Dwór Srebrnej Maski
-
Mivvot odprowadzał go wzrokiem jeszcze przez chwilę, po czym wszedł do chaty, by rozejrzeć się po jej wnętrzu.
-
Nic spektakularnego. Miałeś tu spore łóżko okryte skórami i futrami, kilka skrzyń, kufrów i koszy na rzeczy osobiste, dzbanek z wodą, miskę z owocami i wędzonym mięsem, a także drewniane sztućce i naczynia.
-
Dobra. Właściwie pierwsza część “planu” za nim.
Usiadł na łóżku, po drodze biorąc z koszyka jeden owoc i wgryzając się w niego.
Teraz musiał wykombinować co dalej, a przez “dalej” miał na myśli zdobycie zaufania swoich nowych sąsiadów oraz społeczności. Ciekawe czy mają tutaj jakieś wioskowe potańcówy, może wtedy umiałby wmieszać się w tłum…
-
//Mogłem zapytać wcześniej, no ale cóż, zrobię to teraz: Przewijamy? Nie mam na myśli całego tego wątku, ale chociaż to całe zaskarbianie sobie zaufania i tak dalej.//
-
// Ajo. Lecim. //
-
Zgrywanie roli ofiary wychodziło ci dobrze i przyniosło wymierne korzyści, bo to właśnie takim pokrzywdzonym przez los ofiarowano najwięcej uwagi i współczucia, a przez to i zaufania. Dzięki temu nie miałeś problemu, aby stać się członkiem tej społeczności. Nie znanym, nie szanowanym, ale też nie kimś, od kogo każdy się odsuwał lub mu nie ufał, a więc tę część planu spełniłeś, i to w ciągu niecałego tygodnia. Poprzez bezpośrednie rozmowy z mieszkańcami wioski i przysłuchiwanie się konwersacjom innych, odkryłeś, o co chodziło w tym sporze. Otóż wioska rozrosła się już na tyle, a mieszkańcy zaaklimatyzowali, że postanowili wybudować tu niewielką świątynię, aby podziękować bóstwom za to, że pozwoliły im wrócić na wolność i żyć. Panteon Mivvotów był dość rozbudowany, jednak z zasady konkretnie plemię czciło najbardziej to bóstwo, do którego było mu najbliżej. Jedna z frakcji pochodziła z Gwieździstej Puszczy, wyznawali więc wiarę w bożka księżyca. Druga pochodziła z o wiele dalszych rejonów kolonii, gdzie lasy ustępowały miejsca preriom i półpustyniom, ci więc preferowali bóstwo słońca. Jedni chcieli ołtarz tego boga, inni tamtego i stąd wyniknął ten spór, bardzo zażarty, bo Mivvoci byli przywiązani do swojej religii. Jak się dowiedziałeś z rozmów z mieszkańcami, próba wybudowania dwóch świątyń została odrzucona, może to i lepiej, bo wtedy doszłoby do całkowitego podziału tej społeczności, był to jednak najrozsądniejszy jak do tej pory pomysł.
//Możemy uznać, że Boone jest akurat w osadzie i załatwia tu jakieś sprawy dla Maski, więc możesz z nim pogadać, gdybyś chciał.// -
Korzystając z tego, że znana mu twarz akurat przebywała w wiosce, niby zupełnym przypadkiem, przechodząc od tak, otarł się o niego barkiem, jednocześnie cicho mówiąc:
— …Musimy zamienić słowo. -
Tamten załapał od razu i pozornie nie zwrócił na ciebie większej uwagi, jedynie odwrócił się i rzucił na ciebie okiem, jak zrobiłby każdy na jego miejscu. Jednocześnie jednak zdołał on skinąć głową, ledwo zauważalnie, i po kilku minutach oderwał się od swoich zajęć i ruszył do lasu otaczającego osadę.
-
James ruszył po chwili niby nie za nim, niby do swoich własnych zajęć, a jednak w kierunku, w którym udał się Boone. Gdy już go złapał i upewnił się, że są w miejscu, gdzie nikt inny ich nie usłyszy, oznajmił;
— Wiem, o co poszło. Wszyscy są podzieleni przez wiarę. Jedni wyznają księżyc, drudzy słońce i za nic nie mogą się zgodzić na to, żeby wybudować świątynie tylko jednemu z nich. -
- Świetnie, wiemy już, na czym stoimy. - mruknął, chociaż w jego głosie było słychać, że wcale nie cieszy się z tych wieści, bo rozumiał, że rozwiązanie tej sprawy nie będzie proste. - Dla tubylców wiara rzecz święta… Nie mogą po prostu postawić dwóch świątyń? Albo jednej, wspólnej? Tak chyba byłoby najprościej, co?
-
— Sam na to wpadłem, ale Ci reagują na ten pomysł jak na ogień. Za skarby całego Oskad nie dadzą się przekonać do tego pomysłu. — Wyjaśnił.
-
- Jasneeee. Więc jaki masz plan?
-
— I to jest… bardzo dobre pytanie. — Żachnął się James, opierając palce na brodzie. Przestąpił z nogi na nogę, chwilę milczał, po czym kontynuował swoją myśl. — Tak myślę o tym i tak… Spójrz! Słońce i księżyc, jak różne by nie były, to jednak zawsze są od siebie zależne. Jedno wschodzi, drugie zachodzi, a czasem nawet widać oba na raz na niebie. Myślałem o tym, by przekonać ich, że Ci dwaj bogowie są z sobą połączeni, więc ich społeczności powinny być tak samo połączone. Ale… — Dodał po krótkiej chwili. — Możemy też pójść na łatwiznę i zaaranżować jakiś problem, który zmusi ich do współpracy.
-
- Domyślam się, że skoro tak poważnie podeszli do tego tematu to musimy zaaranżować naprawdę spory problem, tak?
-
— Ta. Coś, do czego potrzeba będzie wszystkich, bez wyjątku.
-
- Dawaj, na pewno wpadłeś już na kilka szatańskich intryg.
-
— Może… — Uśmiechnął się złowieszczo. — Ale to skomplikowany pomysł. Czy Srebrna Maska ma pod sobą jakiegoś… astronoma?
-
- Sam czasem gapi się na gwiazdy przez dużą lunetę. - odparł po chwili namysłu. - Ale tak poza tym to chyba nie.
-
— No to moją “szatańską intrygą” możemy sobie nosy wytrzeć. — Westchnął. — Ale dalej możemy podpalić las? Czy coś? — Rozłożył pytająco ramiona. — Ewentualnie, mam coś takiego: skołujesz kilku ludzi, żeby Ci “porwali” tubylców z obu grup, a ja w tym czasie delikatnie im zasugeruję, by razem wykombinowali ekipę poszukiwawczą. Myślisz, że tak da się to ugryźć?
-
- Jak podpalimy las to może i pogodzimy tubylców, ale potem wszyscy zgodnie pójdą nam poderżnąć gardła, jak będziemy spać, za bardzo kochają naturę, bardziej niż są nam wdzięczni za ratunek. Co do tego drugiego… Jasne, mogę to zrobić, ale co potem? Będzie sporo bałaganu, trzeba będzie ściągnąć tu kogoś z daleka, kogo lokalsi nie znają, a później odesłać go z powrotem, a na czas akcji zorganizować zastępstwo. I myślisz, że to będzie całkiem… No, bezpieczne? I dla moich ludzi, i dla tubylców?