wezwany przez przywódca.