Pustynia Śmierci
-
— Nieźle. — Mruknął. — Tylko szkoda, że dowiaduję się o tym jako ostatni. Wiesz przynajmniej co to za jedni?
-
- Było się nie szlajać nie wiadomo gdzie, to byś z nimi sam pogadał. Mówili, że pracują dla jakiegoś Włocha… Arcadio Venuti, jakoś tak. Ma swoje kasyno i burdel w Las Vegas i coś jakby… Nie wiem. Teatr? No chuj wie, ale zbiera tam komików, muzyków, śpiewaków, tancerzy i innych. Pewnie cię to nie pocieszy, ale o tym typie już gdzieś kiedyś słyszałem. Z tego, co wiem, zanim świat jebnął, był z niego konkretny kawał zakapiora i gangstera.
-
— Włoski mafiozo i jego prywatny Broadway. Albo coś mi tutaj nie pasuje albo Arcadio rzeczywiście jest wielbicielem sztuki, a w to nie chce mi się wierzyć. I pewnie jeszcze jest to propozycja nie do odrzucenia, co?
-
- Właściwie to jest, ale nikt jeszcze nie odmówił. Nie wiem ile z tym wspólnego ma reputacja, ile jego goryle, a ile to, że można tak naprawdę dobrze żyć, ale do tej pory większość ponoć się zgadza. Jego ludzie często to przesiadują, wyłapując talenty czy ładne kobiety, bo nigdzie w promieniu wielu kilometrów nie ma tak wielu osób.
-
— He… Mówili o której jutro będą? Czy po prostu “jutro”?
-
- Po prostu. Dam znać, gdyby się pojawili, ale lepiej nie śpij do późna, żebyś mógł od razu do nich zejść i przegadać całą sprawę.
-
— No dobra… W takim razie co mógłbym jeszcze wszamać przed snem? — Na jego twarz powrócił firmowy uśmiech. — Głoduję, brachu, normalnie głód.
-
- Idź i zjedz ostatni amerykański posiłek, jak się zgodzisz to pewnie resztę życia będziesz w tym Vegas wpierdalać tylko makaron czy inne pizze.
-
— Szczerze? Jeszcze tydzień temu żarłem robaki, Hugh. Dałbym się poćwiartować za jebaniutką, okrąglutką pizzę. Nawet z ananasem.
Tymi słowami pożegnał szefa i zajął się posiłkiem. Po tym udał się do kwatery, nastroił instrumenty i zasnął, mając głowę pełną wyobrażeń i marzeń. -
Wizja Las Vegas, choćby w połowie takiego, jakie kojarzyłeś sprzed apokalipsy, była kusząca i towarzyszyła ci przez cały sen. Opuściła cię dopiero, gdy wstałeś, czyli wczesnym przedpołudniem.
-
Przynajmniej tyle, że dobrze spał. Zeskoczył z łóżka i porozciągał wszystkie mięśnie oraz kości, włącznie z szczegółowym treningiem palców. Wystrzelał wszystkie knyckie, popracował nad oddechem, chwycił gitarę i… zszedł na dół. Dice nie był cierpliwym gościem. Jeżeli Ci ludzie się zjawią, to on wolał być gotowym na ich wizytę.
-
Jedynie Hugh zamiatał podłogę, kiwając ci głową na przywitanie. Poza nim nie było tu jeszcze nikogo innego.
-
— Masz coś przeciwko temu, żebym poćwiczył z rana? — Zapytał szefa, opierając dłoń na gitarze.
-
- Coś mi tutaj gra cały czas, odkąd powstał ten bar, przywykłem, że rzępoli mi jakaś szafa grająca albo inny Murzyn.
-
— Zawodnik zdechnie na ringu lub skończy z obitym ryjem, a łowca dostanie w dupę na zewnątrz. Chujowo to może wyglądać, ale i tak się tam przejdę i dowiem się więcej o tej robocie, dzięki za info.
Dobra, teraz pora poszukać tej Jenny i dopytać się o robotę. Korytarzem do końca, a tam będzie kilku drabów, których nie powinien przegapić. Łatwizna, oby tylko nie pomylił tej Jenny i tych goryli z innymi białasami. -
-- No dobra, skoro tak mówisz. – Wzruszył ramionami i ustawił się na scenie. Po raz ostatni poprawił naciąg strun i zaczął grać. Zaczął od prostych kawałków, przechodząc do coraz trudniejszych chwytów.
-
Zohan:
Wzruszył ramionami, jemu było pewnie wszystko jedno, ale życzył ci zdawkowego “powodzenia”. Barman poprowadził cię jak po sznurku, bez trudu odnalazłeś odpowiednie miejsce, a dokładniej metalowe drzwi pilnowane przez dwóch rosłych skurwieli. Jeden był niższy o głowę od swojego kompana, ale szerszy w barach, uzbrojony w strzelbę stojącą przy nodze, długi nóż za pasem, kastety i pistolet w kaburze przy pasie. Drugi dysponował parą rewolwerów i parą pistoletów oraz opartym o bark obrzynem i toporkiem przy pasie.
- Do szefowej? - zapytał ten pierwszy. - Jeśli tak, broń zostawiasz tu. Całą.
Radio:
I grałeś, a po jakichś dwóch kwadransach, gdy na dobre wbiłeś się w rytm, do baru wszedł mężczyzna. To, że był wysoki, chudy, blady i z powodzeniem mógłby zagrać główną rolę w jakimś horrorze o wampirach, już samo w sobie przyciągało uwagę. Jednak fakt, że miał na sobie porządne pantofle, kapelusz i kompletny garnitur, do tego wszystko niemalże nowe i czyste. Bez słowa usiadł przy stoliku w rogu i zaczął palić papierosa, a ty od razu wiedziałeś, że to musi być ktoś od tego Włocha, nikt inny tutaj nie byłby tak dobrze ubrany. -
Dice spojrzał w jego kierunku. On miał być jego szansą, tak? W takim razie zamierzał dopiąć wszystkiego, by jej nie zaprzepaścić. Dobra, kundlu. Zagramy sobie.
Z tą myślą kołatającą się w głowie, chwycił gitarę ciaśniej i zaczął grać jeden z swoich ulubionych, choć najbardziej skomplikowanych kawałków.
-
Początkowo niemrawo, później coraz lepiej, pod sam koniec byłeś samym bogiem i szatanem gitary w jednym. Gość zdawał się jednak tego nie zauważać, mina jego szczurzej gęby była wciąż taka sama. Dopiero po chwili zrozumiałeś, że poszło ci tak dobrze, jak myślałeś, albo i lepiej, bo Hugh, choć próbował, nie był w stanie całkowicie ukryć podziwu, jaki wzbudziła w nim twoja gra, a zrzędliwy barman nie okazał jej do tej pory ani razu. Mężczyzna w garniturze skinął na niego, porozmawiali przez chwilę, a później Hugh podszedł do ciebie, poklepał po ramieniu i dał znać, że tamten wzywa cię do stolika.
-
Dice skinął szefowi głową i podszedł do garniaka. Niepewnie odsunął dłonią krzesło dla siebie, cały czas obserwując emocje faceta.