[Deravierres] Sektor Danneberg
-
Dieter
Myśl o tym, że było to dzieło jakiejś bestii, wydawała się całkiem logiczna. Chyba żadna broń nie byłaby zdolna do zrobienia takiej jatki. Ale jaki potwór wybija szyby w oknach? Drzwi także zostały rozwalone od zewnątrz. Który z nich jest zdolny do namalowania ciągu znaków z krwi? Wszystko to wskazywało na to, że stoi za tym coś inteligentnego, zdolnego do pojmowania świata w sposób abstrakcyjny. Tego nie zrobiło żadne zwierzę.Dowódca kiwnął głową.
- Idź pierwszy. Za chwilę do ciebie dołączę. -
Jeżeli nie zwierzę, to człowiek, który zezwierzęcił się w najgorszy z możliwych sposobów - zachowując rozum.
Na moment jego lekko błąkający się, drżący wzrok spoczął na dowódcy. Krtań Dietera błagała o zaprotestowanie rozkazowi, wyrywała się, by wyrazić sprzeciw. Ale nawet chłód namiętnie obściskujący ciało młodzieńca nie mógł sprzeciwić się prostej, topornej wręcz dyrektywie wychodzącej z rdzenia mózgu, której nie można było źle zinterpretować.
— Tak jest. — Przytaknął cicho, skinąwszy głową.
Powolnymi, ostrożnymi manewrami nóg na skrzypiącej podłodze podszedł do schodów i spojrzał ku górze, nie odrywając od niej wzroku i lufy karabinu. Zaczął wspinać się, stopień po stopniu, czując zimną kroplę potu na szyi.
-
Dieter
Cała ta rudera na każdym kroku sprawiała wrażenie, że zaraz się zawali. Powietrze było ciężkie, wręcz przyprawiało o wymioty. Czuł, że za każdym przebytym stopniem coraz mocniej kręci mu się w głowie. Mozolnie wdrapał się na pierwsze piętro.Nie wyglądało tak źle jak główne pomieszczenie parteru. Panował na nim półmrok, a ono samo sprawiało wrażenie typowego zapuszczonego strychu. Dostrzegł dwa inne pokoje, położone na wzór lustrzanego odbicia. Drzwi jednego z nich były lekko otwarte, chyba paliło się w nich jakieś światło. Krwawe odciski butów na drewnie świadczyły, że ktoś z niego wyszedł. Urywały się nagle przed schodami, po których przechodziła krzywa linia z zaschniętej juchy, jakby niedbale pociągnięto po nich ogromnym pędzlem. Ktoś z nich spadł.
-
Omiótł językiem spierzchłe z napięcia usta.
“Stracił siły i spadł… Albo ktoś mu pomógł. Nie, tylko stracił siły, omdlał… Zbierz się do kupy, cholera!”
Odwrócił wzrok od schodów. Lufą karabinu zatoczył ćwiartkę okręgu i wcelował go wprost w pół-otwarte drzwi. Dokładając wszelkich starań do wyciszenia swych kroków, nasłuchując każdego dźwięku, zbliżył się do nich, gotowy do wejścia w wnętrze pomieszczenia skrytego za nimi. -
Dieter
Przeraźliwie szumiało mu w uszach, a serce waliło coraz mocniej z każdym krokiem, jaki cicho stawiał w kierunku drzwi. Co mógł zastać w środku? Ten sam widok co w reszcie? Stos trupów? Czy może artysty stojącego za malowidłami na ścianie i całą tą masakrą?Niczego nie mógł być pewny.
I właśnie to sprawiało, że miękły mu nogi.
Ustawił się bokiem. Klamka z zewnątrz była pokryta brązowiejącą substancją. Nawet mu się nie śniło, by choćby spróbować jej dotknąć. Dyskretnie wsunął lufę broni w szparę i otworzył je nieco szerzej, by rzucić okiem na to, co znajduje się w środku.
Duże łóżko z białą pościelą, niemal całkowicie pokrytą juchą, stało na samym środku przeciwległej ściany. Pod nim uzbierała się zaschnięta już kałuża, od której prowadziły odciski butów. Obok niego stała zdezelowana szafka nocna, na której ktoś położył rolkę świeżych bandaży. W całym pomieszczeniu czuć było mdlący zapach alkoholu. Wszedł do niego.
Na staroświeckim przełączniku światła widniał kolejny makabryczny odcisk dłoni. Ktokolwiek stąd wychodził, musiał je wtedy włączyć. Ślady wskazują na to, że ktoś leżący na tym łóżku nagle zaczął intensywnie tracić posokę, wstał i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając za sobą włączone światło. Pewnie poszedł na dół po pomoc. I właśnie wtedy spadł ze schodów.
Coś tu jednak cholernie nie grało. Tego szkarłatu było zbyt dużo. Wtedy właśnie dostrzegł, że przy bandażach coś leży. Coś ciemnoczerwonego. Była to prostokątna plakietka, na której widniał duży napis „TRIAŻ – STAN CIĘŻKI”.
-
“Triaż… Triaż, triaż, triaż. Nie, nie, nie wiem. Chodzi o jakąś chorobę? Nie, nie, nie może o to chodzić… Chory nie ma tyle krwi w sobie. Czemu zostawili go samego? Cholera…”
Zbliżył się do szafki nocnej. Drżącą dłonią otworzył ją, chcąc znaleźć odpowiedź na tajemnicę skrywaną przez ten budynek. -
Dieter
W pierwszej półce znalazł tylko smukłą strzykawkę i resztki białego plastikowego opakowania z zielonym symbolem wojskowej służby medycznej. Pod nim widniał napis „Hoeretryzyna – 1 sztuka”. Zawartość pojemnika była opróżniona. W drugiej znalazł już tylko kurz i pajęczyny. Więcej się w tym pomieszczeniu już nie dowie. Na piętrze został mu jeszcze sąsiedni pokój, może właśnie w nim odnajdzie coś, co nieco bardziej rozjaśni całą sytuację? -
Być może. Niemalże nie odrywając stóp od podłoża wyszedł z pokoju i skierował się do sąsiedniego. Przez moment chciał zatrzymać się przy schodach, by nasłuchać ruchów Barwalda na dole, jednak nie zwolnił swego pełzu ani na sekundę. Wolał nawet nie dopuszczać do siebie takich myśli.
-
Dieter
Gdy mijał klatkę schodową, usłyszał, jak ktoś z kimś rozmawia na dole. Arbitralne wydanie rozkazów przez dobrze znany mu dźwięczny głos Barwalda, który nakazał reszcie się rozejrzeć. Ciekawe, jak wyglądała ich reakcja na pokoje przypominające obiekty rzeźni, których nawet sami pracownicy wolą unikać. Porozmawia z nimi o tym potem, jak tylko zbada resztę piętra.W powietrzu coś wisiało. Tężało za każdym kolejnym stawianym krokiem w kierunku drugiego pomieszczenia i wypełniało głowę strachem, zaznaczającym swą obecność lodowym uściskiem w brzuchu, jakby obejmował go ktoś z rodziny, kto właśnie wrócił z kilkunastostopniowego mrozu. Ten cały dom był jak wielka czerwona lampka, mająca trzymać ludzi z daleka. Ale nie można było tego tak zostawić. Opustoszała pozycja tworzy możliwość wyłomu dla wroga, a co za tym idzie – doskonałych warunków do przeprowadzenia ofensywy i wyparcia Anschreitów za pas centralny w Deravierres. Trzeba się tym zająć, choć część świadomości krzyczy, by tego nie robić. Z miłą chęcią opuści tę ruderę, gdy tylko otrzyma odpowiedni rozkaz. Chyba nic bardziej nie umili mu dziś dnia niż polecenie wymarszu.
Oparł się lekko o drzwi i pchnął je delikatnie. Był czujny, gotowy nagle walczyć, gdyby coś tam było. Pokój rozjaśniały promienie słońca, wpadające przez okno położone na przeciwległej ścianie. Pokój był prawie zupełnie pusty, nie było w nim żadnych mebli codziennego użytku poza krzesłem, położonym dwa kroki na lewy bok okna. Po prawej był ustawiony duży szperacz. Nie był włączony. Jego uwagę przykuło jednak coś innego, co sam mógł wykorzystać.
Parapecie oparty był karabin powtarzalny. To dziewięćdziesiątka ósemka Lammera, sądząc pod wysokim celowniku w kształcie litery „V” i charakterystycznym zamku ryglowym. Nie był to jednak zwykły czterotaktowiec. Przytroczono do niego celownik optyczny, mocowany na szynie i położony obok broni, co pozwala na swobodne operowanie prostą rączką bez ryzyka bicia nią o optykę, jak i na szybkie ładowanie przy użyciu łódek. Prócz niego była jeszcze lornetka.
Poza nimi odnalazł jeszcze stosunkowo prymitywny model alarmu. Spory, brązowy dzwonek, który robił wystarczająco dużo hałasu, żeby powiadomić każdego w budynku o nadchodzącym zagrożeniu.
Okno dawało spore możliwości obserwacyjne przedpola. Obejmowało duży kawał całkiem płaskiego terenu. Dodając dwa do dwóch, można dojść do wniosku, że pokój ten spełniał funkcję wartowniczą. Do tego był wręcz nienaturalnie czysty, nie było w nim żadnego bałaganu ani śladów krwi, jakby huragan, który przeszedł przez cały punkt logistyczny zupełnie go zignorował.
-
Patrząc na to wszystko, myślał. Elementy układanki powstającej w jego głowie zaczęły pasować do siebie, tworząc logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, a przynajmniej jego mgliste części. Posterunek dopuścił do siebie wroga, ponieważ nie został on zauważony; nikt nie obsadził stanowiska obserwatora. Z tej strony nadeszło to, co wybiło całą załogę.
Milisekundę później nadeszła go kolejna myśl. Gdy zdał sobie z niej sprawę, serce zabiło mu czterokrotnym taktem: dwa szybsze uderzenia, dwa wolniejsze.
Posterunek nie został zanihilowany przez kogokolwiek kto myślał logicznie.
Ci zabraliby broń oraz optykę.
Tu wparowało coś, co kierowało się tylko i wyłącznie pragnieniem mordu.Instynktownie pochylił się, tak jakby ktoś mógł go zauważyć. Podpełzł na kilka kroków przed siebie i oddychając głęboko, uniósł lornetkę na wysokość oczu. Jednak jeszcze nie odważył się spojrzeć przez okno, o nie. Cokolwiek było za tym oknem, bestia, drzewo, szaleniec, trawa, było tak daleko i tak blisko jednocześnie, dyszało wprost na jego kark. Przełknął grudowatą ślinę w gardle, zamknął ślepie i wychylił się na tyle, by spojrzeć szkłami lornetki przez okno. Otworzył oczy.
-
Dieter
Pozycja obserwacyjna została ustanowiona na optymalnym terenie. Długi pas ziemi był prawie idealnie płaski, porośnięty niewysoką trawą, której okrycie z takiej wysokości było bezużyteczne. Poważniejszymi przeszkodami, jakie wróg mógł wykorzystać jako tarczę przed ostrzałem lub zasłonę przed czujnymi oczami strażników było kilka pojedynczych pokaźnych pni, porośniętych odstającymi owocnikami brunatnych skórników i mchami, tworzącymi grubą ciemnozieloną ścianę, oddzielającą gnijące drewno od świata zewnętrznego. Jakby sama przyroda chciała ukryć brzydkie pozostałości po pracy ludzkich rąk, jak budowlaniec kładący kilka warstw farby na zaplombowane dziury w elewacji.Za nimi zaś rozlegała się przepastna otchłań gęstej roślinności. Wyglądała na nienaruszoną. Nie widział żadnych wytyczonych ścieżek ani powycinanych chaszczy. Jakby właśnie patrzył na nierozerwalną fortyfikację natury, przez którą nic nie mogło się przebić. Nie widział tam nic szczególnego, ale mimo to odczuwał niepokój. Puszcza była ogromna, i nawet w miejscach ze sztucznymi strukturami las wciąż ukazywał swoją wielkość i składał obietnicę, że jeszcze kiedyś znowu połknie to miejsce. Może to właśnie jego serce wysłało coś, co miało rozprawić się z bytującymi tutaj żołnierzami i zostawić znaki, które miały przestrzegać nowych przed zostaniem tutaj? Co za absurdalna myśl…
Stanowisko zostało mądrze ustanowione. Zmusza nacierającego wroga do wejścia na otwarty teren, nie dając mu prawie żadnej osłony, dzięki temu snajper i reszta załogi będzie mieć ich na talerzu. Trzeba by dużej gimnastyki, by w ogóle podejść pod taką obsadzoną fortyfikację, przede wszystkim sporej ilości granatów dymnych i siły przyciskającej wroga do miejsca. A jednak nie powstrzymało to czegoś, co nadeszło. I zamieniło budynek w coś wyjętego z najgorszych koszmarów.
Jedyne, co nie śmierdziało potencjalnym zagrożeniem to świeże powietrze. Lekkie i chłodne, w niczym nie przypominające tego w trzewiach budynku, ciężkiego i składającego się we większości z kurzu. Chciało się nim oddychać pełną piersią, zanurzyć się w nim i odciąć od reszty świata, choć na chwilę zapomnieć o swoim obecnym zadaniu. Tak właśnie musi pachnieć wolność. Czuł się trochę jak więzień na spacerniaku. Obcuje z nią, ale tylko częściowo, bo wciąż jest przykuty do miejsca swojej odsiadki, z której jednak już niedługo wyjdzie. Przypominało mu to czasy dzieciństwa, ciągłych zabaw na zewnątrz jak i prac z rodzicami. Teraz wydawało mu się ono czymś odległym, poza granicami logicznego pojmowania. Ale mimo wszystko chciał napawać się tą chwilą.
- Wszystko w porządku? – ze świata myśli wyciągnął go nagle głos dowódcy. Nawet nie usłyszał jego kroków.
-
Proste zapytanie Barwalda wstrzyknęło w krwioobieg Dietera dawkę adrenaliny tak wielką, że niewiele brakowało by jego serce rozerwało cielesną powłokę kości oraz skóry i wyrwało się na zewnątrz. Był pewien, że przez to chwilowe oderwanie się od rzeczywistości, ta bestia, która wbrew wszystkiemu wymordowała z takim barbarzyństwem cały oddział, ta sama bestia właśnie stała o krok od niego. W przerażeniu o mało nie skierowałby lufy karabinu na dowódcę: tylko zrozumienie, że bestia nie mogła mówić głosem Barwalda, nie dopuściło do tego.
Odetchnął ciężko, odwracając głowę od mężczyzny. Nie chciał, by zobaczył go takiego. Już dostatecznie się zbłaźnił.
— …Tak. — Wydusił wbrew samemu sobie. — Jest w porządku. -
Dieter
- Twoje zachowanie nie wskazuje na to, by tak faktycznie było – skomentował jego paniczną reakcję. – To miejsce to bagno. Brodzimy po uszy w błocie i wchodzimy w nie coraz głębiej, a dna nawet nie widać. Zejdźmy na parter, tu się już niczego nie dowiemy. -
// Kawaler, jesteś pewny, że to miało tutaj trafić?
-
///Jestem pewien, pomyliły mi się imiona. Zdarza się czasami.///
-
Dieter kiwnął głową, ale zanim poszedł, wskazał dłonią znaleziony karabin.
— Mam go zabrać? -
Dieter
Dowódca nie odwrócił się w jego stronę i rzucił tylko lakoniczne „Bierz”, gdy wychodził z pomieszczenia. -
W odpowiedzi na to Dieter przytaknął tylko niepewnie i zarzucił karabin na plecy, a lornetkę schował do jednej z kieszeni. Po tym szybko opuścił pomieszczenie - wolał nie spuszczać Barwalda z oczu, dowódca zapewniał mu być może pozorne, ale szalenie niezbędne poczucie większego bezpieczeństwa.
-
Dieter
Karabin strzelca wyborowego zawiesił na lewym ramieniu. Lornetki zaś nie miał gdzie schować, więc dyndała mu na szyi niczym przerośnięty wisiorek, który zdawał się ciążyć. Czym prędzej wyszedł z pomieszczenia. Dogonił Barwalda dopiero na piętrze i szedł dalej za nim.
- Pod zwaloną kanapą była klapa do piwnicy. Zamienili ją w magazyn, ale najbardziej interesuje mnie tamtejsze radio.Podprowadził go pod nią. Klapa była sporych rozmiarów, a na dół prowadziła drabina, która nie wyglądała zbyt obiecująco. Pewnie była tak stara jak ta cała rudera. Dno spowijała peleryna mroku, którą przebijało dopiero światło latarki, które odkryło cementową podłogę na dnie. Sama drabina miała około siedmiu metrów.
- Złaź pierwszy. Razem ze Schneider przypilnujesz „biura” dowódcy, kiedy będziemy próbowali połączyć się z dowództwem i zdać im raport. Mam nadzieję, że pozwolą nam stąd odejść. To, co tu zaszło będzie nawiedzać to miejsce do samego końca. -
Spojrzał w ziejący pod jego stopami otwór. Pomimo spowijających go ciemności, odetchnął z ulgą. Stukrotnie bardziej wolał stęchliznę piwnicy od zalanego krwią parteru oraz piętra.
— …Tak jest. — Kiwnął głową po sekundzie niepewności, po czym opuścił swoje stopy na szczeble drabiny i ostrożnie zszedł w dół, starając się nie nadwyrężyć zbytnio drewna. Gdy już znalazł się na dole, rzucił okiem dookoła, czekając na Laurę.