Czy to gwiazdy zapłaczą za nami, czy my za nimi?
-
Przyznam się bez bicia – nie lubię gier typu indie. Wręcz nie trawię. Nic na to nie poradzę. Śmiało, nazwijcie mnie ignorantem, już tak po prostu mam.
Ale nawet taki ignorant jak ja, jest w stanie docenić perełkę. A jest nią Crying Suns. Tak, odebrałem ją z darmowego rozdawnictwa EGS, mój wewnętrzny Janusz nie popuścił gratisów. I szczerze, to nawet dobrze, że dodaję wszystko jak leci, bo inaczej właśnie takich cudeniek bym nie znalazł. A już na pewno w życiu bym nie zapłacił pełnej ceny ponad siedmiu dych. Co innego teraz, po ukończeniu gry. Byłyby to pieniądze dobrze wydane.
Niemniej, zacznijmy od pierwszego kontaktu. Ściągam, instaluję… Gra ma nieco ponad jeden giga. Pierwsza lampka alarmowa. No nic, darowanemu koniowi nieśli razy kilka, czy jakoś tak. Idziemy w ten biznes. Odpalam, patrzę na menu z kwaśną miną i na sekwencję otwierającą. Pixel art. Ja nie mówię, że jest to paskudztwo. Ale odkąd nastała moda na indyki, to co drugi ma oprawę graficzną składającą się z ośmiu pikseli na krzyż. I nie mówię tu też, że już lepiej, jak cała produkcja składa się z gotowych assetów kupionych na sklepie za kilka eurocentów. Nie popadajmy z jednej skrajności w drugą. Po prostu taki widok już się za bardzo przejadł, był zbyt nadużywany. Trzeba znaleźć jakiś złoty środek, trochę mniej Super Mario Bros., a trochę więcej pierwszej Syberii.
„Grafika nie jest najważniejsza!” od razu będą wszyscy grzmieć. Okej, nie jest. Sam do dzisiaj grywam w takie Alien Nations czy The Wiggles, gdzie ta grafika też nie wygląda dobrze. Ale jeśli gra ma natywnie chodzić w 1080p, a ja na ekranie mam coś, co wygląda jak typowy VGA rozciągnięty do granic możliwości, to mam problem, żeby rozróżnić, co tu się właściwie dzieje. Oj, długo musiałem się przyzwyczajać do interfejsu i całej reszty. Szczególnie, że już animacje przeskakiwania między układami gwiezdnymi oraz walki są w pełnym 3D. Można dostać oczopląsu.
Zmieliłem w ustach precla i przekleństwo, po czym skupiłem się na fabule. I… Dostałem obuchem w łeb. Nie dlatego, że byłem napalony (nie żebym twierdził, że byłem, chodzi mi o tego mema…), tylko przez zawiązanie akcji. Serio, twórcy, serio? AMNEZJA głównego bohatera?! Czy my tego nie widzieliśmy w już, no nie wiem… Jakiejś SETCE innych gier? I na pewno zobaczymy to w kolejnej setce, która jest jeszcze w produkcji! Mamy tu kilka najważniejszych minut, bo w końcu tych pierwszych, które mają mnie przekonać do tego, żebym został z tytułem, zamiast odłożyć go na półkę, a wy mi dajecie taki oklepany początek?
Fakt, jest to potem wyjaśnione fabularnie, skąd ta amnezja. I wytłumaczone bardzo dobrze, nie zaprzeczam. Ale rany, nie robi się czegoś takiego… To jest po prostu złe. Najniższa linia oporu.
Mija kilka pierwszych minut, i w zasadzie jedyne, co wiem, to… Tylko to, że mam tu cholerną pikselozę, przez którą nie wiem, co się dzieje na ekranie i brak jakichkolwiek informacji, przez fabularną amnezję, więc muszę się mocno skupiać na wszystkim dookoła, a grafika mi w tym nie pomaga ani trochę.
Ale nic, zagryzam sztuczną szczękę, bo w moim wieku już zębów się nie uświadczy, i wchodzę w ten świat cały na biało. Z pieluchą.Z początku bardziej mnie przyciągnęła mechanika. Banalna, typowe papier-kamień-nożyce z kilkoma dodatkami. Bitwy okrętów wyszło dość ciekawie. Nie jestem żadnym tam fanatykiem mechanik w grach, dlatego też nie porwały mnie tytuły pokroju Into The Breach, zachwalanego wszędzie dookoła. Dla mnie mechanika jest zawsze dodatkiem, to fabuła jest trzonem. A tutaj jej nie było – w końcu amnezja. Uznałem po prostu, że trochę się pobawię w dowódcę stateczków w rozgrywkach RTS na głównej mapie turowej i się z grą pożegnam.
I na całe szczęście, tytuł wreszcie zaczął odsłaniać swoje karty. Z rzadka i niechętnie, ale jednak na tyle, bym się faktycznie zainteresował historią. A okazała się niebanalna…
W telegraficznym skrócie – ludzkość już od kilku wieków podbija kosmos, zasiedla planety, które potrafi terraformować. Okręty mogą w szybki sposób przeskakiwać pomiędzy układami gwiezdnymi. Ich większe zgrupowanie określają mianem „folderów”, pomiędzy którymi rozstawione są bramy czasoprzestrzenne, przerzucające nas w mgnieniu oka pomiędzy gigantycznymi odległościami. Do tego posiadamy także roboty, które w zasadzie wyręczają nas już we wszystkim. Zajmują się trudną, ciężka i niebezpieczną pracą. Co w zasadzie byłoby logiczne – kto miałby ochotę ryć w kopalni. Ale ludzie z natury są wygodni. Te roboty, nazywane tutaj OMNI, zajęły się uprawą roli, medycyną, tworzeniem sobie nowych robotów… Praktycznie wszystko robią same, a ludzkość zaczęła zapominać nawet to, w jaki sposób prowadzić farmę. Jak łatwo się domyślić – przy tak wygodnym stylu życia wszystkie bierze w łeb. Nagle, w całym Imperium, w ciągu jednej chwili wszystkie OMNI się wyłączają. Tak po prostu, właśnie sobie pracowały, zajmując się swoimi sprawami, a tu nagle trach! i już nie działają.
Nikt nie wie, o co chodzi. Nie ostrzegły o niczym. Z początku wszyscy sądzą, że to po prostu jakaś globalna aktualizacja, minie godzina czy dwie, włączą się i wrócą do swoich zadań. Dwadzieścia lat temu wszyscy się jeszcze łudzili. Dzisiaj protagonista, admirał Idaho, zostaje wybudzony z jakiegoś rodzaju kriostazy i dostaje polecenie, by odkryć, co się stało i jakoś te OMNI włączyć. Polecenie od OMNI.
Owszem, na samym początku rozmawiamy sobie wesoło z jednym z OMNI, który nam oznajmia, że w tej tajnej bazie są ostatnie działające roboty i uruchomiono przez to protokół awaryjny, ustanowiony lata temu przez samego Imperatora. Cóż poradzić, akurat pamiętamy tyle, że jesteśmy najbardziej zaufanym człowiekiem Słońca Narodu (jakże się wygodnie składa, co…?), także bierzemy jednego z tych OMNI na pokład okrętu, który na nas czekał, wybudzamy resztę naszej załogi, z którą działamy już od lat (także pozbawionej pamięci >tu wstawić żart „przypadek? nie sądzę”<) i wylatujemy w ten ciemny i jakże cichy kosmos. Ach, nie wspomniałem, że łączność też padła? Nawet nie wiemy, czy stolica wciąż działa, czy to atak obcych sił, terrorystów czy zwykła awaria.
Tak sobie przemierzamy całą Drogę Mleczną, rozmawiając z rozpadającymi się okrętami cywilów i bandytów napotkanych po drodze, wyłączającymi się stacjami kosmicznymi i głodującymi koloniami. Nie raz stajemy przed dwuznacznie moralnymi wyborami, rzadko kiedy udaje nam się postąpić słusznie. Do każdego skoku między gwiazdami potrzebujemy paliwa, niezwykle rzadkiego, potrzebnego także cywilom chcącym się ratować. Jeśli im odstąpimy część zapasów, damy im nadzieję i szansę przeżycia. Ale jeśli go nam zabraknie, zawiedziemy, a wtedy Imperium nigdy się nie odbuduje. Z każdą chwilą upewniamy się, że naprawdę tylko my jesteśmy w stanie dotrzeć do stolicy i wyjaśnić, co tu się stało.
Przy każdym kolejnym NPC zyskiwałem nowe tropy, które wzajemnie się wykluczały. Nie będzie zbrodnią, jak od razu wytłumaczę, że nie ma tu kosmitów, tylko i wyłącznie ludzie. Więc musimy rozpatrzeć możliwość „wewnętrznej roboty”. Istnieje tu pewna organizacja, przez władze Imperium uznawane za terrorystów, którzy wierzą OMNI nie są nam wcale potrzebne i powinniśmy się ich pozbyć. Czyżby dopięli swego? Ale mamy też informacje, że w ostatnim czasie najbardziej wpływowe organizacje trochę za bardzo urosły w piórka i zaczęły walczyć o władzę. Dość agresywnie. A może wojsko się zbuntowało i dokonało przewrotu? Albo po prostu faktycznie doszło do najzwyklejszej w świecie awarii i nikt nie jest tego w stanie ogarnąć? Dwadzieścia lat to szmat czasu, pewnie informacje zaczęły się zacierać, niczego nie możemy być pewni.
I do samego końca zmieniałem zdanie co do tego, kto jest odpowiedzialny za to wszystko. Zakończenie jest niesamowite, niebanalne ale spójne i logiczne. W życiu bym się nie domyślił, kto odpowiada za ten bałagan i dlaczego…
A teraz, z uwagi na napis nad drzwiami do mojego studia głoszący „strzeżcie się spoilerów wy, którzy ośmielacie się tu wchodzić”, czujcie się ostrzeżeni.
Już? Wszystkie niepożądane „elementa” nas opuściły? Okej, jedziem z tym śledziem.
Zakończeń jest sztuk trzy. Trochę ubolewam nad tym, że ostatnia decyzja, jaką podejmujemy w grze, to właśnie wybór zakończenia, ale cóż… Nie można mieć wszystkiego. Tak, Bezos, o tobie mowa!
Em, o czym to ja…? Ach, tak. Zakończenie.
Do wyboru mamy możliwość udania się w poszukiwaniu na wpół legendarnej Ziemi, która to została odcięta od Imperium w ramach kary za bunt i skazana na zapomnienie. Podróż w jedną stronę, ze względu na znikome zapasy oraz potrzebny na to czas. Do tego nie wiadomo, czy Ziemię faktycznie znajdziemy, a jeśli nawet, to czy ktoś jeszcze tam żyje lub w ogóle planeta nadaje się do przeżycia. Jeden nasz rozkaz i poświęcimy wszystkich naszych podwładnych, by odszukać złote runo.
Za drzwiami numer dwa mamy opcję wybudzenia z kriostazy naszą ukochaną, która znalazła się tam w ramach kary. I u jej boku przeżyć resztę pozostałego nam czasu. Mimo, iż wcześniej widziała naszą śmierć (okazuje się, że amnezja to wymazanie wspomnień, bo jesteśmy klonem), a Imperium było w rozkwicie. Wtedy sami wyznaczymy jej karę - życie w świecie, który dla niej zmienił się w kilka minut całkowicie nie do poznania.
Opcja trzecia? Przejęcie władzy, Imperator, ten krwawy dyktator, zmarł przed kilkoma godzinami… Za sprawą naszą (mamy ze sobą gnata) lub biologii, był już stary. Jednak tkwi tu pewien haczyk. Musimy być jeszcze bardziej brutalni, krwawi i bezwzględny, niż on. Tylko w ten sposób ocalimy wiedzę o naszej zaawansowanej technologii od zapomnienia. Tylko tak zjednoczymy niedopitki obywateli Imperium, dając im jakiekolwiek zabezpieczenie przyszłości. I jeśli będziemy krwawo dusić wszelkie bunty, to istnieje cień szansy na to, że ludzkość jako gatunek przetrwa. Ale kosztem naszych obrzydliwych czynów, skazaniem nas na zapomnienie, jak już odejdziemy w ramiona śmierci.
Nie ma tu dobrego wyboru. Każde zakończenie jest złe oraz egoistyczne i tylko od nas zależy, które zło będzie tym mniejszym. Nasze sumienie wskaże nam drogę. Nie tą właściwą, jedynie tą odrobinę lepszą. Dlatego uważam, że przez całość gry sterujemy tą złą postacią, o czym wspominałem w swoim spisie czarnych charakterów, będących protagonistami. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że do samego końca łudzimy się, że mimo wszystko mamy być tym herosem, który wszystkich ocali. Ale nie, jesteśmy zbrodniarzem, od samego początku do końca. Wszak to za naszą sprawą OMNI się wyłączyły, a i przed tym mieliśmy sporo za uszami. Jest to niesamowity zabieg fabularny, gratulację.Polecam dla fabuły. Ograłem wszystko w jakieś piętnaście godzin, na koniec już się faktycznie spiesząc, bo po jakichś dziesięciu godzinach miałem już dość powtarzalnych walk. Musiałem zrobić sobie przerwę. Niestety półroczną, nie mogłem się zabrać do tego znowu, a próbowałem ze dwa razy.
Cóż, trzeba zacisnąć sztuczną szczękę i tyle. Bo dla tej historii warto, naprawdę.