Plantacja Fitzsimmonsów
-
Arthur i Laura Fitzsimmonsowie byli niegdyś znanymi plantatorami, którzy hodowali na swej plantacji rozmaite rośliny, od kukurydzy, przez bawełnę, na tytoniu skończywszy. Zatrudniali licznych najemników do ochrony swoich dóbr oraz pracowników, którzy wespół z rolnikami dbali o plony. Dzięki dobrej glebie, dostępie do wody i pieniądzach na zakupy narzędzi, nawozów czy kolejnych niewolników ich majątek rósł z roku na rok. Całe to bogactwo, które w perspektywie dekady mogłoby być jednym z większych w kolonii, miał odziedziczyć jedyny syn i zarazem jedyne dziecko Fitzsimmonsów, Jacob. Ten jednak opuścił rodzinę mając nieco ponad dwadzieścia lat i słuch po nim zaginął. Starzejący się już plantatorzy starali się gospodarzyć tak długo, jak tylko się dało, nie mogli jednak znaleźć nikogo o odpowiednich umiejętnościach i godnego zaufania aby zajął ich miejsce, wciąż liczyli też na powrót syna. A konkurencja ostrzyła sobie zęby na ich ziemie. Pewnego dnia najemnicy pilnujący plantacji w większości opuścili posterunek, a ci, którzy przeżyli, zginęli, nie będąc w stanie odeprzeć ataku sporej, liczącej ponad trzydziestu ludzi, grupy bandytów, którzy bez trudu się z nimi rozprawili. Zdewastowali plantację, złupili wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, niewolników i robotników uprowadzili, aby sprzedać w niewolę, lub zabili, a właścicieli plantacji zamordowali. Po tym odeszli, nie podkładając nawet ognia pod zabudowę. Przez ponad dziesięć lat plantacja stała opustoszała, aż natrafili na nią dwaj rewolwerowcy i łowcy nagród: Hugh Grant i Jimmy Star. Wspólnymi siłami odremontowali część budynków, przynajmniej od wewnątrz, aby z daleka dalej sprawiały wrażenie ruiny, co miało służyć za kamuflaż przed wszystkimi, którzy mogliby się tu zapuścić. Od tej pory plantacja stanowiła ich bazę wypadową, a z czasem zarobili tyle złota, aby mieć środki na jej rzeczywistą odbudowę.
Plantacja znajduje się na Wielkich Równinach, z dala od większych miast i osad. Otoczona jest zniszczonym już w większości płotem i drewnianą bramą. Pola zarosły chwastami, choć na nielicznych rosną hodowane wcześniej rośliny, ale w niewielkiej ilości, aby nie wzbudzać podejrzeń. Wszystkie budynki wyglądają na zrujnowane, ale rzeczywiście zniszczone są tylko spichlerz, magazyny, większość baraków dla robotników i niewolników, kuźnia i niemalże wszystkie warsztaty. Jeden z nich jest sprawny, podobnie jak stajnia i jeden z magazynów i dwa baraki. Najlepiej zachowany jest położony w centrum plantacji dom rodziny Fitzsimmonsów, który posiada spiżarnię w piwnicy, salon, kuchnie, jadalnię i pomieszczenia dla służby na parterze, balkon i pomieszczenia dla domowników na piętrze oraz lamus na poddaszu. -
Radio:
Przybyłaś na miejsce, gdziekolwiek było i czymkolwiek było. Na pewno nie była to jednak kopalnia, do której zawitaliście wcześniej, bo nie schodziłaś pod ziemię. Gdy tylko wóz się zatrzymał, a kufer został otwarty, ktoś rozciął więzy na nogach oraz te, które łączyły te na kostkach i te na nadgarstkach. Gdy tylko doszłaś do siebie na tyle, aby móc samodzielnie chodzić, postawiono cię na nogi i z lufą rewolweru przy plecach poprowadzono naprzód. Weszłaś na górę po kilku stopniach, później przeszłaś drzwi, pokonałaś kolejne kilka metrów po drewnianej podłodze i schodami weszłaś przynajmniej dwa piętra wyżej. Wszystko wskazywało na to, że dostałaś się do kryjówki Stara lub nawet tej plantacji czy rancha, o którym mówił. Na miejscu posadzono cię na krześle, do którego cię przywiązano, również nogi przywiązano do nóg mebla. Po tym i upewnieniu się przez kogoś, że pozostałe więzy, knebel i opaska są odpowiednio ciasno zaciśnięte, przynajmniej dwie osoby opuściły pokój, zostawiając cię w nim samą. -
Och, cudownie, dali jej krzesło! Ciekawe czym zasłużyła sobie na takie luksusy. Ale w gruncie rzeczy niezbyt podobało jej się to “ulokowanie” i miała już szczerze dość bycia stale, związywaną, wiązaną, przywiązywaną, zamykaną, kneblowaną, a także całej reszty tych przyjemności. Przynajmniej tutaj nie była ograniczono klaustrofobicznym pomieszczeniem. A skoro mowa o krześle…
Pociągnęła za sznury na rękach i zakołysała się kilkukrotnie na meblu. Jak solidnie wykonany był? -
Na tyle, aby nie rozpaść się w drzazgi zbyt łatwo i bez problemu cię utrzymać, co nie oznacza, że nie możesz spróbować szczęścia w próbie zniszczenia lub chociaż uszkodzenia go. Z tyłu głowy miałaś wizję siebie, leżącej na podłodze, bo jedyne, co udałoby ci się zrobić, to przewrócić się razem z krzesłem i pogorszyć swoją pozycję, ale z drugiej strony to jak niby możesz ją pogorszyć? Nim jednak zdołałaś rozbujać się czy wymyślić coś innego, co możesz zrobić w tej nieciekawej sytuacji, usłyszałaś kroki na schodach prowadzących do pomieszczenia. Tyle dobrego, że chociaż nie trzymają cię długo w niepewności i dowiesz się w końcu, co to wszystko ma znaczyć. Po chwili drzwi się otworzyły i zamknęły, gdy ktoś wszedł do środka. Ten sam ktoś dostawił sobie krzesło naprzeciwko twojego i ściągnął ci opaskę z oczu, siadając na miejscu. Co ciekawe, nie był to Jimmy i to nie jego kpiarski uśmieszek zobaczyłaś jako pierwsze, gdy odzyskałaś wzrok. Był to David, a na jego twarzy nie było cienia uśmiechu, wręcz przeciwnie: był aż za bardzo poważny i ponury.
- Tak, to był pomysł Stara. - zaczął, nie ściągając ci knebla. - I powinnaś mu dziękować, że się na niego zgodziłem. Przejąłem dowództwo, gdy on ledwo zipał. Część z nas chciała cię kropnąć. Ale on ma za dobre gadane i przekonał resztę żeby ci darować, przynajmniej na razie. Wiem, że pewnie ci się to wszystko nie podoba, mogłaś chcieć się zemścić… Ale czemu podałaś nas jak na tacy temu skurwielowi, naczelnikowi z więzienia? -
Źrenica Jannet rozszerzyła się w szczerym, boleśnie szczerym zaskoczeniu pomieszanym z przerażeniem. Ona, wydać kogokolwiek Naczelnikowi? Ona?! Myślami powróciła do każdego słowa, jakie wypowiedziała przed Naczelnikiem. Nigdy nie wspominała o Davidzie, Jimmim czy kimkolwiek z ekipy, a co dopiero wydawała kogokolwiek. W ramach zemsty mogłaby zrobić naprawdę wiele, ale nigdy wydać władzy. Zbyt dobrze wiedziała, kim są Ci, którzy egzekwują prawo, by działać na ich korzyść. Ktoś ją wrobił? O co tutaj chodziło?!
– …Kfhebel. Zdefmij mi khfebel. – Wysapała przez więzadało, chcąc zdobyć szansę na jakiekolwiek wysłowienie się. -
Widocznie się nad tym zastanawiał, ale tylko na chwilę. Zamiast tego jedną ręką złapał cię za policzki, abyś nie mogła odwrócić wzroku od jego twarzy. Mimo to nic nie powiedział, może zabrakło mu słów, ale wyraz jego twarzy wystarczył, jednocześnie wściekły, zawiedziony i nawet smutny. Drugą dłonią ścisnął cię za biust i wyszedł, trzaskając drzwiami.
-
Jannet do ostatniej chwili śledziła drżącym wzrokiem jego kroki, jeszcze przez kilkanaście sekund usilnie wgapiając się w zamknięte drzwi. Po jej karku spłynęła pojedyncza kropla zimnego, lodowatego potu. Ciasny knebel momentalnie przestał być najboleśniejszym co czuła, jego miejsca zastąpiła narastająca gdzieś w gardle, ogromna kula duszącego strachu. Nie rozumiała tego, co się stało. Czy pościg Naczelnika jakimś cudem odnalazł ich? Nie, to nie możliwe, słyszałaby strzały. O co mogło chodzić?! Pytania piętrzył się, lecz nie mogły przejść przez jej usta. Strach, paraliżujący i swym chłodem rażący wszystkie tkanki, ekspandował coraz bardziej i bardziej, docierając do płuc, serca i żołądka Jannet. Bolesna mieszanka przerażenia, konfuzji i tuzinów pytań zacisnęła pęta na wnętrznościach dziewczyny. Momentalnie łapczywiej zaciągnęła powietrze. Strach wbił się w nią, rozsiadł okrakiem na piersi i przyduszał swoją obecnością. Ponownie spojrzała na drzwi. David zostawił ją z zbyt wieloma pytaniami, a nielicznymi odpowiedziami i jeżeli on lub ktokolwiek inny nie będzie miał zamiaru wyjaśnienia jej czegokolwiek, to czas spędzony na tym poddaszu będzie dla rudowłosej torturą. Wody, choćby szklankę wody!
-
Ku twojemu rozgoryczeniu, spędziłaś tak blisko godzinę, nikt inny przez ten czas się do ciebie nie pofatygował. Miałaś czas, aby rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale nie dało to wiele, poddasze zdawało się pełnić funkcję rupieciarni czy innego składziku, a i tak wszystko, co tu było, popakowano w beczki, skrzynie lub zakryto płachtami materiału. Zresztą, i tak nie mogłaś się na tym zbytnio skupić. Po owej godzinie ktoś wreszcie się pojawił, dokładniej Jimmy. Ale nie zawadiacki czy uśmiechnięty, wciąż był blady i wyraźnie słaby, poruszał się wolniej i bez wigoru, zdawał się być cieniem samego siebie i nie byłaś pewna czy to przez postrzał, czy całą tę aferę.
- Wiesz, mało i mnie nie chcieli rozwalić, gdy się za tobą wstawiłem… No, nie tylko ja, ale ja byłem pierwszy. I mam wrażenie, że to zrobią, jeśli nie udowodnisz nam, że nie miałaś z tym nic wspólnego.
Podszedł do ciebie i wyjął ci z ust knebel, rozplątując skórzane paski zaciśnięte za głową. Jakby czytając ci w myślach, choć domyślenie się tego szczególnie trudne nie było, pierwszym, co zrobił, było przystawienie ci do warg manierki z wodą. -
Pociągnęła z niej solidny łyk, jakby nie piła od tygodni. Woda i zdjęty knebel pozwoliły jej uspokoić się odrobinę, ale stukrotnie bardziej ceniła sobie fakt tego, że mogła zamienić kilka słów z osobą, której (chyba) nie zależało na wpakowaniu jej kulki w plecy. Po opróżnieniu manierki odsunęła ją od siebie ruchem ust.
– Ale z czym?! – Podniosła lekko głos. – Z czym ja nie mam mieć nic wspólnego? – Spojrzała na niego bezsilnie. – Najpierw przychodzi David i mówi, że wydałam was Naczelnikowi, teraz ty… Co się stało? -
- Tak właściwie to nie przyszedłem tu po to, żeby cokolwiek ci wyjaśniać, ale myślę, że zdążę, przynajmniej pokrótce. Pamiętasz tego partyzanta, który miał zabrać wóz i konie i zatrzeć ślady? Nie udało mu się i go złapali, ale nie zastrzelili, przynajmniej nie od razu. Dzięki temu zdołał uciec i do nas dołączyć. Tam nam opowiedział o tym, co usłyszał, a usłyszał sporo. Ludzie naczelnika mówili o szpiegu w naszych szeregach. Jasne, mogli chcieć nas tak poróżnić, ale opowiedzieli zbyt wiele szczegółów o całej naszej grupie, nawet o Starym, którego przecież ludzie naczelnika nawet nie widzieli, oraz planie. No i fakt, że tak łatwo go złapali, bo rzeczywiście jest dobry w tym fachu. Według planu mieliśmy uśpić cię prochami w alkoholu, żebyś nie wiedziała, jaka droga prowadzi do tego miejsca. Uznaliśmy, że więzy, knebel i opaska będą zbędne. Ale te wieści sporo zmieniły, wszyscy uznali właśnie ciebie za kogoś, kto nad podpuścił, żeby się zemścić, bo masz rodziców Szeryfów, bo często przebywałaś w jego gabinecie. Dlatego znowu cię spętaliśmy, choć wielu chciało porzucić cię nieprzytomną na Wielkich Równinach albo zabić na miejscu i dzięki mnie przeforsowali ten pomysł. David jest teraz liderem opozycji przeciwko temu. A, no i coś jeszcze: ludzie naczelnika tu idą. Dopadliby nas prędzej, więc mieliśmy wybór walczyć tu albo na otwartym terenie. Wybór był oczywisty. Jeśli przeżyjemy to zobaczymy co dalej.
-
W miarę tego, jak Jimmy mówił, Jannet bledła coraz bardziej.
— Co… — Wydusiła z siebie w końcu. — Przecież… Jasne, może i kiedyś miałam powody do mszczenia się, ale do cholery, nigdy nie zrobiłabym tego w taki sposób! Moi rodzice… — Jej ton osłabł, spojrzała w oczu siedzącego przed nią chłopaka. — Nienawidzę ich, rozumiesz? I prędzej zdechnę, niż im pomogę. Nie po to uciekłam z domu, by teraz z nimi współpracować. A wiesz czemu chodziłam do Naczelnika? Bo moi starzy zaszli mu za skórę i ja miałam dostarczyć mu argumentów do udupienia ich. Pokazywałam mu blizny i opowiadałam o tym, co robili, ale ani słowem nie pisnęłam o was, o planie czy partyzancie. Cholera, przecież ja nawet… Ja nawet nie znałam do końca planu, no i jak miałam podać im kierunek w którym będzie zwodził ich partyzant, skoro nawet teraz go nie znam, nie wiedziałam że w ogóle ktokolwiek będzie zwodził pościg! — Wyrzuciła z siebie, z każdym słowem wychylając głowę coraz bardziej w kierunku Jimmiego. Zastygła tak, dysząc i z przejęciem taksując spojrzeniem jego twarz. Co powie? Uwierzy? -
Uśmiechnął się lekko, klepiąc cię po policzku jedną ręką, a po biuście drugą.
- Przecież wiem. W sensie wiem, że jesteś niewinna. Gorzej, że niewielu myśli podobnie jak ja. Nawet nie chcieli żebym tu przyszedł, zgodzili się dopiero, gdy obiecałem, że to będzie na krótko, a jedyne, co zrobię, to dam ci wody i zmienię knebel na mniej uciążliwy. I w sumie za to powinienem się zaraz zabrać, bo nie mamy wiele czasu. - powiedział, wyciągając kilka szmatek z kieszeni. - To czy wędzidło? -
Jimmy jej wierzył. To było dobre. Cień ulgi przebiegł przez jej twarz, choć wciąż daleko było jej od spokoju. Odsunęła głowę.
— To. — Kiwnęła, odpowiadając głucho. -
- Postaram się ich jeszcze przekonać albo chociaż zmusić, żeby z tobą porozmawiali i pozwolili ci przedstawić swoją wersję wydarzeń. - powiedział, wpychając ci do ust aż dwie szmaty. - Niedługo zjawią się tu ludzie naczelnika, życz nam szczęścia. Mogę zrobić wiele swoimi gadanymi, ale za nic nie przekonam ich żeby dali ci broń i pomogli w obronie plantacji… Cholera, miałem się tu urządzić, a teraz muszę to zostawić. Dobrze, że niewiele w to zainwestowałem. - dodał, przystawiając ci kolejny pasek tkaniny do ust. - Zagryź.
-
Jannet jedynie westchnęła i zagryzła usta na szmacie. Nie dlatego, że pozostawała zakneblowana. O wiele bardziej bolał ją fakt tego, że najprawdopodobniej będzie musiała siedzieć tutaj, podczas gdy Naczelnik poprowadzi ostrzał plantacji. I to, że spora liczba osób, które uważała za sprzymierzeńców, ma ją za zdrajczynię i sprzedawczynię. Cholera. Czy choć raz cokolwiek mogłoby wyjść po jej myśli?
-
Jimmy wyszedł od razu po zawiązaniu ciasno knebla, zostawiając cię znów samą. Przynajmniej nie założył ci na powrót opaski, ale to i tak niewielka pociecha. Czas dłużył się niemiłosiernie, nie byłaś pewna czy minęła zaledwie godzina, czy może kilka, ale w końcu padł pierwszy, jakby lekko nieśmiały, strzał, po którym padły kolejne. Ludzie naczelnika zaatakowali i ciężko ci powiedzieć, kto obecnie wygrywa. W pewnym momencie nawet jedna z kul wybiła okno za tobą, na szczęście nieszkodliwie, byłaś zbyt daleko, aby dostać kawałkiem szkła czy czymkolwiek innym.
-
Odwróciła głowę, patrząc na okno.
“Kurna… A jak Naczelnik ściągnie posiłki?” Pochyliła głowę, wściekła na własną bezsilność. "I co, mam tutaj siedzieć i nawet nie kiwnąć palcem, żeby im pomóc? Przecież oni wszyscy myślą, że ich zdradziłam, ale gdyby tylko pokazać im… Muszę chociaż spróbować, do cholery. Później zobaczymy.Wzrokiem obiegła swoją sytuację. Raczej nie miała szans na rozerwanie lin. Mogła spróbować strzaskać mebel, ale równie dobrze mogła tylko utrudnić sobie sprawę.
“Chyba, że…” Pomyślała, czując przeciąg za plecami. “Zobaczymy. Do roboty, dziewczyno.”Zacisnęła kończyny na więzach, które trzymały ją na krześle i gwałtownie wybiła się w tył, by zbliżyć się do rozbitego okna.
-
Podczas tego manewru obróciłaś się do okna bokiem, ale pokonałaś większość odległości i nie przewróciłaś się, co mogłoby cię kompletnie unieruchomić. Wypatrując odpowiednie kawałka szkła, czy to na podłodze, czy w okiennej ramie, dostrzegłaś w niej coś, czego się zupełnie nie spodziewałaś: ludzką twarz. A przynajmniej jej część, bo była zamaskowana w większości jakąś chustą, a także fragment drabiny. Zdziwienie było chyba obustronne, z czego tego kogoś z drugiej strony bardziej i na chwilę znikł, o mało nie spadając z wrażenia, choć z trudem powstrzymał się od okrzyku strachu, gdy niemalże spadł dobrych dziesięć lub osiem metrów w dół, jak i zdziwienia, gdy cię tam zobaczył.
-
Cholera, jeżeli ludzie Naczelnika dostaną się tutaj górą, to mogą pożegnać się z myślą o wygranej. Do krwioobiegu Jannet dotarła większa dawka adrenaliny. Odszukała wzrokiem jakikolwiek odłamek szkła w jej zasięgu i przejechała po nim więzami. Liczył się czas, nie patrzyła na to czy sama się zatnie w tym procesie, byle by uwolnić choć jedną dłoń lub nogę!
-
Kimkolwiek był ten ktoś, niezależnie od tego, czy miał towarzystwo czy nie, to wycofał się, choć nie mogłaś mu w tej chwili stawić większego oporu. Tak czy siak, udało ci się, tylko lekko kalecząc się kilka razy, uwolnić z więzów na nadgarstkach, a później także od tych, którymi skrępowano twoje ramiona i przedramiona.
-
Zaraz po tym pozbyła się knebla, więzów na nogach i chwyciła krzesło w dłonie, w razie gdyby napastnicy z drabiny jednak postanowili dostać się do środka. Wyjrzała ukradkiem przez rozbite okno, chcąc zobaczyć kim są ludzie (człowiek?), których widziała przed chwilą.
-
Domyślałaś się, że mógł to być człowiek naczelnika, który być może próbował zaatakować niespodziewanie obrońców od strony strychu i go spłoszyłaś, choć gdyby zdecydował się wtedy wejść do środka, to raczej niewiele byś zrobiła. Jednak mogły to być też jakieś omamy, które mózg podsunął ci w wyniku zmęczenia, szoku, jaki wywołała informacja o twojej domniemanej zdradzie i atak ludzi naczelnika, ponieważ wyglądając na zewnątrz nie zauważyłaś ani tego mężczyzny, ani nikogo innego, brakowało też drabiny, po której wspiął się tak wysoko.
-
Zamrugała. Miała zwidy? Przetarła oko i jeszcze raz spojrzała w dół. Nie, dalej nikogo tam nie było.
“Przecież na pewno go widziałam…” Zdziwiła się, patrząc w dół. Po chwili jednak odsunęła się od okna, wiedząc, że rozmyślanie nad realnością widzianej postaci nie wiele jej przyniesie, przynajmniej teraz. Pomimo tego wolała nie ryzykować, przeniosła pozostawione na strychu skrzynie i ustawiła je tak, by zasłoniły okno w całości, po drodze zaglądając do ich środka. -
Znajdowały się tam przeważnie narzędzia, ale też nasiona i tym podobne, czyli wszystko to, co niezbędne, aby odbudować plantację, co chciał zrobić Jimmy, a na co nie ma już raczej szans, skoro kryjówka wpadła, a on i Hugh już mogą być ścigani listami gończymi za pomoc w zorganizowaniu ucieczki z więzienia kolonialnego.
-
Spomiędzy narzędzi wzięła pierwszą motykę z rzędu, była lepsza niż gołe dłonie, w razie gdyby ktoś ponownie chciał dostać się do budynku. Po tym upewniła się, że skrzynie zostały dobrze ustawione i podparła je dodatkowo krzesłem, by zwalenie ich od zewnątrz nie było łatwym zadaniem.
Podeszła do dachu i drugim końcem motyki wybiła niewielką dziurę pomiędzy dachówkami, by zobaczyć jak wygląda sytuacja na zewnątrz. -
Ludzie naczelnika szturmowali od kilku stron, na oko było ich może z dwudziestu lub więcej, wliczając w to kilku już martwych lub rannych. Trzeba im przyznać, że dobrze przygotowali się do bitwy, zabierając ze sobą drewniane, obite blachą tarcze na kołach, które zapewniały im sporą ochronę. Nie wiedziałaś, jak szło Jimmy’emu i pozostałym, ale ostrzał ze strony domu był na tyle silny, że mogłaś zgadywać, że mają wciąż sporą liczbę rewolwerowców. Wymiana ognia trwała jeszcze kwadrans i, pod osłoną tarcz, ludzie naczelnika zaczęli się wycofywać, widocznie nie mogą sforsować ot tak waszej obrony. Cóż, nie ma jednak co liczyć na to, że już nie wrócą, wciąż było ich sporo, a i wy nie macie dokąd uciekać, jeśli zaczają się w pobliżu, to wyjście na otwartą przestrzeń będzie samobójstwem.
-
Odetchnęła z ulgą, widząc jak siły Naczelnika wycofują. Skoro pierwszy atak udało im się przetrwać, to może do czasu kolejnego będzie miała szansę na wytłumaczenie się z tej całej sytuacji i weźmie udział w dalszej obronie.
Usiadła na podłodze. Skrzyżowała dłonie za głową, a plecami oparła się o jedną z skrzyń. Zejście na dół, do reszty, raczej nie byłoby teraz najmądrzejszym ruchem. Pewnie postrzeliliby ją zanim zdążyłaby unieść ramiona do góry i krzyknąć “nie strzelać!”.
— Tylko czy przypomną sobie o mnie do czasu kolejnego ataku… — Mruknęła sama do siebie, spoglądając beznamiętnie na sufit. -
Twoje wątpliwości długo nie trwały, bo po kilku minutach usłyszałaś kroki na schodach, a po chwili na miejscu zjawił się David oraz jeden z partyzantów. Szczęśliwie nie zastrzelili cię, ale i tak wycelowali w ciebie swoje rewolwery, wciąż podejrzewając cię o zdradę, a fakt, że znaleźli cię wolną od więzów i knebla i prowizorycznie, ale jednak, uzbrojoną, nie nastrajał ich widocznie radością.
- Co ty tu kombinujesz? - zapytał David, patrząc to na ciebie, to na dziurę w dachu, to znowu na przestawione skrzynie. -
— Ja? Nic. — Odpowiedziała, siląc się na spokój, pomimo wycelowanych w nią rewolwerów. Zwężyła usta. — Kula wybiła okno i ktoś próbował przedostać się po drabinie do środka, ale spietrzył, kiedy mnie zauważył. Nie wiedziałam czy tutaj wróci, więc rozcięłam sznur na szkle i postawiłam skrzynie, żeby nawet nie myśleli o drugiej próbie. A co do dziury w dachu… Nie wiedziałam jak wam idzie, więc wybiłam ją, żeby zobaczyć cokolwiek. — Odpowiedziała, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy z Davidem. Była poważna, nawet bardzo. — No i chciałam z tego zrobić otwór strzelniczy, gdybyście w końcu zdecydowali się na to, żeby dać mi broń i pozwolić na odstrzelenie kilku kurew z gwiazdeczkami na piersi.
-
Ten post został usunięty! -
- Dać broń? Tobie? - zapytał, szeroko otwierając oczy. - To już chyba lepiej wyjść na zewnątrz i dać się zastrzelić, efekt będzie ten sam. Nie wiem, co tu kombinujesz, ale nie kupuję tych wyjaśnień. Odłóż tę motykę na miejsce, a później odstaw wszystko na miejsce. Jeśli szybko się z tym uwiniesz, to może nawet damy ci coś do jedzenia zanim cię znowu zwiążemy… I może pozwolimy tej wariatce się z tobą zobaczyć. Pilnuj jej. - powiedział David, ostatnie słowa kierując do partyzanta, który odsunął się nieco od drzwi, choć wciąż trzymał cię na muszce, gotów wyegzekwować polecenia Davida przy pomocy groźby użycia broni.
-
“Patricia tu jest?” Przez twarz Jannet przebiegł cień. Choć chciała się cieszyć, to nie mogła. Plantacja była w tym momencie piekielnie niebezpiecznym miejscem. Jeżeli coś się jej stanie…
“Nie myśl o tym. Na razie jest w porządku i to się liczy. Później się okaże.” Stwierdziła, po czym poniosła się z podłogi.
— Wiesz, to jest wnerwiające. — Odezwała się do partyzanta, odkładając motykę do skrzyni. — Pomagasz gościom, z którymi wcześniej uciekłaś z więzienia uciec z niego, znowu. Dajesz się wsadzić do kicia, jakiś stary, niewyżyty dziad Cię obmacuje i chce przerobić na kartę przetargową. Ale dobra, w końcu czego się nie robi dla znajomych z celi, nie? — Westchnęła.
Chwyciła pierwszą z skrzyń. Odłożyła ją na miejsce.
— Ale na końcu wszystko się udaje, no prawie. Gość, który po raz drugi wyciąga Cię z więzienia jest ranny, jako pierwsza lecisz mu pomóc, nie? Potem niby wszystko idzie dobrze, ale co? Nie, oczywiście, że ludzie którym najbardziej ufałaś, muszą wystawić Ci dorodnego, pieprzonego wskazującego. — Jej głos zaczął się łamać i drżeć. — Budzisz się związana i zakneblowana jak jakieś cholerne zwierzę!
Z trzaskiem odstawiła drugą skrzynię na ziemię. Oparła się o nią, pochylając.
— I co?! Wychodzi na to, że nagle wszyscy myślą, że robiłaś interesy z człowiekiem, którego serdecznie nienawidzisz, podchodzą do Ciebie tylko z naładowaną bronią i zamykają na strychu jak dzieciaka, który postawił się starym! Po prostu…
W końcu odwróciła się, patrząc na niego. Oddychała szybciej, a jej oczy nasiąkły zbierającymi się w nich łzami.
— No ja pierdolę, naprawdę?! Naprawdę?! — Podniosła głos, zaciskając dłonie w pięści. Po tym tylko obarczyła go bezsilnym spojrzeniem, ale nie ruszyła się z miejsca. -
Popatrzył na ciebie, być może nie zdając sobie sprawy, ile musiałaś zrobić, aby wyciągnąć jego przywódcę i kompana z celi, a jego samego ocalić przed egzekucją, więc przemowa ta wywarła na nim spore wrażenie. Jednak wciąż musiał się też ciebie obawiać i również nie ruszył się z miejsca, choć opuścił nieco lufę broni. Wskazał nią jednak na resztę skrzyń.
- Ja… Ech, nie wiem, dla mnie to też nie ma sensu, ale mnie, Jimmy’ego i innych przegłosowali. - powiedział w końcu. - Teraz David rządzi i lepiej mu nie podskakiwać, zrobił się strasznie nerwowy. Dlatego nie dawaj mu więcej powodów do złości i zrób to, co ci kazał. -
Jeszcze przez moment stałą jak znieruchomiała, dysząc ciężko. Po kilku sekundach jednak doszła do siebie, przetarła twarz dłonią i odwróciła się, zła na samą siebie, że pozwoliła sobie na taki wybuch przed całkowicie nieznajomym jej partyzantem. Wróciła do noszenia skrzyń, przerzucając je by były ustawione tak, jak poprzednio.
-
Gdy uwinęłaś się ze wszystkim, partyzant odszedł, a zaraz po nim wrócił Jimmy, niosąc ci obiecany posiłek i wodę, które postawił na jednej ze skrzyń.
- Szczerze mówiąc, to podejrzewałem, że spróbujesz się uwolnić, ale liczyłem, że to mi pozwolą pójść sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku, gdy skończy się strzelanina. Ale to, że żaden cię nie kropnął nieźle rokuje na przyszłość. - powiedział i oparł się o ścianę. -
"Ta, nieźle rokuje na przyszłość. " Pomyślała, patrząc na niego z rezygnacją. “O ile Naczelnik nie zadba o to, by tej przyszłości nie było.”
— Nie wiem. — Odpowiedziała, opierając się o ścianę po przeciwnej stronie strychu. Spuściła głowę. — Na razie mam wrażenie, że łatwiej byłoby przekonać Clyde’a do seksu z Hoodoo Brownem, niż Davida do zmiany zdania. -
- Wiesz, że to dałoby się załatwić? - odparł i parsknął śmiechem. - A tak na serio, to myślę, że musimy po prostu odepchnąć ludzi naczelnika. Wtedy powinni ochłonąć i da im się wszystko wytłumaczyć. A nawet jeśli nie, to rozejdziemy się w swoje strony, bo zostać tu już nie możemy, to zbyt niebezpieczne. Chcesz spotkać się ze swoją przyjaciółeczką?
-
Już otwierała usta, by skomentować opinię Jimmiego, ale nie powiedziała niczego.
— Tak. — Odpowiedziała tylko. -
Pokiwał głową.
- Załatwię to. Przynajmniej zobaczysz na własne oczy, że ma się dobrze i będziesz miała jeden powód żeby mnie kropnąć mniej.
Choć wypowiedział to swoim typowym, lekkim tonem, uśmiechając się przy tym, nie zaśmiał się, być może mówiąc tym razem poważnie. -
Jannet wyrwał się niewielki uśmiech, ale szybko odwróciła głowę w bok.
— Powiedzmy, że jak jeszcze uda Ci się załatwić, że dzięki Davidowi nie będę wąchała kwiatków od spodu, to nawet pomyślę nad tym żeby tylko po znajomości Cię połamać, a nie kropnąć. — Zaśmiała się lekko. -
- Masz to jak w banku, Ruda. Tak poza tym to nie ma opcji, żebyś została tu sama. Póki co się stąd nie ruszę, ale jak znowu zacznie się strzelanina, zostanie tu z tobą ktoś inny. Wiesz, żebym cię przypadkiem nie uwolnił czy coś. A gdy będzie po wszystkim pogadam z Davidem żeby dał ci okazję przedstawić swoją wersję wydarzeń dla wszystkich, wtedy pewnie uwierzą. No i obiad ci stygnie.
-
Krótkie wspomnienie o obiedzie wystarczały, by jej żołądek raczej głośno przypomniał wszystkim na strychu o swoich potrzebach. Faktycznie, była głodna.
— Co do tego czy mi uwierzą… — Wypuściła z siebie powietrze, nie będąc tak pewna tego czy zapewnienia Jimmiego rzeczywiście znajdą swoje pokrycie w rzeczywistości. Po tym podeszła do talerza i wzięła go na dłoń, w drugą łapiąc widelec. — Nie wiem. — Stwierdziła, ochoczo pochłaniając solidną porcję obiadu. — Zofaczymy. — Dokończyła myśl z pełnymi ustami. -
- Zawsze mówili o mnie, że mam dar przekonywania. Lub kłamania. Coś z tego będzie, zobaczysz. Przyprowadzić ją teraz do ciebie?
-
Kiwnęła głową na tak, spoglądając na niego.
-
Wyszedł bez słowa, dając ci czas, aby przemyśleć to, co jej powiesz, lub przygotować się w jakiś inny sposób na to spotkanie.
-
Co właściwie Jannet mogła powiedzieć Patricii? Czy w ogóle mogła jej coś powiedzieć? Pogrzebała w zamyśleniu widelcem w talerzu. Dopiero teraz uderzyła ją świadomość tego, że zobaczy ją po raz pierwszy od zbyt długiego czasu. Żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Chciała ją przeprosić, by wybaczyła jej za wszystko, przed czym Jannet jej nie ochroniła, ale czy po tak długim czasie to mogło cokolwiek naprawić? Jannet odłożyła, to co miała w dłoniach, zakryła nimi twarz. Pochłaniał ją najzwyczajniejszy wstyd przed Patricią, nawet strach. Poczuła się wobec niej zupełnie mała. Czemu o tym nie pomyślała, zanim powiedziała Jimmiemu by ją tu przyprowadził?! Znowu pozwoliła pogrążyć się przez własne emocje, ale teraz już nie mogła tego odkręcić, prawda? Rozchyliła palce dłoni, zerkając niepewnie na właz prowadzący na strych. Teraz wszystko zależało od białowłosej.
-
Albo to ona przyszła tak prędko, albo to ty pogrążyłaś się w niewesołych myślach tak długo, bo gdy znów spojrzałaś na drzwi, ona już w nich stała. Nie licząc innej, zielono-czerwonej, sukni i żółtego kapelusza z wielkim piórem, wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy widziałyście się po raz ostatni. Nie wiedziałaś, jakie emocje nią targały, ale nie odezwała się pierwsza przez dobrą chwilę. Nim jednak ty zdołałaś coś powiedzieć, ruszyła gwałtownie do przodu i przytuliła cię.
-
Jannet zamarła. Nie potrafiła odezwać się, była jak sparaliżowana. Myślami powróciła do postaci z okna. Czy to też nie było tylko przewidzeniem zmęczonego umysłu? Zebrała w sobie odwagę i powoli, ostrożnie, jakby bojąc się, że to wszystko zniknie, odwzajemniła uścisk białowłosej. Była prawdziwa. Najzupełniej prawdziwa. Pewniej objęła jej plecy, czując w sobie cudowny duet ulgi i szczęścia.
— Patricia? — Zapytała cicho. -
Przez chwilę nie odpowiadała, dopiero po chwili odsunęła się lekko od ciebie.
- Bardzo, bardzo, bardzo cieszę się, że cię widzę. - powiedziała z szerokim, a co ważne szczerym, uśmiechem. -
// Why am I crying over fictional characters ///
Trudno było powiedzieć jakiej wielkości był kamień, który właśnie spadł z serca Jannet. Mógł być tylko malutkim odłamkiem, który ginął wśród górskich masywów zmartwień takich jak Naczelnik u bram plantacji czy porachunki ich paczki z Krwawą Dłonią. Równie dobrze mógł miażdżyć ją ogromny, przeraźliwy głaz, który dopiero spotkanie z białowłosą mogło zrzucić w przepaść niebytu. Nie potrafiła tego jasno określić, ale wiedziała jedno: Choć wciąż pod jej czaszką falował wstyd i gorzkie poczucie zawiedzenia jej, emocje te malały pod śnieżną lawiną szczęścia, jaka właśnie runęła w całym umyśle rudowłosej. Tylko że nie dawały za wygraną, walczyły o każdą sekundę bytu w świadomości z desperacją i uporem takim, jakby Jannet miała już stracić je na zawsze. Nie powstrzymały jednak jej oka przed okryciem się wilgotną mgłą łzy, a potem kolejnych goszczących w nim, z trudem powstrzymywanych przez targaną emocjami dziewczynę.
— Ja… — Jannet wzięła niepewny oddech. — Ja też. Też się cieszę. Bałam się, że…