[Metro-Zdzieszowice] Stacja Galeryjna
-
Maruder [T-6(Dzień 0)]
Kulpecki też zeskoczył z drezyny i już miał udać się wraz z ranną w swoją stronę, ale jeszcze odpowiedział Maruderowi:
— Masz na głównej alei taki bar, nazywa się “Czarny Pas”, z kitajcem za ladą. Tam Cię będę szukał.
— Sierżancie. — Odezwał się Plutonowy. — Jako Gwardziści powinniśmy dawać przykład, nie wolno nam wizytować knajp podczas wypełniania rządo…
— Pogodzik, powiedz mi jedną rzecz. — Kulpecki westchnął z zmęczeniem. — Pytałem Cię o zdanie?
Gwardzista nie odpowiedział, tylko obrócił się na pięcie i poszedł wykonać swoje zadanie. -
Parsknął cicho śmiechem pod nosem i udał się przed siebie, aby po kilkunastu krokach skierować się do tego lokalu. Do spotkania było sporo czasu, ale wolał rzucić okiem na bar nieco wcześniej.
-
Maruder [T-5(Dzień 0)]
Choć już okolica platform przeładunkowych wydawała się być niezwykle gwarna, tak dopiero po przejściu serpentyny mrocznych uliczek i zaułków przekonał się, że prawdziwe życie Galeryjnej toczy się nie w barakach, nie na platformach, a w miejscu, do którego właśnie dotarł: Alei Handlowej.
Aleja była zdecydowanie jedną z największych, otwartych przestrzeni w całym Metrze. Swoimi rozmiarami biła na głowę Targ Perły i jej najbardziej okazałe hale. Długa na niemalże sto metrów, zaś szeroka na około osiem do dziesięciu. Jej granicę od strony torowiska wyznaczał szereg piętrowych budynków, rażąco innych niż emanujące biedą i tandetą chałupy stolicy lub mniejszych stacji. Te mieniły się kolorami barwnych szyldów i ozdób, z co niektórych śmiało wybiegały naprzód balkony i werandy, a ich fasady nie szarzały zbutwiałym drewnem czy przeżartą blachą, a dumniały solidnym wykonaniem, prezentując ceglane partery sąsiadujące z ścianami z bruku i betonowych krawężników. Granicę z drugiej strony tworzyły podobne “kamienice”, choć węższe i pochylone przed siebie. Zaś oba te krańce łączyły się dzięki zawieszonym u stropu linom i wstęgom, z których wiele prezentowało reklamy najrozmaitszych usług i lokali, a pozostałe obwieszono jedynie jaskrawymi papierami, wesoło powiewającymi w stacyjnym przeciągu.
Całą Aleję wypełniał ogromny tłum ludzki, w który Maruder z miejsca się zatopił, tonąc w oceanie ożywionego gwaru, pokrzyków i rozmów.
Zdawało się, że mnogość ludzi była tak wielka, jak tutejszych towarów. Różnorodność tak samo. Przedzierając się w głąb aleji, mężczyzna napotykał zakupowiczów, zazdrośnie strzegących swych cennych nabytków, handlarzy, którzy wymachując ramionami i wrzeszcząc starali się o dostarczenie dóbr do swoich stoisk, a nie brakowało też targających je niewolników. Wszystkiego dopełniali artyści, raz po raz dostrzegani i słyszani przez Marudera.
Jego szczególną uwagę zwróciła młoda, szczuplutka gimnastyczka. Jej ruchy przypominały nie człowieka, a raczej zwiewną, foliową reklamówkę, która zaplątana w ostrowiu niemo patrzących prętów tańczy, łudząc się, iż jej wdzięk i talent zdołają wyswobodzić ją z pułapki, w którą nieumyślnie wleciała. A jednak jej twarz promieniała szczerym uśmiechem, który zdawał się zupełnie nie pamiętać o wszystkich nieszczęściach, jakie trapiły człowieka tych podłych czasów. Przygrywał jej ciemnoskóry hinuds, w skupieniu przykładając swe wargi do kilku rurek, połączonych w jeden, melodyjny instrument. Gimnastyczka tańczyła, skakała, wyginała się i wykręcała nieziemskie figury, swym radosnym blaskiem zarażając postronnych widzów. Ci każdy numer obsypywali gromkimi brawami i rzadkim dźwiękiem rzucanych do czapeczki groszy. Marny zarobek, ale Gimnastyczka nic sobie z tego nie robiła, tylko wciąż tańczyła i śmiała się dla innych, nie pamiętając o niczym.
Po kilku minutach uporczywego przedzierania się przez tłum Maruder wreszcie zdołał dotrzeć pod wskazane przez Kulpeckiego miejsce. Fasada baru prezentowała się skromnie, ale na pewno oryginalnie. Był odgrodzony od alei niewielką werandą, otoczoną linowym płotem. Na niej znajdowały się wykonane z butelek donice, w których nieśmiało rosły nieznane mężczyźnie rośliny. Drzwi były tutaj przesuwane w bok, choć tylko jedno z skrzydeł posiadało uchwyt potrzebny do ich otwarcia. Były zbite z jasnego drewna ułożonego w kratki, które zasłoniono od wewnątrz białą tkaniną, lekko tylko naznaczoną śladami zużycia. Na kołku wbitym w drewno zawieszono kartkę, która jasno mówiła “Otwarte”. Nad framugą, na wysokości nieco ponad dwóch i pół metra znajdował się baner. Farba czarnego tła łuszczyła się powoli, ale dziwaczne, kanciaste litery tworzące napis “Czarny Pas Bar” i przedzielająca je wstęga wciąż były doskonale widoczne. Rzeczywiście, ciekawe miejsce Kapral sobie wybrał.
Maruder mógł wejść do środka, lub też skierować swoją uwagę ku innym, mnogim straganom, lokalom i przybytkom. Mógł też udać się w zupełnie innym kierunku, pozwiedzać nieco spokojniejsze rejony Galeryjnej. W końcu miał czas wolny.
-
Przeczuwając z doświadczenia, że wszystko może skończyć się strzelaniną, jak to już nieraz w jego awanturniczym życiu bywało, zdecydował się wejść najpierw do baru. Nie żeby miał zamiar cały dzień przesiedzieć nad kufelkiem, był w końcu w robocie, ale zwyczajnie chciał nieco rozeznać się w sytuacji, aby podczas spotkania z gwardzistami wiedzieć, jak wygląda układ budynku, poznać ewentualne drogi ucieczki i tak dalej. Dlatego też wszedł do środka i rozejrzał się uważnie, zawsze mógł spotkać tu jakąś znajomą, choć niekoniecznie przyjazną, twarz, a pchanie się w kłopoty teraz nie było mu na rękę.
-
Maruder [T-4(Dzień 0)]
Wszedł. Pierwszym, co go powitało po zasunięciu drzwi, była subtelna cisza, odgrodzenie od wszechpotężnego jazgotu Alei Handlowej, który teraz przeistoczył się w delikatny, nieszkodliwy szmer. Wnętrze było malutkie, na parunastu metrach kwadratowych zmieszczono dwa stoliki, z których ten dalej wejścia był zajęty przez jedynego klienta obecnego w środku, rozczochranego młodzieńca o kruczych włosach, leżącego na stole w objęciach alkoholowego Morfeusza. Za stołami znajdował się kontuar z jasnego drewna z niewielką furteczką, pozwalającą przechodzić w obie strony, zaś za kontuarem stał niewielki, przyszarzały Azjata. Krótko ścięte włosy, zmarszczki wpijające się w twarz i niewyrośnięta, lecz starannie przycięta broda nadawały mu srogiego wyglądu, a jednak coś sprawiało, że wydawał się godny zaufania jak nikt inny. Ściany wyglądały zadbanie, zostały nawet pokryte wygrzebanym skądś linoleum, mającym przypominać panele podłogowe. Wymalowano na nim podobne wzory, jak na szyldzie lokalu, jednak tych Maruder zupełnie nie był w stanie odczytać. Wisiało też kilka obrazów, a raczej fotografii, lekko wyblakłych, ale w sumie dobrze zachowanych za szkłem i wielokrotnie reperowanymi ramkami. Pierwsza przedstawiała oryginalny dach, wsparty na dwóch kolumnach, a druga monstrualną. zaśnieżoną górę na szycie niewiarygodnie błękitnego nieba. Kolejna przedstawiała bujną, cudowną roślinę, mieniącą się blaskiem soczystych liści i oprószoną różowymi kwiatami. Na czwartym, ostatnim, znajdowała się niska, urodziwa Azjatka, nosząca na sobie przedziwaczną, lecz piękną na swój sposób, szatę. Uśmiechała się subtelnie, pozując na tle tego samego kontuaru, jaki znajdował się właśnie przed Maruderem. Wszystkiemu temu akompaniował zapach… drzewka, a właściwie to miniaturowego drzewka, jakie stało w doniczce obok człowieka za ladą, oświetlane swą własną lampką, choć jasność w barze zapewniał lampion podwieszony pod sufitem, dający subtelną i miękką, lecz zupełnie wystarczającą poświatę
— Witam. Coś będzie dla Pana? Menú? — Zapytał Azjata, lustrując przybysza wzrokiem. -
Skinął głową. Nie żeby miał zamiar zbyt dużo tu wydać albo dłużej zabawić, po prostu nie miał zamiaru wzbudzać ewentualnych podejrzeń, wchodząc i od razu wychodząc.
- Wystarczy coś do picia, nie wpadłem na długo. - odparł. -
Maruder [T-3(Dzień 0)]
— Coś? Nie, nie. Można pić lepiej, niż coś. — Azjata kategorycznie pokręcił głową i zanurkował pod ladą. — Można pić Tōiie.
To mówiąc wynurzył się, trzymając w dłoniach niemałą, szklaną flaszkę, wypolerowaną i pozbawioną jakiejkolwiek etykiety. W jej wnętrzu zagadkowo pluskała szmaragdowa ciecz, błyszcząca puchowymi odbiciami miękkiego pół-światła wypełniającego bar. Na dnie naczynia pływały niewielkie listeczki, które czując ruch swego szklanego domu zawirowały leniwie, tańcząc wymuszone piruety wdzięcznie, powoli i bez żadnego pośpiechu, który by je obchodził.
Azjata pozostawił butelkę na kontuarze, by następnie sprawić jej towarzysza, którym został kubek wykonany z połyskliwego drewna. Po tym pytająco opuścił wzrok na potencjalnego klienta. -
Maruder nigdy na dobrą sprawę nie wyszedł z nałogu, w który popadł w ciągu trwającego kilka miesięcy załamania, więc rzucił chciwe spojrzenie na zawartość flaszki, choć nigdy nie widział ani nie słyszał o takim trunku.
- Ile? - zapytał krótko, ale dodał po chwili namysłu: - I poniewiera? Za wcześnie, żeby zanurkować pod stół. -
Maruder [T-3(Dzień 0)]
— Spokojnie, procent jest słaby. W Tōiie ważny jest nieznany smak, nie procent. Ale Tōiie się ceni. Dwadzieścia za kubek. — Azjata zmarszczył brwi.
-
Miał pięćdziesiąt złotych. I miał wydać dwadzieścia z nich na trunek? Prawie odmówił. Prawie, bo zbyt go to kusiło, nie tyle sam fakt, że był to jakiś alkohol, gdyby chciał jakiegokolwiek trunku to wziąłby najtańsze szczyny. Czy tam piwo, jak próbują wciskać kit barmani. Niemniej, jego kusił fakt, że nigdy o czymś takim nie słyszał, a tym bardziej nie miał okazji spróbować, więc w końcu odliczył odpowiednią sumę i położył na kontuarze. Kubek odebrał od razu, znajdując jakieś miejsce na uboczu, plecami do ściany, aby mieć dobry wgląd na cały bar lub większość lokalu. Dopiero wtedy nieco się odprężył, zsunął z twarzy maskę i gogle, aby posmakować tego niecodziennego alkoholu.
-
Maruder [T-3(Dzień 0)]
Już samo zbliżenie kubka do twarzy uwiarygodniło słowa barmana. Zapach szmaragdowego płynu był zupełnie nowym doznaniem. Maruder czuł w nim trzy, nawzajem przeplatające się wątki, jakby trzy zupełnie inne historie. Pierwszą był dym. Mężczyzna poznał w swoim życiu jego wiele odmian, ale ten dym odstawał wonią od innych. Nie była to spalona deska czy olej rzepakowy. Nie były to zeschłe rośliny ani nawet swąd płonącego mięsa. To był dym nieznany, napawał spokojem. Drugim motywem był zapach ledwo wyczuwalny, acz podkreślający pozostałe dwa. Musiał przekradać się między nimi, walczyć o swoje miejsce, o to, by być zauważonym. Mniej wprawiona osoba zapewne zupełnie by o nim zapomniała, lecz nie Maruder. Zapach rośliny, silnej i dumnej, acz stłamszonej. Czym? Ten łatał pustotę dziur duszy. Ostatni był znacznie silniejszy od pozostałych. Przypominał najemnikowi o ziołach, jakie raz poznał dzięki pewnej młodej medyczce. Nie było to jednak żadne z nich, to na pewno. Woń ta była rześka, żywa, ogarniała mężczyznę, lecząc i kojąc to, co bolało głęboko w środku, gdzie nikt, oprócz niego samego, nie miał wstępu.
Teraz pozostawało wyłącznie spróbować.
-
Zacisnął dłonie mocniej na kubku, przeżywając ponownie chwile, o których nie myślał od dawna. Czasem od miesięcy, czasem od lat. Przez chwilę nawet obawiał się, czy wypicie tego nie sprowadzi na niego kolejnych wspomnień, ukrytych jeszcze głębiej w jego duszy. Ale tylko przez chwilę, później upił pierwszy łyk, oceniając smak.
-
Maruder [T-2(Dzień 0)]
Ciecz zwilżyła spierzchłe usta najemnika, rozlała się na połoninach jego języka, by następnie z wolna spłynąć w przepaść gardła i rozbić się w otchłani żołądka. Smak, jaki temu towarzyszył, był jak żaden inny. Trzy wątki, jakie Maruder poznał w samym zapachu trunku, połączyły się w jedną, cudowną poezję, która na raz rozpalała wszystko, czego tknęła, by momentalnie rozkwitnąć ziołową ekspresją alkoholowego medykamentu. Toiie zdawało się przenikać nawet dalej niż tkanki i mięśnie, ono wsiąkało w duszę, wyławiając z jej cienistego basenu męty i skazy. Z Marudera wyrwało noc, w którą jego stary mentor zasnął na zawsze. Tą chwilę, w której samotny i zagubiony uciekał w ciemnym, ciemnym tunelu. W końcu błysk, niebosko jasny błysk. Dzień tysiąca słońc, zaszyty głęboko w fundamentach materii człowieka, który doświadczył końca i narodzin epok.
Wszystko to zapiekło jak stare rany, nigdy nie zagojone, krwawiące i ropiejące pod skórą. Pamiętał twarze rodziców, gdy zostawiał ich za sobą? Ostatnie słowo swego mentora? Dlaczego pamiętał ten dzień, te krzyki i przerażenie, ten blask?
— Wszystko o-kay? — Azjata, wciąż srogi, obdarzył swego klienta pytającym spojrzeniem.
-
Uśmiechnął się krzywo i kiwnął głową. Odetchnął i oparł się plecami o ścianę. Dopiero po kilku chwilach znów wziął łyka, licząc na to, że teraz nie pojawią się już żadne wspomnienia, a jeśli już, to nie takie.
-
Maruder [T-1(Dzień 0)]
Azjata przyjął kiwnięcie głową, a przy tym chyba nawet uśmiechnął się lekko. Jakby chcąc zamaskować ten niechciany przebłysk emocji spod srogiej maski, pochylił głowę i powrócił do wycierania blatu kontuaru, zwinnie manewrując dłonią.
Kolejny łyk nie przyniósł już tylu rewelacji, co pierwszy. Ciało przyjęło do siebie płyn nie reagując z taką mocą jak wcześniej, choć wciąż nie można było odmówić trunkowi jednego - łechtał zmysły ust, a smak, który niósł z sobą, wybijał się wysoko ponad wszystkie prymitywne samogon i inne siksy, jakie pędzono w metrze. Maruder mógł stwierdzić bez cienie wątpliwości, że w dłoni trzymał prawdziwy alkohol i to taki, który można pić dla większej ilości powodów niż pospolitego nawalenia się.
Dodatkowo trunek uspokoił go. Niewielki bar stał się przytulniejszym miejscem, choć pozornie nie zaszła w nim żadna zmiana. Pokryte linoleum ściany wciąż były tak samo zmęczone czasem, barman wciąż wycierał kontuar, a rozczochrany młodzieniec wciąż leżał na swym stole, mrucząc niezrozumiałe słowa od czasu do czasu.
Jak nazywał to jego mentor? Relaks? Tak. Maruder miał relaks.
-
Nie sądził, że pomyśli lub wypowie to słowo tak szybko, a jednak. Rozkoszując się tak trunkiem, jak i stanem, w jaki go wprawił, pił dalej, niespiesznie, miał przecież czas. Gdy skończył, posiedział jeszcze kilka minut, dopiero po chwili wzdychając i odnosząc szklankę do kontuaru.
- Ile kosztowałaby cała butelka tego trunku? - zagadnął Azjatę, starając się jednak zachować pozory obojętności, aby nie dać się orżnąć. -
Maruder [T-1(Dzień 0)]
Słysząc te słowa, Azjata zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. Jego twarz pozostawała całkowicie beznamiętna aż do momentu, w którym jego oczy nie spotkały się z oczami Marudera. Wtedy wybuchnął głośnym śmiechem.
— Yoi! Nie stać Cię. — Odpowiedział, uspokajając się nieco.
-
Prychnął pod nosem.
- Zobaczymy. Niedługo mogę stać się o wiele bogatszym człowiekiem, więc trzymaj to dla mnie. - odparł, powstrzymując się od zdzielenia żółtka w pysk i zabrania mu butelki. Ostatnie, czego potrzebował akurat teraz, to kłopoty z prawem. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i opuścił lokal, wracając na gwarne ulice Stacji Galeryjnej i rozglądając się za dalszymi rozrywkami czy miejscami odpowiednimi do zabicia czasu. -
Maruder [T-0(Dzień 0)]
Tych nie brakowało, nie na tej stacji. Na głównej alei mógł odwiedzić naprawdę wiele przeróżnych atrakcji. Od burdeli i tanich spelun, przez salony hazardu oraz dyskoteki, a kończąc na najbardziej wykwintnych rozrywkach, jak miniaturowa galeria sztuki, której szyld widniał po drugiej stronie alei. Choć trwał sam środek nocy, to Galeryjna właśnie teraz pałała rozświetloną niczym powstały z popiołów Fenix, pełnią życia.
// Możemy przyspieszyć, jeżeli chcesz. Trochę załamiemy czasoprzestrzeń, ale mi to na rękę. //
-
A więc udał się ku rozrywce, może wciąż pod wpływem alkoholu, może pod wpływem wspomnień, myśli i uczuć, które odblokował? Cały czas jednak pilnował czasu, ekwipunku i pieniędzy, chcąc zostawić sobie choćby jedną trzecią tego, co miał przy sobie, aby nie zostać bez pieniędzy na życie, gdyby misja się zawaliła.
//Śmiało.//