Gwieździsta Puszcza
-
Tym tropem przemknął do miejsca, w którym mogły zostać uwiązanie konie. W końcu mogli udać się z powrotem po własnych śladach. Szedł nisko, pochylony, przebiegając długimi susami i jednocześnie uważając, by nie dostać się w pole widzenia ewentualnych ludzi.
-
Udało Ci się, ale ludzie byli widocznie dobrze przygotowani do całej akcji, konie były stłoczone na niewielkiej przestrzeni otoczonej drewnianym ostrokołem, zapewne wykonanym i przywiezionym tu na wozach, bo nie mieliby czasu stworzyć go na miejscu. Poza tym w pobliżu wartę pełniło aż ośmiu rewolwerowców, a czterech kolejnych, w dwóch parach, patrolowało okolicę.
-
Nie, nie… To nie ma szansy wyjść… Co on jeden może zrobić przeciw tylu?! Cholera jasna James, filozofii Ci się zachciało! Co on mógł teraz zrobić?!
Teraz? Teraz w sumie nic.
Zaszył się w krzakach i czekał. Tutaj nic nie wskóra, ale będzie mógł dowiedzieć się, gdzie zabierają pojmanych Mivvotów. -
//Czekasz tak jakiś określony czas czy aż bitwa się skończy?//
-
// Do końca bitwy. //
-
Cóż, właśnie tutaj. Schwytanych było około trzydzieści osób, czyli o wiele, wiele mniej, niż obserwowało Cię z trybun lub nawet witało podczas przybycia do wioski. Nie wypatrzyłeś tam też żadnych starców, a dzieci było niewiele, przytłaczającą większość stanowiły kobiety, których mężczyźni zapewne zginęli w ich obronie. Nie wątpiłeś, że wielu tubylców uciekło, albo jeszcze podczas walki w pobliżu miejsca prób, albo i z samej wioski, ale i tak oczyma wyobraźni widziałeś zabudowę wioski w koronach drzew, zasłaną trupami miejscowych… Ludzie wrócili wraz z nimi, ich też było mniej, ale w porównaniu do strat Mivvotów to te były raczej niewielkie, choć mieli wielu rannych. Wciąż silnie obstawiali okolicę, zwiększyli nawet liczbę patroli, i zaczęli ładować schwytanych jeńców na wozy. Ale to na pewno nie koniec, poza miejscowymi nie zabrali z wioski nic, więc pewnie jeszcze wrócą, aby wszystko dokładnie splądrować. Ty zaś spędziłeś w magicznym ukryciu blisko pół godziny, czułeś już jak energia powoli Cię opuszcza.
-
// Te, ale on siedział w krzakach, po ludzku, korzystając z tego, że zarośla i liście go kryją, nie iluzja. //
-
//To pomiń ostatnie zdanie i jazda.//
-
Jednak dla Jamesa najważniejsze było dowiedzieć się, gdzie zabiorą jego szarych półbratymców. Targ niewolników? Jakaś plantacja? Będzie musiał w jakiś sposób wkręcić się między wozy…
-
Cóż, miałeś aż trzy opcje: Ujawnić się i dać się schwytać jako jeden z tubylców, choć nie miałeś pewności, czy nie zdecydują się Cię od razu zastrzelić, wrócić do wioski, zabrać swoje ludzkie ubranie i wyposażenie, wrócić tu i jakoś odegrać szopkę z podróżnikiem czy innym traperem, żeby tak się czegoś więcej dowiedzieć, lub w jakiejkolwiek formie, przy użyciu iluzji czy nie, zamaskować się Magią i jakoś ich śledzić aż do miejsca przeznaczenia.
-
Najbardziej odpowiadała mu opcja numer dwa, ona też wiązała się z najmniejszym ryzykiem. Szybko przemykając między zaroślami powrócił do wioski, korzystając z tego, że ludzie chwilowo się wycofali, postarał się odnaleźć swoje bambetle.
-
Tubylcy nie mieli interesu aby je ukryć, więc udało Ci się odnaleźć nie tylko ubrania, ale i cały inny ekwipunek, choć brakowało tam broni i amunicji, którą najwidoczniej woleli, dla bezpieczeństwa, przechować w innym miejscu.
-
— Psia krew… — Mruknął, ale miał przy sobie Harlka, będzie musiał się z nim obyć.
Powrócił na ziemię i zakradł się do wozów. Później im się pokaże jako “myśliwy, którego tubylcy schwytali i trzymali w niewoli” i poprosi o to, by mógł zabrać się z nimi. -
Tamci tymczasem związali jeńców i zapakowali na część wozów, kolejny wypełniły łupy, ale najwidoczniej nie było tam wiele cennych przedmiotów, na pozostałych zaś usadowili się rewolwerowcy. Zaprzęgnięto konie, które wyprowadzono z ochronnego kręgu, zabrano też sam ostrokół, niektórzy wsiedli na kozły wozów, inni na konie, których nie zaprzęgnięto i konwój miał już, zdaje się, odjeżdżać.
-
Wtedy James narzucił na siebie iluzję podobną do jego standardowej, ludzkiej postaci, ale z zasadniczymi zmianami. Dodał sobie niegolonego zarostu, kilka siniaków i podbite oko, ubrania porwał i przybrudził. Teraz wyglądał jak człowiek, który ostatnie kilka tygodni spędził w warunkach gorszych niż felerne.
Tak przystrojony, wypadł biegiem z krzaków, jakby właśnie uciekał. Zatrzymał się, spojrzał z niedowierzaniem na konwój:
— Bogowie, ludzie! — Krzyknął, fałszując euforię i podbiegł do kolumny. — Zabierzcie mnie ze sobą, Ci barbarzyńcy trzymali mnie tutaj od tygodni! -
Momentalnie zareagowali tak, jak powinni, celując do Ciebie z karabinów i rewolwerów, ale na szczęście żaden nie wystrzelił.
- A Ty kto? - zapytał jeden z nich. Inni milczeli, ale za to tubylcy, wśród których Twoje pojawienie się wywołało falę oburzenia. Z pewnością byli wściekli, ale wątpliwe, żeby tamci znali ich język, więc pewnie w ten sposób tylko tym łatwiej będzie im uwierzyć w Twoją bajeczkę. -
— Jestem Dawkins! — Odpowiedział szybko. — Polowałem w tych okolicach, miała tu być największa zwierzyna, ale te… te dzikusy mnie złapały i zaciągnęły do klatki! Nie wiem ile tam siedziałem, ale musiał minąć szmat czasu… Gdyby nie wy, to nie wiem czy wylazłbym żywy!
-
Spojrzeli po sobie i nieco się rozluźnili, ale nadal celowali do Ciebie, więc przy każdym gwałtownym ruchu mogliby nafaszerować Cię ołowiem.
- Nie ma za co. Jesteśmy kwita, teraz won. - odparł inny mężczyzna, być może przywódca bandy. Lub jeden z jej najbardziej opryskliwych członków. -
— Ale ja nie mam konia! — Zawołał rozpaczliwie. — Jeżeli coś nie zeżre mnie tutaj, to umrę za nim dotrę gdziekolwiek! Błagam, ulitujcie się, weźcie mnie ze sobą!
-
- A wyglądamy Ci na organizację dobroczynną? Jak nam czymś zapłacisz, to dostaniesz jednego konia, może nawet jakieś zapasy. A jak nie to won, nie mamy czasu.