Nadzieja
- 
// Ja bym za dzieciaka dał se połamać palce, tylko mówię. // — Dobra, dobra… — Schował broń do kabury. — To zrobimy inaczej. Wiesz, jak działa kupowanie na rachunek, młody? 
- 
//A ja nie.// 
 Przekrzywił lekko głowę i zmarszczył czoło po czym pokręcił głową.
 - Nie. Jak?
- 
// Tchórz. // — No to ten. — Pstryknął dwukrotnie palcami, zbierając myśli. — Idziesz do sklepu i bierzesz co tam chcesz, ale nie płacisz za to, tylko dajesz kasjerowi kartkę na której jest zapisany rachunek, jego numer, w jakim banku jest i takie te, nie? A kasjer później idzie z tym do baku. Cały myk polega na tym, że w tym przypadku nie płacisz za nic, tylko gość na którego jest przypisany rachunek. W tym przypadku - ja. — Wskazał na siebie kciukiem. 
- 
// A właśnie, że inteligentny - komu by się chciało złamać palce za dzieciaka? // 
- 
Chwilę zajęło mu przetworzenie tych informacji, ale w końcu chyba zrozumiał (lub nie), bo pokiwał radośnie głową. 
 - Dobra, to ja się zgadzam. To da pan ten papierek i ja zaraz mówię wszystko, co trzeba.
- 
— Już, już… — odpowiedział, obklepując kieszenie w poszukiwaniu długopisu. — Ty w tym czasie załatw jakiś papierek. 
 Na szybko powtórzył w głowie numer rachunku, jednak nie swojego, a swojego brata, bankiera. Dostał go kiedyś, by przestał dopierdzielać się do niego o dawne niesnaski i od tamtego czasu z chęcią korzystał, uszczykając niejako z portfela “braciszka” czasem mniejsze, czasem większe sumy.
- 
Gdy wszystko było gotowe, dzieciak spojrzał jeszcze raz na papierek, później na ciebie, znów na kwit i w końcu schował go do kieszeni. 
 - Profesorek to zawsze był walnięty, a przynajmniej ja nie pamiętam, żeby był normalny, ale teraz to już chyba całkiem zwariował. - powiedział w końcu. - Wcześniej tylko kupował jakie rzeczy ze Złych Ziem albo słuchał tych, co się tam już wybrali i chcieli o tym opowiadać. Ale jednego dnia wziął swoje rzeczy, zamknął dom i poszedł w kierunku bramy. Śledziłem go, bo nic nie miałem do roboty, a on spotkał się tam z bandą najemników i razem poszli właśnie na Złe Ziemie. Nie wiem gdzie, ale wiem, kto może wiedzieć. - zakończył chytrze, wyciągając do ciebie dłoń, drugą podając ci kolejny kawałek papieru do wypisania.
- 
— No, mów. — Westchnął na pokaz, wypisując informacje na papierku. 
- 
Zabrał go i porównał z tamtym, który otrzymał wcześniej. 
 - Nie wiem, po co dokładnie się tam wybrali, ale po kilku godzinach kilku ludzi wróciło do miasta i poszło pić. Mówili coś o tym, że to głupota, samobójstwo i szaleństwo, i że oni się w to nie pchają. Są jeszcze w mieście, dzisiaj rano widziałem ich w saloonie “Cel i Pal”.
 Przy okazji dzieciak podał ci ich w miarę dokładne rysopisy, z których wyłaniali się ludzie podobni absolutnie do każdego, przeciętni i zwyczajni, ale pewną pomocą było to, że było ich trzech, kręcili się razem, a jednego poznasz bez problemu, bo nosi opaskę na oku.
- 
— Yhm… — Na zimno przemyślał słowa dzieciaka. — Dobra, dzięki za pomoc. Za to ty nie przewal tych rachunków na głupoty, jasne? — Spojrzał na młokosa, zbierając się do odejścia. 
- 
Pomachał ci na pożegnanie z łobuzerskim uśmiechem na twarzy i pobiegł gdzieś jedną z bocznych uliczek, zostawiając cię samego. 
- 
“Czyli najpierw do Cel i Pal, co? Oby młody nie zmyślił sobie tej historyjki.” Pomyślał Seymour i po instynktownym rozejrzeniu się po okolicy, czy aby nikomu nie patrzy z oczu wyjątkowo gorzej niż zazwyczaj, ruszył do saloonu wskazanego przez dzieciaka. 
- 
Choć czułeś się obserwowany, nikt nie zaczepił cię po drodze, nie wypatrzyłeś też kogokolwiek, kto by cię śledził. Saloon nie wyróżniał się zbytnio na tle innych w mieście, ale odnalazłeś go bez trudu dzięki szyldowi z nazwą, pod którym widniała tablica, a na niej dwa skrzyżowane rewolwery. Tuż obok wejścia odnalazłeś kolejną tablicę, wielokrotnie zamalowywaną, której napisał głosił: 
 Dzień tygodnia: Środa.
 Liczba strzelanin w tym tygodniu: 5.
 Liczba rannych w strzelaninach: 7,
 Liczba martwych w strzelaninach: 2.
 Wchodzisz na własną odpowiedzialność. Zastrzelisz kogoś w samoobronie lub uczciwym pojedynku? Zapłać za bałagan. Zastrzelisz kogoś bez potrzeby albo po pijaku? Zadbamy o to, żeby to była twoja ostatnia wizyta w tym saloonie i gdziekolwiek indziej, może poza cmentarzem.
- 
— No, gościnnie tutaj jak jasna cholera. — Mruknął pod nosem. Najgorsze miejsce na śmierć, jakie można sobie wyobrazić, bo albo giniesz albo płacisz. Przewalone bardziej, niż z długami! Zanim jednak wszedł do środka, jeszcze raz obejrzał się na lewo, prawo i za siebie. Seymour ufał samemu sobie i jeżeli instynkt Seymoura mówił mu, że coś jest nie tak, to tak było. Wolał mieć przynajmniej promil pewności, którego mógłby się chwycić. Dopiero po tym wszedł do wnętrza saloonu. 
- 
Albo miałeś paranoję i szukałeś problemu tam, gdzie go nie było, albo ktoś rzeczywiście cię śledził, ale robił to tak umiejętnie, że nie mogłeś go nawet zobaczyć czy usłyszeć. Tak czy siak, niewiele z tym fantem zrobisz. 
 Wnętrze było raczej typowym saloonem, widywałeś wiele takich, ten tutaj miał jednak atmosferę tak gęstą, że mógłbyś ją kroić nożem. Nie widziałeś tu żadnych kobiet, a wśród mężczyzn będących klientami lokalu przeważali groźni i uzbrojeni po zęby, przeważnie najemnicy, członkowie lokalnej milicji, łowcy nagród i inne nieprzyjemne typy. Wśród nich wypatrzyłeś też tych, których szukałeś, a przynajmniej jednego z nich. Co do dwóch nie miałeś pewności, ale trzeci, który siedział razem z nimi przy stoliku, miał opaskę na oku, co idealnie pasowało do podanego przez chłopaka rysopisu.
- 
Seymour nie był człowiekiem z pierwszej łapanki; spędził miesiące na polowaniach, samemu w głuszy, tylko z Ogryzkiem przy boku. Zbyt dobrze wiedział, że trzeba ufać instynktom. W razie czego trzymał dłoń blisko kabury. Oby ten, kto za nim podąża, miał przy sobie na tyle szmalu, by zapłacić za ewentualny szkody. Podszedł go gościa w opasce, spoglądając na niego spod ronda kapelusza. 
 — Można na słówko? — Zapytał obojętnym tonem.
- 
Tamten rzucił szybkie spojrzenie na swoich kompanów, ale po chwili skinął głową. 
 - Pewnie, o ile nie jesteś tu po to, żeby wypytywać o Diabelski Kanion, bo już mam serdecznie dość tej historii.
- 
— To zależy od tego czy historia z Diabelskim Kanionem wiąże się z pewnym gościem, którego szukam. — Skrzyżował ręce na piersi. — Ale pogadajmy gdzieś z boku, dobra? 
- 
- Bardziej z boku się nie da. - odparł tamten, bo stolik rzeczywiście znajdował się na uboczu, ale mimo to skinął głową na swoich kompanów. Podeszli oni do stolików zajmowanych przez innych klientów, z którymi zamienili kilka słów. A tamci, jak gdyby nigdy nic, odeszli, zabierając swoje trunki, posiłki i karty, dając wam odpowiednią przestrzeń do dyskusji. 
 - Dobra, lepiej gadaj, o kogo chcesz zapytać i o co tu chodzi. - burknął ten z opaską, gdy jego kompani dosiedli się do stolika z powrotem.
- 
Seymour także usiadł do stołu. 
 — Nie ma sensu przedłużać: szukam naukowca. — Po czym dodał ściszonym głosem. — Jonathan Levine. Podobno przebywał w tych okolicach ostatnio.
 


