Sfera Wiecznego Cierpienia
-
Gry RPG to dość specyficzny gatunek. „Co w tym takiego specyficznego”, zapytacie? Owszem, istnieją jeszcze bardziej specyficzne produkcje przez duże S. Z tymi wszystkimi symulatorami chleba czy kozy na czele, oraz inne równie pokręcone tytuły.
A dlaczego właśnie RPG? Bo rozchodzi się dość szeroko i macza paluchy wszędzie, a ostatnio wciska się w każdą najdrobniejszą dziedzinę branży. Kto by pomyślał, że Wolfenstein może mieć umiejętności postaci? Jednak The New Order ma. Wyścigi sandbox? The Crew lub inna Forza. Nieliniowa fabuła tam, gdzie nijak jej sobie nie wyobrażamy? W zasadzie każda visual novel, która na dobrą sprawę powinna być zamkniętą całością, książką, taką nowelą właśnie. Macki tej mafijnej ośmiornicy sięgają wszędzie, nastał taki moment w twórczości wszystkich studiów, że mechaniki nieraz kojarzące się jako zarezerwowane tylko dla wszelkiej maści RPG, spotykamy na każdym kroku. Kurła, kiedyś to było… Call of Duty 1 czy 2 miało kampanię w singlu z kolejnymi misjami i multika z wyborem pukawek. Tyle. Nie to, co teraz. Ile to ja się nerwów najadłem w takim BF BC2 i BF 3, żeby wreszcie zebrać odpowiednią ilość doświadczenia dla odblokowanie upatrzonej broni… Kiedyś herezja, dzisiaj standard.
Poza samym przenikaniem do innych gatunków, RPG samo także się rozwidla. Od tych najbardziej klasycznych, „analogowych” z serii AD&D, do lepiej już nam znanych cRPG, przechodzące w kolejne etapy ewolucji. Wszakże mamy aRPG z flagowymi tytułami, jak chociażby seria Mass Effect (
), hack’n’slash z legendarnym już Diablo, jRPG z równie legendarnym Final Fantasy (swoją drogą, seria w zasadzie nie do ogarnięcia dla osoby mająca mniej niż pół wieku, chociażby przez niedostępność pewnych tytułów), MMORPG pyszniące się głównie za sprawą World of Warcraft, roguelike na przykładzie… Cóż, Rogue. Ale też Dwarf Fortress! Koniecznie na nakładce graficznej, ale jednak.
Są też MUD i SUD, dzisiaj już w zasadzie wymarłe i chyba ostatnimi żywymi skamieniałościami będą już tylko wszelkiej maści gry typu PBF (Wieloświat.pl) i paragrafowe („Wojownik autostrady”, idzie nawet na internecie znaleźć polskie wersje, nie tylko te typowo drukowane, ale też z nakładką mechaniczną, czyli… W zasadzie typowe SUD, a nie taka „klasyczna” paragrafówka. Jednak nie ma to jak ręczne liczenie i przerzucanie kartek!) - więc wybór fani gatunku mają pokaźny.W sumie, to ja nie o tym chciałem. Pozwólcie, że wskoczymy do pewnego DeLoreana i rozpędzimy się do ponad stu czterdziestu jedne kilometrów na godzinę…
Nie, nie! Nie chodzi mi o Ultimę ani Wizardy! Spokojnie, nie wracamy do ery piksela łupanego. Aż tak daleko nie będziemy grzebać w tym przepastnym worze zwanym „rozrywka”. Przerzucamy pudełka z całą masą odsłon tych dwóch serii, odsuwamy także The Bard’s Tale i Might and Magic (klasyczna wersja, nie nasze ukochane HoMM).
Chciałbym porozmawiać z wami o tej tak zwanej Wielkiej Czwórce cRPG. A konkretnie, to o jednym tytule. Bo o ile do dzisiaj mogą się znaleźć osoby chcące walczyć na gołe klaty w obronie Neverwinter Nights, Icewide Dale czy Baldur’s Gate… To my ze stosu pudełek wyciągnijmy Planescape: Torment.
I nie mówię tu o Enhanced Edition z 2017 roku, o nieeeee… Odpalmy sobie oryginał z 1999!Ja wiem, że jest wiele bardziej klasycznych produkcji, szerzej znanych czy o klimacie bardziej, hm… Strawnym? Bo mamy Lands of Lore, Eye of the Beholder, serie Fallout i Diablo. Ale tyle się nasłuchałem o Tormencie, że sprawdziłem wreszcie, o co ten cały szum. Bo w tamtych czasach, jakoś mnie te wszystkie gry ominęły. Nie wiem, może musiałem po prostu dojrzeć?
Więc wziąłem do ręki te z górką sto jedenaście centymetrów kwadratowych mocy i siedemset megabajtów potęgi. Wrzuciłem to w napęd (trzy razy, stare, dobre czasy), zainstalowałem, prewencyjnie od razu ustawiłem tryb zgodności i uprawnienia administratora – gramy!
Co ciekawe, z grą spędziłem dobre czterdzieści godzin, o ile nie więcej, a nie uświadczyłem większych błędów, do pulpitu wyrzuciło mnie maksymalnie dwa razy. A przypominam, że grałem na sprzęcie współczesnym, chociaż nie topowym. Win 10 i bebechy ciągnące Wiedźmina 3, Wolfensteina: The New Order, SnowRunnera i Mass Effect Andromeda na najwyższych bez zadyszki.Muzyka? Oszczędna, włącza się rzadko i niechętnie. Częściej włączają się odgłosy otoczenia. Może tak było, może jest to jakiś błąd związany z odpalaniem gry na zbyt mocnym sprzęcie, różnie to bywa. Akurat jestem z tych, co to na dźwięki nie zwracają uwagi.
Graficznie gra postarzała się okrutnie. Na monitorze 1080p (jeszcze się nie dorobiłem 4K ale spokojnie, przyjdzie tylko zasiłek z MOPSu dla alkoholików i popamiętacie!) grałem w 1280x720. Ząb czasu solidnie nadgryzł to i owo, tutaj coś rozmyte, tam nieostre. Nie spodziewałem się fajerwerków od gry sprzed dwudziestu trzech lat, toteż się nie zawiodłem. A stylistyka ma w sobie coś takiego, że szybko przywykłem.
Mechanicznie także już trąci myszką, jak chcecie zagrać w staroszkolnego cRPG to Baldur’s Gate 3, Pillars of Eternity czy tam inne Tyranny może sobie odpuścić. Tutaj macie faktyczny oldschool, który działa na nowym sprzęcie.
Czy te trochę skostniałe trybiki przeszkadzają? Nie, w końcu trzon jest ten sam od lat powielany w kolejnych grach, przywyknąć łatwo. Po prostu staliśmy się zbyt wygodni.Ale zajmijmy się tym, co tygryski lubią najbardziej. Tylko z tym, że zamiast brykania, weźmiemy na cel miodek.
F A B U Ł A !Klisza. Zaczynamy wątek fabularny i dostajemy prosto w pysk kliszą. Uwaga, najlepszy numer świata, chłop przebrany za ba…! A nie, chwila. To nie o to chodziło. Muszę spojrzeć w kajecik, bo podkreśliłem to sobie wężykiem… Aha, jest! Amnezja.
Mamy tu jedną z największych klisz fabularnych – niepamięć głównego bohatera. Trochę się nad tym pastwiłem przy okazji Crying Suns, jednak przyznałem rację scenarzyście, bo koniec końców było to dobrze wyjaśnione. A tutaj? Także pasuje, i powiedziałbym, że jeszcze lepiej! Przełknąłem gorzką pigułę i ruszyłem na wycieczkę. Bo jest co zwiedzać.Świat przedstawiony jest niesamowity. Klimat jest ciężki, mroczny, bardziej niż w takim S.T.A.L.K.E.R. (
) i Metro 2033. Wręcz było czuć, jak oblepiał mnie ten brud w trakcie kolejnych spacerów. Nikt tu nie jest do końca normalny, każdy jest szalony na swój sposób. Poznajemy całą masę prywatnych historii, światów, po prostu wszystkiego… To moje pierwsze spotkanie z całym światem Sfer, więc wszystko było dla mnie na swój sposób egzotyczne. A przy tym szalenie interesujące. Wieczna Wojna Krwi, spotkany w barze O, przedstawiający się jako członek tajemniczego Alfabetu (dobra, dobra, cwaniaczki, darujcie sobie żarty o konieczności powrotu do podstawówki i elementarza…) lub palący się wiecznym ogniem Ignus. Sądziłem, że będzie to po prostu element „dekoracji”, a tu proszę, członek drużyny. Trochę mnie to zaskoczyło. No i oczywiście samo Sigil, włącznie z intrygującym przypadkiem Ingressy.
Gra bardzo powoli odsłania nam karty o przeszłości samego Bezimiennego, i chociaż wiele wyjaśnia się już w połowie, no może w trzech czwartych rozgrywki, to tak na dobrą sprawę ostateczne wątki domykają się dosłownie w końcowych dziesięciu minutach.
Ach, nie pozbywajcie się Kuli z brązu, wbrew pozorom nie jest to typowa zapchajdziura ograniczająca mniejsze w naszym małym ekwipunku. Podziękujecie mi później.
I najważniejsza sprawa. Nigdy, przenigdy nie pozbywajcie się Rupieci, zostawcie chociaż jedną sztukę! Przedmioty się nie odnawiają w pojemnikach, ja kiedyś sprzedałem lub po prostu je wyrzuciłem i mało brakło, a pozbyłbym się dobrych czterech godzin gry, bo są ważne w pewnym zadaniu fabularnych i bez tego ani rusz. Na szczęście gdzieś znalazłem skrzynię, którą przeoczyłem i ocaliłem tych kilka godzin gry.Ostatecznie, czy warto?
Oczywiście, że tak! Używki na naszym internetowym, „strasznie-drogim” bazarku chodzą po dychę plus przesyłka. Na GOG wersja EE jest po siedem dych, na Steam też ale na chwilę obecną jest przecena do dwudziestu pięciu złotych. Czy jest to najlepsza gra, w jaką grałem? Raczej nie. Czy umieszczę ją w swoim TOP 10? Na pewno. Pod samym względem fabularnym, to jest to jedna z lepszych gier, w jakie grałem. I miało zakończenie, które dobrze pasowało do całości, a często jest to trudna sztuka, by nie wypadło w stylu kiepskiego horroru, gdzie każdy umiera, lub hollywoodzkiej superprodukcji, gdzie potem żyli długo i szczęśliwie.I mała rada na koniec. Spróbujcie grać jako praworządny dobry, nawet wbrew swojej growej naturze. Wyjdzie wam ciekawe porównanie z… Samym sobą. A w zasadzie to z własnym, umęczonym umysłem, który za wszelką cenę stara się nie popaść w szaleństwo.