Nadzieja
-
Osadnicy przybyli z kontynentu mają zwykle kreatywne pomysły na nazewnictwo nowych osad i miast w koloniach. Nie inaczej jest w Oskad. Pierwotnie, gdy była to mała osada, zwano ją Tempelton City, od imienia pierwszego burmistrza, Jeremiasza Tempeltona, którego potomkowie do dziś żądzą okolicą, choć nazwa osady zmieniła się, gdy ta stała się pełnoprawnym miastem, większym od Dodge, ale wciąż nie mogącym dorównać Imperium. Stało się to, gdy na miasto uderzyła wielka armia Nieumarłych pod przywództwem Wampirów, która miała oczywisty cel: zdobyć je, zabić wszystkich, a później ich wskrzesić, opcjonalnie również zrabować wszystko, co cenne, i spalić zabudowę. Jednak dzięki odważnej postawie mniej licznych obrońców, z których tylko kilku przeżyło całą bitwę, armia ożywieńców została rozbita w pył, a krwiopijcy stojący na jej czele zbiegli. Choć poprzysięgali sobie zemścić się na mieście i jego mieszkańcach, nigdy do tego nie doszło, każdy atak był odpierany, aż w końcu cokolwiek ze Złych Ziem za bardzo bało się zapuszczać w okolice miejskiej zabudowy, a co dopiero spróbować ją zdobyć… Wtedy to, po wielu sukcesach, które uratowały życie niezliczonym rzeszom ludzi, zmieniono nazwę miasta na obecną, czyli Nadzieję.
Co kierowało Tempeltonem podczas zakładania osady przy granicy ze Złymi Ziemiami? Nic, bo wtedy było to miejsce wolne od Wampirów, Nieumarłych, Wilkołaków, Upadłych i innych kreatur. Dopiero później zaczęli oni stanowić zagrożenie, choć nigdy na tyle duże, aby miasto padło.
Obecnie jest to jedyne większe miasto na pograniczu Złych Ziem, które rozrosło się znacząco dzięki swojej opinii niezdobytego, stąd kolejni mieszkańcy, którzy osiedlali się tu, bojąc mieszkać w okolicznych wioskach, które stoją do dziś, kompletnie opustoszałe, co tylko nadaje więcej upiornego klimatu tym okolicom.
Aby móc się bronić, miasto musi być umocnione. Fortyfikacje zmieniały się na przestrzeni kolejnych lat, teraz dzielą się one na trzy linie: Zewnętrzną, Główną i Wewnętrzną.
Ta pierwsza to okopy, drewniano-ziemne szańce, suche fosy, wilcze doły i rozmaite pułapki. W pomniejszych starciach to tutaj zwykle odpiera się ataki wroga, ale głównym celem tych polowych umocnień jest nadszarpnięcia wroga i opóźnienie go, aby później ocaleli obrońcy mogli jedną z wielu dostępnych dróg wycofać się do samego miasta.
Linia główna to mury otaczające miasto. Cegła była zbyt droga i nietrwała, więc zbudowano je z okolicznych głazów i kamieni, niekiedy wybierając się w tym celu na same Złe Ziemie. Jednak dzięki temu są one solidne, zdolne przetrzymać ostrzał katapult, jakich czasem używają niektórzy z wampirzych panów. Wzbogacają to blanki chroniące strzelców przed ostrzałem nieumarłych łuczników i kuszników, wieże kryjące szybkostrzelne działka rewolwerowe, i solidna brama odlana ze stali, wzmocniona dodatkowo spuszczaną z góry kratą oraz głęboką na cztery metry suchą fosą.
Ostatnią linią obrony, jaką stworzyło miasto, są kamienice w centrum miasta, które tworzą okrąg, a można je łatwo przystosować do obrony, gdy wróg będzie zajęty na pozostałych liniach. W historii miasta nie doszło nigdy do tego, aby wróg wdarł się tak daleko, jest więc to najsłabsza do sforsowania linia, mimo że powinna stanowić ostatni bastion.
Miasto ma nie tylko własnego Szeryfa, ale i aż ośmiu Konstabli. Mają oni ręce pełne roboty, bowiem praktycznie każdy mężczyzna, większość kobiet i podobno nawet część dzieci posiada broń palną i potrafi ją obsługiwać. Choć mieszkańcy mają bardzo silne poczucie przynależności i wspólnoty, alkohol, inne używki czy ciągły strach przed kolejnym atakiem doprowadzają czasem do wypadków lub strzelanin, nad którymi ktoś musi przecież panować.
Dla podróżnych, chwilowych lub chcących zostać tu na stałe, przeznaczono kilka zajazdów, a także spore połacie ziemi w obrębie miejskich murów, aby nie rozszerzać budowy poza ich ochronny pierścień. Są tu też szubienice, trzy saloony, wiele rozmaitych sklepów, oferujących różne towary, plac targowy dla obwoźnych kupców oraz liczne kuźnie i zakłady rusznikarskie, jak przystało na miasto o największym odsetku ludzi uzbrojonych na zwykłych mieszkańców w całym Oskad. Znajduje się tu też placówka poczty konnej, a także liczne kompanie najemników, to po części na nich polega miasto w obronie, patrolują też jego okolicę, choć większość jego sił stanowi lokalna milicja. Przez to, gdy ktoś potrzebuje najsolidniejszych i ogółem najlepszych najemników, nie działających w jakiejś konkretnej, znanej organizacji, powinien zaryzykować podróż tutaj, w Nadziei mieszkają lub zatrzymują się właśnie tacy.
Prężenie działają tu Wizjonerzy, bowiem niekiedy zdarzą się na tyle zuchwałe grupy najemników, które ścigają osłabioną armię jakiegoś Wampira, aby odnaleźć jego zamek i zdobyć, a potem zrabować wszelkie kosztowności. Dlatego w czarnym rynku, do którego dostęp mają tylko nieliczni, kupić można rozmaite przedmioty i artefakty wprost z wampirzych komnat, dosłownie przesiąknięte mroczną Magią. -
Luther Bushwire stanął przed swoim saloonem “U Hildy”. Rozsądnych rozmiarów, był to saloon odpędzający co bogatszych od pomniejszych, ale nie był na tyle duży żeby zbierać klientów z całej Nadziei. Kolejny dzień miał się zacząć odbiorem nowych stołków barowych które dwójka świętej pamięci pijaków połamała na swoich głowach. Luther szybko wbił im do głów lekcję. Grubym śrutem. Powinien zacząć co prawda od przeglądu zaplecza, czy czegoś nie brakuje, ale zrobił to wczoraj wieczorem żeby móc dzisiaj się zająć stołkami. W sumie powinien sprawdzić czy ktoś się nie włamał, ale nikt nie jest na tyle głupi żeby się włamywać do “Hildy” otoczonej ciemną sławą wśród złodziejaszków. Żaden jeszcze bowiem nie uszedł cało kradnąc cokolwiek stamtąd. Pokus było wiele - sejf z pieniędzmi, z nabojami, alkohole, jedzenie, ale zawsze wszystko wracało, czasami z nadmiarem danym w “prezencie” od złodzieja. Co sprytniejsi próbowali kiedyś wynieść solidne stoły i krzesła z dołu, ale i to się nie udawało - Luther znał saloon na pamięć i zauważyłby brak chociaż jednej drobinki piasku. Patrząc na jego dzieło, bez nikogo u boku… Czuł dumę? Nie. Czy czuł w takim razie zawód? Też nie. Co on czuł? Chyba że… Już nie czuł nic.
-
Nieświadomi uczuć właściciela, pierwsi klienci zaczęli ściągać do saloonu, jak co wieczór: Było to ulubione miejsce spotkań, gdzie można było się napić, zjeść coś porządnego, pograć w karty, pogadać na różne tematy, ubić ciemne interesy, dać sobie po pysku i tak dalej. Choć bar był zwykle pełny, na razie przybyło niewiele osób, głównie stałych klientów jak miejscowy kowal, kilku najemników, rusznikarz i tym podobni.
-
Luther westchnął. Wspominki wspominkami, robota sama się nie zrobi. Wszedł więc do środka i stanął za barem, gotowy do wywołania uczuć u innych. Głównie agresji, ale to nadal uczucie. I to takie, które upoważnia go do użycia strzelby.
-
Bar powoli się zapełniał, a Ty zgarniałeś coraz więcej srebrników i miedziaków do swojej kasy, serwując piwo, inne trunki i jakieś posiłki swoim gościom, których kojarzyłeś ze słyszenia, widzenia lub nawet lepiej, wielu było stałymi klientami. Dopiero teraz pojawił się ktoś nowy, trzech mężczyzn, wszyscy podobnego wzrostu, odziani w takie same spodnie, płaszcze, koszule i meloniki, choć w innym kolorze: niebieskim, zielonym i czarnym. Bez słowa zajęli jeden ze stolików, siadając plecami do ściany, jak doświadczeni rewolwerowcy. Po jakimś czasie ten w czerni skinął na Ciebie głową.
-
No cóż, oczywiście że nie byli to zwykli klienci. W najlepszym wypadku mogli chcieć tylko się go o kogoś wypytać. W najgorszym, to znowu niedobitki jednej z tych band. Jemu wszystko jedno, ale jeszcze zginie ktoś ze stałych klientów albo z obsługi baru. Idzie więc na zaplecze z rewolwerem, tam gdzie powinien siedzieć drugi barman, obecnie na przerwie. Trzeba objaśnić sytuację i dać rewolwer, żeby był gotowy na wsparcie Luthera jak tylko coś się wywiąże.
-
Siedział tam, gdzie się spodziewałeś, przy koślawym stoliku, na beczce po śledziach, zajęty układaniem pasjansa i popijaniem jakiegoś słabego alkoholu z brudnego kufla.
-
Podrzucił mu rewolwer, w nadziei że złapie. Nie pierwszy raz miał takie doświadczenia z bandytami i nie pierwszy raz wchodził na zaplecze
-Trzech. Podejrzane typki, zawodowcy. Albo przyszli po informacje, albo po mnie. Słowo klucz to Ranczo. Nie zawiedź mnie
Ale jeszcze chwilę stał i czekał na jego odpowiedź. -
Mężczyzna bez trudności chwycił za broń, którą odbezpieczył i wsadził do kabury przy pasku, sprytnie ukrytej za barmańskim fartuchem.
- Daj spokój. - odparł, machając ręką, drugą podnosząc kufel, aby dopić swój trunek. - Czy kiedykolwiek Cię zawiodłem? -
-Nawet najszybsza ręka kiedyś może zadrżeć i nie trafić.
Luther posłał mu jednak spojrzenie mówiące że nie, nie zawiódł go jeszcze, i lepiej żeby go teraz nie zawiódł. Wrócił więc za ladę, zajmując się pracą, ale dyskretnie obserwując nieznajomą trójkę -
Ci zdawali się odwdzięczać Ci tym samym, ale równie dobrze mogła to być tylko Twoja paranoja i wyobraźnia. Poza tym interesy szły jak zawsze, wszystko było dość spokojne, a saloon powoli napełniał się coraz bardziej rozmaitą klientelą.
-
Luther oczywiście nie dawał po sobie znaków zmartwienia postawą nieznajomych. Nie martwił się o siebie, a raczej o klientów i pracowników. Kontynuował serwowanie ze stoickim spokojem, nawet przez chwilę nie dotykając strzelby pod ladą. Tak zwany element zaskoczenia, który niekoniecznie miał szanse się sprawdzić - do saloonu jeszcze nigdy w biały dzień nie przyszły takie typy, Luther niezbyt wiedział czego ma się spodziewać po tej stronie baru
-
Względny spokój w saloonie przerwało przybycie Johna Mortisa. Nie przepadłeś za typem, odkąd tylko pamiętałeś był zuchwałym rewolwerowcem, który uwielbiał wszczynać rozmaite burdy, zwłaszcza, gdy, tak jak teraz, towarzyszyło mu dwóch jego kompanów, niezbyt bystrych osiłków, podobnych do siebie, jakby byli braćmi. Nazywali się Will i Bill, ale nie miałeś pojęcia, który był który, a podobno nawet oni sami nie byli tego pewni. Cała trójka była zabijakami i strzelbami do wynajęcia, jakich nie brakuje w mieście, ale oni byli szczególni: Bracia podążali za Johnem niemalże ze ślepym posłuszeństwem, bo ten zabił jakiegoś Wampira kilka lat temu i od tej pory sam wypuszczał się na Złe Ziemie, a z nim jego pomagierzy. Odcisnęło to na nim swoje piętno, bo był o wiele chudszy, bardziej blady i z przekrwionymi oczami, spędzając całe tygodnie w stresie, niebezpieczeństwie, często kilka dni pod rząd bez snu.
- Nalej nam piwa, stary, a do tamtego stolika donieś jakiegoś żarcia i wódki. - powiedział John, podchodząc do kontuaru. W tym czasie jego osiłki wyrzuciły innych klientów z rzeczonego stolika, którzy przesiedli się w inne miejsce. -
-Mówiłem wam już wiele razy żeby zostawić, kurwa, klientów w spokoju i znaleźć sobie wolne stoliki albo poczekać. Kiedyś się doigrasz Mortis
Powiedział, odwracając się w stronę półki z kuflami, biorąc trzy. Przy okazji, przywołał do siebie jego jedną jedyną stałą pracownicę poza barmanem - niby sprzątaczka, ale pomaga mu w saloonie w wielu rzeczach poza sprzątaniem. No i dostaje proporcjonalnie wyższą płacę -
Zjawiła się na Twoje zawołanie, jak zawsze starając się nie zauważać wzroku Mortisa, który dosłownie ją nim pożerał, tak jak zawsze, gdy odwiedzał Twój lokal.
- Fajna ta Twoja kelnereczka. - rzucił do Ciebie mężczyzna i zarechotał paskudnie, odchodząc do stolika. Najwidoczniej się rozmyślił i nie odbierze piwa sam, ale zechce, abyś doniósł je razem z resztą do stolika. -
Radio:
Po dość długiej, choć na szczęście bezpiecznej podróży, dotarłeś do Nadziei. Trzeba przyznać, że rzeczywiście było to piękne, bogate i dobrze utrzymane miasto, w porównaniu do Dodge… No dobrze, nie ma co się oszukiwać: Było bez porównania. Jego potężne umocnienia przywodziły na myśl stare zamki, które widywałeś kiedyś w różnych książkach, choć szczerzące się z nich kartaczownice i karabiny obrońców były już zgoła współczesne. To było też pierwsze miasto, które odwiedziłeś i musiałeś przejść przez odprawę i kontrolę pod bramą. Cóż, ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza tutaj, gdy ma się takich sąsiadów… Do miasto wkroczyłeś po wszelkich formalnościach. Teraz tylko znaleźć profesorka. Nim odjechałeś, Oswald podrzucił ci kilka adresów: jego dom, jeden z saloonów i biuro Szeryfa. -
Zamiast tego Seymour od razu skierował się do zupełnie innego miejsca. W końcu głupio byłoby, odwiedzając tak odległe miasto, nie wpaść do starego przyjaciela, a do tego ojca ukochanej. Sey pojechał do rusznikarni Adriena Florentino.
-
Przypomniałeś sobie coś o tym, że Oswald kazał ci się spieszyć i sam też się spieszył, a sprawa była naprawdę poważna, chociaż z drugiej strony jak trudne może być odnalezienie jakiegoś jednego, starego profesorka, który pewnie jest teraz u siebie z nosem w książce? Zakład rusznikarski znajdował się dokładnie tam, gdzie był zawsze, a sądząc po dochodzących ze środka odgłosach ktoś tam był i pracował.
-
Co nie zmieniało tego, że Seymour nie miał zamiaru spędzić kilku godzin u Adriena. Chciał tylko wejść, zapytać co słychać u starego rusznikarza i tyle. Po prostu zobaczyć się. Trzykrotnie jego dłoń uderzyła o drewno drzwi, pukając w nie.
-
Pierwsze uderzenia nic nie dały, dopiero za trzecim razem w środku przerwano pracę, a po chwili ktoś otworzył ci drzwi. Florentino nie zmienił się wiele od waszego ostatniego spotkania, jak zresztą i ty, więc poznał się od razu, ściskając serdecznie jeszcze na progu domu.
- Wchodź, śmiało. - rzucił tylko, odsuwając się, abyś mógł wejść. -
Śmiało przekroczył próg, ściągając kapelusz.
— Już myślałem, że albo rozwalę knykcie na twoich drzwiach, albo w ogóle mnie nie usłyszysz! — Zażartował. — Dobrze Cię widzieć. -
- Wzajemnie, wzajemnie. - odparł, uprzątając nieco stół, abyś miał przy czym usiąść. - Co sprowadza cię do Nadziei? Znudziły ci się przygody w wielkim świecie? Bo dalej mam dla ciebie pokój i fuchę pomocnika, o ile będziesz chciał.
-
— Chętnie, ale nie tym razem. — Odparł, siadając. —W Nadziei jestem tylko na chwilę, nie mogę tu zostać na długo. Muszę znaleźć takiego jednego belfra i zabrać się z nim w drogę powrotną
-
- Spodziewałbym się po tobie, że podróżujesz z każdym, ale żeby z nauczycielem? Nawet nie próbuję domyślić się jaka stoi za tym historia.
-
— Szkoda strzępić na nią języka. — Wykręcił się, młócąc dłonią powietrze. — Ja i tak tylko robię za ochroniarza. Tyle dobrego, że mogłem zahaczyć o twój warsztat po drodze. Biznes się kręci?
-
- W tym mieście mamy więcej ludzi, którzy potrafią obsługiwać spluwy, niż w normalnych miastach jest tych, co potrafią jeździć konno albo mają problemy z alkoholem, także ta, dopóki nas te cholerstwa z sąsiedztwa nie zetrą z powierzchni ziemi to interes będzie się kręcił jak koło w jebanym parostatku.
-
— Pfff… Pewnie tak. Przynajmniej dopóki nie pofatyguje się tutaj Armia Oczyszczenia, o ile w ogóle ktoś na górze na to wpadnie. Mogliby zdziałać więcej tutaj, niż strzelając do bezbronnych dzikusów tam.
-
- Tylko że bezbronne dzikusy mieszkają na ziemiach, gdzie żyją zwierzęta dające futro i mięso, da się uprawiać rośliny, a góry są bogate w złoża złota i innych takich. A tu jest tylko piach, pył i śmierć, żywa albo martwa. Nie dziwię się, że się tu nie pchają.
-
— Ta… Ja też nie. — Westchnął, pochylając się nad blatem. Zaraz jednak ożywił się. — Co słychać u Annabelle? Pisała?
-
- I tak, i nie. - mruknął, nagle markotniejąc. - Znaczy pisze, ale tyle, co napisze… Ech, ja już czytam te listy dla zasady, wszystkie są takie same: “U mnie wszystko w porządku. Spęd bydła się udał. W tym roku powinny być dobre plony. Kocham cię i czekam na twój list.” Nie wiem czemu to tak wygląda, ale mi się nie podoba. No ale co poradzę? Zresztą, jestem już stary i przewrażliwiony, pewnie niepotrzebnie się martwię.
-
— Weź tak nie gadaj… — Spojrzał na mężczyznę. — Biadolić może wiele osób, ale nie najlepszy rusznikarz jakiego znam. Jak następnym razem będę w tamtych okolicach to zahaczę o jej ranczo i upewnię się, że wszystko gra, dobra? Masz moje słowo.
-
Pokiwał głową i po chwili położył ci dłoń na ramieniu.
- Dzięki… No, ale skoro zaoferowałeś pomoc, to chyba nie mogę być ci dłużny, co? Może chcesz się czymś poczęstować na drogę? -
— O ile nie będzie to kula między żebra, to chętnie. — Zaśmiał się, chcąc dodać mu otuchy, choć sam wcale nie był spokojny o Ann’. Jak już wróci, a obóz jeszcze będzie trzymał się na nogach, to uprosi Oswalda o kilkudniowy urlop, by odwiedzić jej ranczo.
-
- Prawie zgadłeś, bo mam sporo amunicji, ale wolę wpakować ci ja do sakw niż w żebra. Jeśli potrzebujesz coś naprawić to śmiało, zajmę się tym od razu. No i mam trochę nowych spluw na zapleczu, możesz zajrzeć, jeśli chcesz. Po znajomości mogę oddać ci jedną czy dwie albo zejść z ceny.
-
— Wiesz jak ze mną gadać. — Wstał z stołka. — Choć, pokaż mi co tam masz. Może wymienię sobie którąś pukawkę na coś lepszego.
-
W niewielkim pomieszczeniu nie było wiele miejsca, zwłaszcza, gdy obaj weszliście do środka. Niemalże całą przestrzeń zajmowały szafy, gabloty, kufry i beczki, a także jeden pusty stół, na który Adrien zaczął wyjmować swoje zabawki, po jednej z każdego modelu, bo miał tu ich jednak sporo.
- Na początek to cacko: W&L Dweller, solidna strzelba. Dupy nie urywa, chyba że dobrze wymierzysz, hehe. A na serio to nic specjalnego, ale rekompensuje to spory magazynek. Tu mam coś bardziej klasycznego, Pokerzysta, obrzyn, przyjaciel każdego szulera, w sam raz na dyskretne akcje. No, dyskretne do momentu, gdy trzeba go wyciągnąć i pociągnąć za spust. Dalej mam to cudeńko, Szczekacz, prosto z wojskowej dostawy. Nie wnikaj, skąd to mam, ale uprzedzam, że nikogo nie zabiłem. Mam też stare, dobre karabiny Harlk, w kilku wariantach: klasyczne, skrócone i z lunetą. Komplet rewolwerów, masz w czym wybierać: Webley Mark IV, Vulcanic 10, Smithson 1590. No i to, mam tylko jeden egzemplarz. Mówią na to Potwór, nie bez kozery. Do tej pory widziałem tylko jednego najemnika, który chodził z tym po mieście, ale nigdy go nie użył, więc nie wiem, czy działa tak dobrze, jak wygląda. Ale w sumie wygląda tak, że niewielu odważy się dać ci pretekst go wyjąć. Do każdej spluwy mam też pełno amunicji, a tamtych skrzynkach też dynamit i broń białą, noże bojowe i uniwersalne, kilka fikuśnych maczug tubylców, scyzoryki, nawet szabelka po oficerze armii się znajdzie, co go Zombie zżarły.
Opowiadając o poszczególnych spluwach, wyjmował je i prezentował na stole, jedna po drugiej, odsuwając się na koniec na tyle, na ile pozwalało zaplecze, abyś mógł przyjrzeć się dokładniej każdej broni, wziąć do rąk i tak dalej. -
— No, no… — Sey z niemalże nabożną czcią chwycił w dłonie broń określoną przez Adriena “Potworem”. — Nie wiem skąd go wytrzasnąłeś, ale faktycznie, nie chciałbym stać po drugiej stronie lufy. Wygląda niesamowicie. Masz coś przeciwko temu, żebym oddał jeden albo dwa próbne strzały?
-
- Pewnie, że mam, jełopie. - odparł, uderzając cię lekko otwartą dłonią w tył głowy. - Jak huknie, to zlecą się wszyscy z okolicy, ale to mały problem. Gorzej, że nieważne w co trafisz, to mi to rozwalisz, kula z tego bydlaka przejdzie przez każdy mebel, drzwi, dach czy ścianę. No i pewnie rozwali ci łapę przy okazji, ale to już twój problem. Ja tam się nie znam, nie strzelam z czegoś takiego, ale jak na moje to bardziej sprzęt na pokaz niż do prawdziwego zabijania. Ale jak go kupisz, to amunicję dam gratis i możesz sobie z niego walić na zewnątrz gdzie chcesz, kiedy chcesz i w co chcesz.
-
— Stoi. — Odparł bez chwili zastanowienia. — Oddam Ci za niego mojego Webleya. Wiesz jak dbam o broń, jest w dobrym stanie. Tylko powiedz ile muszę Ci do niego dopłacić.
-
Wziął od ciebie broń i przyjrzał się jej, zważył w dłoni i odłożył na bok.
- Faktycznie, spluwa prawie jak z warsztatu. Powiedzmy, że trzy srebrniki? -
— Trochę to jest… Ale co tam, wyłożę Ci tego ostatniego srebrnika w miedziakach, najwyżej później wyproszę od szefa na pokrycie kosztów służbowych, nie? — Zaśmiał się, dobywając z portmonetki odpowiednią sumę, którą położył przed Adrienem. — Tu masz.
-
Nie przeliczył, bo i nie było wiele do liczenia, ale i nie powodu, aby ci nie ufać. Zgodnie z umową, wręczył ci rewolwer i zapas amunicji w postaci trzech tuzinów naboi.
-
Seymour poprzyglądał mu się jeszcze przez kilka chwil, po czym cmoknął z zadowoleniem i po krótkich manewrach dłonią, wpakował go do kabury.
— No i ślicznie… Ale chyba już na mnie czas. Tak prawdę mówiąc to i tak już nadwyrężyłem trochę czas służbowy, taka robota. Ale dobrze było Cię zobaczyć. — Wyciągnął do Adriena rękę na pożegnanie. -
Uścisnął ją i potrząsnął.
- Ciebie też było miło zobaczyć. Wpadnij, jeśli znowu będziesz w pobliżu. -
— Wpadnę. — Wyszczerzył schowane w brodzie usta. — Masz to jak w banku.
Pożegnał się z Adrienem i opuścił rusznikarnię przyjaciela, stając na zewnątrz.
“Tylko gdzie Oswald miał tego profesorka?” Zastanowił się, rzucając wzrokiem na okolicę. Wyciągnął z kieszeni adres jajogłowego i szybkim krokiem, prawie biegiem skierował się tam. -
//To tu mój błąd, bo byłem pewien, że razem z listem wręczył ci też jego adres, ale sprawdziłem posty i zapomniałem o tym wspomnieć. Uznajmy, że masz jednak ten adres.//
-
// Poprawione. //
-
Odnalazłeś go w centrum, w jednej z okazałych kamienic, więc albo jego przodkowie przybyli tu z pierwszymi osadnikami, albo miał tyle złota, że wykupił sobie ten lokal. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że drzwi były zamknięte, a w środku nie widać było śladu życia, ani ruszających się firanek, ani światła, nic.
- Szuka pan tego starego wariata? - usłyszałeś za swoimi plecami. Odwróciwszy się, zauważyłeś małego chłopaka, przyzwoicie ubranego, choć brudnego. - Bo jak coś może wiem. -
Sey zatrzymał się i spojrzał na dzieciaka, zaskoczony.
— No młody, jakbyś zgadł. Wiesz, gdzie jest? -
- Wszyscy, co się tu kręcą, go szukają. Nawet jacyś dziwni ludzie w czerwonych ciuchach. Ale jak chciałem im pomóc to kazali mi się wynosić i nastraszyli mnie bronią. - powiedział, odbiegając trochę od tematu. Spuścił na chwilę głowę, a później podniósł i zauważyłeś na jego twarzy chytry uśmieszek. - Pan chyba taki nie jest, co? I potrafi pan wynagrodzić za pomoc?