Dodge City
-
— Mhm. —Seymour skinął głową w odpowiedzi. Nie za późno, nie za wcześnie, pasował mu ten czas. Gwizdnął na psa, by ten stawił się u jego nogi. Wolał, by teraz Ogryzek obwąchał się z kucem, żeby zwierzęta nie psztykały się podczas drogi.
-
Oswald zaś wrócił do saloonu, zostawiając Cię sam na sam ze zwierzętami i swoimi sprawami.
//Jak nie chcesz robić już nic konkretnego to daj znać, przewinę.// -
// Daję znać. //
-
//To napisz cokolwiek, co pozwoli nawiązać ciągłość w fabule. Czytaj: Coś poza ukośnikami.//
-
Po tym jak Seymour zdołał się wdrapać na świeżo kupionego, niewysokiego rumaka (ochrzcił go imieniem “Gigant”), cmoknął na swojego psa, by ten ułożył się za nim. W końcu już ruszają w drogę, czas się zbierać.
-
Oswald również przybył, wraz ze swoim koniem, byli też górnicy, z czego każdy z nich siedział na koźle wozu zaprzężonego w dwa osły. Zawartość była zakryta, ale zapewne były to jakieś zapasy lub sprzęt górniczy. Tak czy siak, dość szybko opuściliście miasto, udając się w nieznane.
//Zmieniamy temat na Strzaskaną Skałę. Nie mam w sumie zbytnio interesu w dłuższych przestojach czasowych, także pewnie zacznę Ci przy okazji następnych odpisów.// -
Eliash siedział w jakiejś obskurnej spelunie pijąc rozwodnioną łychę ze szklanki brudnej tak jak morda barmana, który mu ją nalał. Miał “wolne”. Ta kurwa, gdyby można było odpocząć w miejscu, gdzie wszyscy patrzą na ciebie jak na potencjalną ofiarę, albo agresora. Nie żeby różniło się to od jego roboty, ale tam przynajmniej wszyscy strzelali do siebie szczerze. W sumie to siedział tu właśnie z powodu swojej profesji…
-
Dla kogoś, kto nie szukał tłumów, ten lokal był lepszy niż osławiona w całej kolonii Alhambra, bo choć nie było pianina, stolika do pokera i ładniutkich kelnerek, to było tu o wiele mniej osób, poza Tobą i barmanem byli to jacyś lokalni pijaczkowie, których albo nie było stać na zakup normalnego alkoholu w saloonie, albo z jakichś powodów nie mają tam już wstępu.
-
- Tytoń do żucia i kolejną szklankę, tylko dodaj jakiegoś likieru. Teraz. - Zażądał od barmana lustrując go wzrokiem pełnym pogardy. Najpewniej ma dwururkę pod blatem, ale Eliash ma rewolwer przy pasie. Zobaczymy kto jest szybszy. Choć najpewniej wykona polecenie, takie szczury kłaniają się takim jak Eliash. Rzucił na blat 12 miedziaków w ramach zapłaty, tytoń był w końcu dość drogi. Był wkurwiony nudą, konowały mówiły o tym jego zachowaniu i ciągłym szukaniu zaczepki jedno, uzależnienie od bodźców. Miało się dziać w chuj, albo Eliash sam rozkręci tu kocioł. Niestety teraz nie mógł tego zrobić. Dodge to całkiem spore miasto, strażnicy czuwają. Może by i się im wywinął, ale musiał zostać w mieście i chciał móc wrócić tu w przyszłości bez kolejnej zmiany tożsamości. Położył nogi na pobliskim krześle, zakładając je o siebie i splunął do pobliskiego wazonu, pozbywając się flegmy i kurzu z ust.
-
Albo miałeś manię wielkości, albo zapomniałeś, że barmani zwykle wykonują każde zamówienie i polecenie swoich klientów, aby móc zarobić na życie, więc otrzymałeś swoje zamówienie prawie tak szybko, jak tamten zabrał z lady monety.
//Coś ciekawszego mieliśmy zacząć teraz, ale muszę znikać na jakiś czas, nie wiem kiedy wrócę i nie mam teraz czasu na napisanie czegoś dłuższego, ale rozwinę temat tak szybko, jak się da, czyli w następnej wiadomości.// -
Wyżłopał całą szklankę jednym haustem i włożył tytoń do ust, zaczynając go rytmicznie żuć. Cisza przeplatana odgłosem szkła i oddechami ludzi idealnie mu pasowała, nie lubił muzyki, nie niosła za sobą żadnej wartości i tylko wygłuszała tło. A w tle często słychać najciekawsze i najmroczniejsze rzeczy. Wiele razy uniknął śmierci, bo słuchał tła, kiedy inni bawili się w muzyce. Czasem cień pieczary jest znacznie bezpieczniejszy od oświetlonego pola, mimo iż bardziej nieznany. Wraz ze wzmagającymi się myślami, wzmagało się żucie odpowiednio spreparowanego preparatu o korzenno ziołowym smaku. Niskiej jakości gówno, ale nadal ma w sumie tytoń, który pozwolił mu się trochę rozluźnić w połączeniu z alkoholem. Minuty nieubłaganie mijały na jego stagnacji, która za razem była wypoczynkiem, jak i wymęczeniem. Nienawidził tego dysonansu, jaki zapewniała cisza i spokój, był orędownikiem chaosu.
-
I wkrótce miałeś okazję się w nim odnaleźć, bo do speluny weszło trzech typów, a wkrótce po nich jeszcze dwóch innych. Jeden skinął barmanowi głową, a choć widziałeś go po raz pierwszy w życiu, to wiedziałeś, z kim masz do czynienia dzięki srebrnej gwiazdce na piersi: lokalny Szeryf. Zajął miejsce w rogu, plecami do ściany, a barman przyniósł mu po chwili szklankę i butelkę jakiegoś mętnego trunku, stawiając na jego stoliku. Mogłeś tylko zgadywać co robi tutaj, a nie we własnym biurze lub chociażby Alhambrze, jeśli miałby spędzać gdzieś czas na piciu, to prędzej tam… Siadł sam, więc nie miałeś wątpliwości, że tylko przypadkiem wkroczył z resztą, która zamówiła piwa i usiadła razem przy jednym ze stolików. Dość szybko ich rozmowa zastąpiła wcześniejszą ciszę i może wyszedłbyś lub kazał im się zamknąć, gdybyś nie usłyszał głosu jednego z nich… Tak, pomimo upływu tych kilku lat, wciąż pamiętałeś ten wściekły, ale wciąż dziecinny, nawet nieco piskliwy, głos, który wołał: “Zabiję Cię! Słyszałeś, skurwysynu?! Zabiję!”
Matt Shine był prostym człowiekiem, najstarszym z trzech braci, który musiał dbać o resztę, gdy ich rodzice zmarli. Z uczciwej pracy nie byli w stanie zarobić nawet tyle, żeby wyżyć, więc o luksusach mogli zapomnieć. Dlatego Matt pewnego dnia powiedział braciom, że wyjdzie na polowanie, wsadził rewolwer do kabury na biodrze, chwycił starą strzelbę ojca i zniknął na kilka dni. Przywiózł nieco skór i mięsa, ale przede wszystkim dwie sakiewki pełne miedziaków. Nie mówił, skąd je wziął, ale braciom to nie przeszkadzało, bo w końcu wyszli na prostą. Dopiero po kilku miesiącach okazało się, że Matt podkrada owce, bydło i konie lokalnym rancherom i sprzedaje je gdzieś na lewo, zarabiając przy tym niezłe sumki. Jeden z okradzionych nawet go widział i rozpoznał, ale nie był weteranem z Armii Oczyszczenia, choć z doświadczeniem, to tak poharatanym, że nie miałby szans w pojedynku nawet z takim gołowąsem. Początkowo próbował przemówić mu do rozumu, ale w końcu zbił się na spółkę z innymi poszkodowanymi i wynajął Ciebie, gdy młody Shine podczas jednego z rutynowych napadów zastrzelił jednego kowboja, a drugiego poważnie zranił i zostawił na niemal pewną śmierć. Tamtym już wtedy nie zależało na tym, jak rozwiążesz zadanie, miałeś ukrócić proceder. I ukróciłeś, bo choć strzelał nieźle i nie miał zamiaru tanio sprzedać skóry, to jednak nie był aż tak wielkim wyzwaniem i zdołałeś go zabić. Odjeżdżając z rancha braci Shine pamiętałeś Jerry’ego, średniego brata, który klęczał przy zabitym, jedną ręką badając mu puls (chyba dla zasady, bo wokół było za dużo krwi, żeby mógł przeżyć), a drugą powstrzymując najmłodszego z braci, wówczas nastoletniego Warrena. To on tak wtedy krzyczał. O czym zapomniałeś na wiele lat, a wspomnienia wróciły niczym lawina, gdy znów usłyszałeś jego głos w tej spelunie w Dodge City… -
W sumie ciekawe, co szczyla tu sprowadza. Może i tamtą dwójkę powinienem kropnąć dla bezpieczeństwa? Chuj, nie ma co się nad tym rozwodzić, widzę, że młody zaczął lizać dupę szeryfowi. Nie ma co wchodzić komuś w życie, ale chętnie posłucham co oni tam pierdolą. Dał znak barmanowi, by ten jeszcze mu polał i zaczął nasłuchiwać rozmowy, zaciągając kapelusz bardziej na twarz. Możliwe, że uda mu się w ten sposób pierwszemu dorwać jakieś fajne zadanko, albo uniknąć zgonu, Szeryfowie dość sporo wiedzą, mimo iż to zimne sukinsyny.
-
//Ta wypowiedź to nawiązanie do tej retrospekcji czy co? Bo tych słów o zabijaniu nie powiedział teraz, ale właśnie wtedy, jak kropnąłeś mu brata, to wolę się upewnić, zanim odpiszę.//
-
//Aaaa xD Ja myślałem, że on mi grozi teraz. Poczekaj, edytnę
-
//Ju
-
I mają to do siebie, że zwykle strzelają jako pierwsi, więc jeśli chciałbyś kogoś kropnąć, to albo musiałbyś szczyla i jego kumpli sprowokować, aby tamten uznał to za samoobronę, albo zrobić to z dala od miasta, bo czego Szeryf nie widzi, tego prawu nie żal.
Sam stróż prawa powoli popijał trunek, jaki otrzymał od barmana, ale widziałeś, że jedną rękę trzymał blisko kabury z rewolwerem, jakby przeczuwając, że coś się zaraz wydarzy. Wątpliwe, żeby znał Warrena lub Ciebie albo kulisy tamtej akcji, ale wystarczyło kilku pijanych typów, jak młody Shine i ci, którzy weszli z nim do lokalu, żeby wywołać burdę, w której mogą zginąć ludzie. Tamci zaś pili, choć nie wybitnie dużo, najwidoczniej nie planowali urżnąć się trupa, przynajmniej nie dziś. Gadali o czymś nudnym i powszednim, obchodziło Cię to mniej niż wczorajszy obiad, ale ciekawie zaczęło się robić, gdy Warren zaczął się przechwalać swoimi umiejętnościami strzeleckimi. Nie mówił do Ciebie, ale czułeś, jakby to było wyzwanie. I wspaniała szansa, żeby sprowokować jakąś strzelaninę lub chociaż bijatykę. -
- Warren, szczylu, ty dopiero przestałeś mleko żłopać, a rewolweru byś nie udźwignął nawet dwiema rękami, więc przestań pierdolić głupoty i wracaj ssać skisłe mleko z cyca twojej zdechłej matki, bo tylko do ssania się nadajesz. A przynajmniej twój ojciec mi to opowiadał, gdy ostatnim ruchem wkładał ci swoją sflaczałą knagę do mordy! - Rzucił wymyślną zaczepką odwracając się do dzieciaka i unosząc kapelusz, odsłaniając swoją piękną twarz, pełną uroku i dupkowatości. - Jak na ciebie patrzę, to aż zalewają mnie przyjemne wspomnienia. Twój brat był na prawdę wielkim idiotą i dostałem za niego jeszcze większą nagrodę. -
-
// Zanosi się na burzę. //
-
//I to jaką.//
- Co… - wykrztusił z siebie Warren, zapewne na początku ta tyrada jedynie go wkurwiła, ale mogłeś się tylko domyślać, co poczuł, gdy najpierw zobaczył Twoją twarz, a później usłyszał ostatnie zdania. Pewnie kotłowało się w nim wiele różnych emocji, aż w końcu zobaczyłeś na jego twarzy tak dobrze znany Ci z własnego doświadczenia grymas, grymas szału, zwykłej, zwierzęcej furii. Młody od razu wstał, sięgając do kabury, podobnie zrobili jego kompani. Było ich łącznie czterech, Ty byłeś jeden, zabiłbyś w najlepszym wypadku dwóch lub trzech, nim ostatni zdążyliby Cię podziurawić, w tej sytuacji nawet Twoje umiejętności nie mogły pomóc. Ale niekoniecznie musiały, bo Szeryf również wstał, a w przeciwieństwie do reszty on wyjął już swój rewolwer, tamci się przez to zawahali i wszyscy patrzyli wyczekująco na Warrena, jakby to on przewodził tej hałastrze, a on z kolei nie mógł oderwać od Ciebie pełnego nienawiści spojrzenia.