Dodge City
-
Albo miałeś manię wielkości, albo zapomniałeś, że barmani zwykle wykonują każde zamówienie i polecenie swoich klientów, aby móc zarobić na życie, więc otrzymałeś swoje zamówienie prawie tak szybko, jak tamten zabrał z lady monety.
//Coś ciekawszego mieliśmy zacząć teraz, ale muszę znikać na jakiś czas, nie wiem kiedy wrócę i nie mam teraz czasu na napisanie czegoś dłuższego, ale rozwinę temat tak szybko, jak się da, czyli w następnej wiadomości.// -
Wyżłopał całą szklankę jednym haustem i włożył tytoń do ust, zaczynając go rytmicznie żuć. Cisza przeplatana odgłosem szkła i oddechami ludzi idealnie mu pasowała, nie lubił muzyki, nie niosła za sobą żadnej wartości i tylko wygłuszała tło. A w tle często słychać najciekawsze i najmroczniejsze rzeczy. Wiele razy uniknął śmierci, bo słuchał tła, kiedy inni bawili się w muzyce. Czasem cień pieczary jest znacznie bezpieczniejszy od oświetlonego pola, mimo iż bardziej nieznany. Wraz ze wzmagającymi się myślami, wzmagało się żucie odpowiednio spreparowanego preparatu o korzenno ziołowym smaku. Niskiej jakości gówno, ale nadal ma w sumie tytoń, który pozwolił mu się trochę rozluźnić w połączeniu z alkoholem. Minuty nieubłaganie mijały na jego stagnacji, która za razem była wypoczynkiem, jak i wymęczeniem. Nienawidził tego dysonansu, jaki zapewniała cisza i spokój, był orędownikiem chaosu.
-
I wkrótce miałeś okazję się w nim odnaleźć, bo do speluny weszło trzech typów, a wkrótce po nich jeszcze dwóch innych. Jeden skinął barmanowi głową, a choć widziałeś go po raz pierwszy w życiu, to wiedziałeś, z kim masz do czynienia dzięki srebrnej gwiazdce na piersi: lokalny Szeryf. Zajął miejsce w rogu, plecami do ściany, a barman przyniósł mu po chwili szklankę i butelkę jakiegoś mętnego trunku, stawiając na jego stoliku. Mogłeś tylko zgadywać co robi tutaj, a nie we własnym biurze lub chociażby Alhambrze, jeśli miałby spędzać gdzieś czas na piciu, to prędzej tam… Siadł sam, więc nie miałeś wątpliwości, że tylko przypadkiem wkroczył z resztą, która zamówiła piwa i usiadła razem przy jednym ze stolików. Dość szybko ich rozmowa zastąpiła wcześniejszą ciszę i może wyszedłbyś lub kazał im się zamknąć, gdybyś nie usłyszał głosu jednego z nich… Tak, pomimo upływu tych kilku lat, wciąż pamiętałeś ten wściekły, ale wciąż dziecinny, nawet nieco piskliwy, głos, który wołał: “Zabiję Cię! Słyszałeś, skurwysynu?! Zabiję!”
Matt Shine był prostym człowiekiem, najstarszym z trzech braci, który musiał dbać o resztę, gdy ich rodzice zmarli. Z uczciwej pracy nie byli w stanie zarobić nawet tyle, żeby wyżyć, więc o luksusach mogli zapomnieć. Dlatego Matt pewnego dnia powiedział braciom, że wyjdzie na polowanie, wsadził rewolwer do kabury na biodrze, chwycił starą strzelbę ojca i zniknął na kilka dni. Przywiózł nieco skór i mięsa, ale przede wszystkim dwie sakiewki pełne miedziaków. Nie mówił, skąd je wziął, ale braciom to nie przeszkadzało, bo w końcu wyszli na prostą. Dopiero po kilku miesiącach okazało się, że Matt podkrada owce, bydło i konie lokalnym rancherom i sprzedaje je gdzieś na lewo, zarabiając przy tym niezłe sumki. Jeden z okradzionych nawet go widział i rozpoznał, ale nie był weteranem z Armii Oczyszczenia, choć z doświadczeniem, to tak poharatanym, że nie miałby szans w pojedynku nawet z takim gołowąsem. Początkowo próbował przemówić mu do rozumu, ale w końcu zbił się na spółkę z innymi poszkodowanymi i wynajął Ciebie, gdy młody Shine podczas jednego z rutynowych napadów zastrzelił jednego kowboja, a drugiego poważnie zranił i zostawił na niemal pewną śmierć. Tamtym już wtedy nie zależało na tym, jak rozwiążesz zadanie, miałeś ukrócić proceder. I ukróciłeś, bo choć strzelał nieźle i nie miał zamiaru tanio sprzedać skóry, to jednak nie był aż tak wielkim wyzwaniem i zdołałeś go zabić. Odjeżdżając z rancha braci Shine pamiętałeś Jerry’ego, średniego brata, który klęczał przy zabitym, jedną ręką badając mu puls (chyba dla zasady, bo wokół było za dużo krwi, żeby mógł przeżyć), a drugą powstrzymując najmłodszego z braci, wówczas nastoletniego Warrena. To on tak wtedy krzyczał. O czym zapomniałeś na wiele lat, a wspomnienia wróciły niczym lawina, gdy znów usłyszałeś jego głos w tej spelunie w Dodge City… -
W sumie ciekawe, co szczyla tu sprowadza. Może i tamtą dwójkę powinienem kropnąć dla bezpieczeństwa? Chuj, nie ma co się nad tym rozwodzić, widzę, że młody zaczął lizać dupę szeryfowi. Nie ma co wchodzić komuś w życie, ale chętnie posłucham co oni tam pierdolą. Dał znak barmanowi, by ten jeszcze mu polał i zaczął nasłuchiwać rozmowy, zaciągając kapelusz bardziej na twarz. Możliwe, że uda mu się w ten sposób pierwszemu dorwać jakieś fajne zadanko, albo uniknąć zgonu, Szeryfowie dość sporo wiedzą, mimo iż to zimne sukinsyny.
-
//Ta wypowiedź to nawiązanie do tej retrospekcji czy co? Bo tych słów o zabijaniu nie powiedział teraz, ale właśnie wtedy, jak kropnąłeś mu brata, to wolę się upewnić, zanim odpiszę.//
-
//Aaaa xD Ja myślałem, że on mi grozi teraz. Poczekaj, edytnę
-
//Ju
-
I mają to do siebie, że zwykle strzelają jako pierwsi, więc jeśli chciałbyś kogoś kropnąć, to albo musiałbyś szczyla i jego kumpli sprowokować, aby tamten uznał to za samoobronę, albo zrobić to z dala od miasta, bo czego Szeryf nie widzi, tego prawu nie żal.
Sam stróż prawa powoli popijał trunek, jaki otrzymał od barmana, ale widziałeś, że jedną rękę trzymał blisko kabury z rewolwerem, jakby przeczuwając, że coś się zaraz wydarzy. Wątpliwe, żeby znał Warrena lub Ciebie albo kulisy tamtej akcji, ale wystarczyło kilku pijanych typów, jak młody Shine i ci, którzy weszli z nim do lokalu, żeby wywołać burdę, w której mogą zginąć ludzie. Tamci zaś pili, choć nie wybitnie dużo, najwidoczniej nie planowali urżnąć się trupa, przynajmniej nie dziś. Gadali o czymś nudnym i powszednim, obchodziło Cię to mniej niż wczorajszy obiad, ale ciekawie zaczęło się robić, gdy Warren zaczął się przechwalać swoimi umiejętnościami strzeleckimi. Nie mówił do Ciebie, ale czułeś, jakby to było wyzwanie. I wspaniała szansa, żeby sprowokować jakąś strzelaninę lub chociaż bijatykę. -
- Warren, szczylu, ty dopiero przestałeś mleko żłopać, a rewolweru byś nie udźwignął nawet dwiema rękami, więc przestań pierdolić głupoty i wracaj ssać skisłe mleko z cyca twojej zdechłej matki, bo tylko do ssania się nadajesz. A przynajmniej twój ojciec mi to opowiadał, gdy ostatnim ruchem wkładał ci swoją sflaczałą knagę do mordy! - Rzucił wymyślną zaczepką odwracając się do dzieciaka i unosząc kapelusz, odsłaniając swoją piękną twarz, pełną uroku i dupkowatości. - Jak na ciebie patrzę, to aż zalewają mnie przyjemne wspomnienia. Twój brat był na prawdę wielkim idiotą i dostałem za niego jeszcze większą nagrodę. -
-
// Zanosi się na burzę. //
-
//I to jaką.//
- Co… - wykrztusił z siebie Warren, zapewne na początku ta tyrada jedynie go wkurwiła, ale mogłeś się tylko domyślać, co poczuł, gdy najpierw zobaczył Twoją twarz, a później usłyszał ostatnie zdania. Pewnie kotłowało się w nim wiele różnych emocji, aż w końcu zobaczyłeś na jego twarzy tak dobrze znany Ci z własnego doświadczenia grymas, grymas szału, zwykłej, zwierzęcej furii. Młody od razu wstał, sięgając do kabury, podobnie zrobili jego kompani. Było ich łącznie czterech, Ty byłeś jeden, zabiłbyś w najlepszym wypadku dwóch lub trzech, nim ostatni zdążyliby Cię podziurawić, w tej sytuacji nawet Twoje umiejętności nie mogły pomóc. Ale niekoniecznie musiały, bo Szeryf również wstał, a w przeciwieństwie do reszty on wyjął już swój rewolwer, tamci się przez to zawahali i wszyscy patrzyli wyczekująco na Warrena, jakby to on przewodził tej hałastrze, a on z kolei nie mógł oderwać od Ciebie pełnego nienawiści spojrzenia. -
- Idioto, na prawdę inteligencją dorównujesz bratu, jeśli zamierzasz strzelać nie dość nie w środku miasta, to jeszcze w barze, przy walonej obecności Szeryfa. - Prychnął, dopijając swoje whiskey, nawet nie wstając ze stołka. W porównaniu do pełnego szału, naćpanego spojrzenia dzikusów u których walczył na arenie, jego wzrok to nic. - Jeśli tak śpieszno ci do grobu, proponuję pojedynek, zaraz mamy południe. Broń obojętna, rozłożyłbym cię nawet czymś, o czym w życiu nie słyszałem. Warunki takie jak wedle tradycji, wygrany zachowuje honor i ma prawo zabrać broń trupa, ale musi go pochować. Zachowasz się jak mężczyzna? A i do was nic nie mam, po jego śmierci znajdźcie sobie prawdziwego przywódcę, nie takie gówno. Ale jak będziecie chcieli go pomścić… Zasady są te same. - Poszerzył zaczepkę wstając i poprawiając pas. - Szeryf może po sędziuje, by uniknąć oszustwa? Oczywiście sprawcy kula w łeb, jak przystało wedle prawa. - Skinął na przedstawiciela prawa. Miał graniczące z pewnością przeświadczenie, iż wygra nie ważne co dzieciak wybierze, i tak dostanie kulę w łeb, albo kosę między żebra. Miał przewagę ciała, doświadczenia, umiejętności, talentu, sprzętu i stanu psychicznego. To właśnie przez ten brak emocji w podbramkowych sytuacjach zniszczył wiele związków, kobiety wymagały od niego by się przejmował, by czuł, ale on… Nie potrafił. Po prostu. I był pewien, że to nie tylko jego chujowe życie się do tego przyczyniło, on był taki od urodzenia. Potrafił czuć tylko niskie emocje, ale i je dało się stłumić, nie był zwierzęciem by polegać tylko na swoim wężu czy żołądku, opierał się głównie na… Intuicji i umyśle. Ale żądze też miały swoje miejsce. Ten pojedynek będzie wynikiem właśnie poszukiwania rozrywki, niczego innego.
-
Najwidoczniej nikt nie spodziewał się takiego rozwiązania, bo na kilka chwil po Twojej wypowiedzi nastąpiła niemalże namacalna cisza, słychać było jak mucha drapie się z przejęciem po jajach. A w końcu wszyscy nieco spuścili z tonu, opuszczając ręce luźno wzdłuż ciała, a nie trzymając je tuż przy kaburach, zaś Szeryf zdecydował się schować broń.
- Zgoda. - powiedział wreszcie młody, unosząc hardo podbródek i jako pierwszy wyszedł z lokalu, po nim jego draby, a na koniec Szeryf. -
Ruszył za nimi, wydłubując językiem z zębów kawałek tytoniu. - Jaką broń wybierasz? - Spyta stając na środku, tak by Szeryf był pomiędzy nim, a młodzieniaszkiem. Poprawił sobie kapelusz tak, by idealnie widzieć wroga, a światło nie wpadało do jego oczu.
-
Zapewne nie namyślał się długo, nie był wybitnym strzelcem i chciał wybrać coś, z czego sam strzelał najlepiej, aby dać sobie jak największe szanse, więc właściwie od razu postawił na rewolwer.
-
- Mogłeś wybrać pięści, przynajmniej byś dłużej pożył. - Odrzekł wyjmując z kabury swoją broń i odbezpieczając ją. Oczywiście był to Marksman, najprawdopodobniej najcelniejszy skurwysyn dzikiego zachodu wśród rewolwerów. Jeśli dzieciak zna się na broni, powinien już wiedzieć, że przerżnął. Stanął twarzą w twarz z młodzikiem, z lufą skierowaną ku niebu. - Obyś strzelał lepiej od brata. - Czekał na sygnał do odejścia, a następnie do odwrotu i wykonania strzału. Jak zawsze miał w zwyczaju podczas takich akcji, po jednym strzałem mierzonym, oczywiście w klatkę piersiową wroga, bo najłatwiej trafić, opróżni cały magazynek już bez większego celowania, tak dla pewności. Nie raz już mu skurwysyny wstawały po pozornie śmiertelnym strzale.
-
Wszystko potoczyło się błyskawicznie, Ty wypaliłeś pierwszy, prosto w klatkę piersiową szczyla, a impet trafienia posłał go od razu na ziemię, dzięki czemu uniknął dwóch kolejnych strzałów, które bez tego przewierciłyby jego czaszkę. No i miałeś rację, choć trafienie było raczej śmiertelne, to nie zdechł, cholera, od razu, i zdążył jeszcze strzelić dwa razy, nim Twoje kolejne strzały go dosięgnęły, definitywnie uśmiercając. Mimo to odniósł pewien skutek, bo jeden jego pociski przeszedł niegroźnie po Twoim prawym policzku, choć zostanie tam niewielka blizna, a drugi był już groźniejszy, bo trafił w Twój prawy bark. Ale zwycięstwo było Twoje, on leżał martwy, a ani Szeryf, ani kompani zabitego nie mieli zamiaru go podważać.
-
- Panowie, poczekajcie chwilę na mnie. - Rzucił lekko zmęczonym głosem.Podszedł do juków swojej szkapy i wyjął szczypce i bimber. Wrócił do baru. - Daj mi źródło ognia, przegotowaną wodę, ciepłą oczywiście, jakieś bandaże, albo czyste bawełniane szmaty. Igła i nić też będą w cenie. - Wydał polecenie barmanowi, rzucając mu kilka miedziaków po czym usiadł przy jednym ze stolików, wyciągając scyzoryk i wysuwając z niego ostrze. Zdjął pośpiesznie ubrania z popiersia. Wziął porządne kilka grzdyli bimbru, oblał nim sobie ranę i ręce, po czym zaczął ją dociskać ręką, by zminimalizować krwawienie. Gdy dostał to, o co prosił, podgrzał ostrze na płomieniu aż się zaczerwieniło i z zaciśniętymi zębami wyciągnął sobie kulę z barku. Ból był pewnie wielki, ale chuj z nim, przeżywał podobne zabiegi wiele razy. Przemył ranę z krwi wodą i odkaził nić w bimbrze. Zaczął się zszywać byle zatamować krwawienie. Gdy to się udało, odgryzł igłę od nici, polał szew bimbrem i rozgrzał ponownie nóż. Wziął kolejnego grzdyla, zostawiając na prawdę małą ilość w butelce. Teraz dla pewności wypalił sobie ranę, zaciskając szmaty czy bandaże w ustach. Po 10 sekundach przerwał, biorąc chwilę przerwy z głębokimi wydechami. Podzielił bandaże na dwie części, z jednej będzie okład, z drugiej opatrunek. Przemył ranę resztką bimbru nad okładem, by alkohol na niego spadł. Splunął na okład kilka razy, wcześniej pozbywając się flegmy i przemywając usta wodą. Ślina pomaga w gojeniu, dlatego zwierzęta liżą rany. Przyłożył okład do rany i przytrzymał podbródkiem, by móc go owinąć bandażem, który następnie związał. Gdy zagrożenie życia miał już za sobą, umył się wodą jaką mu została i rozłożył się na prześlę. - Barman, masz jakieś ziółka mocniejsze od tytoniu? - Spytał dysząc i klnąc pod nosem, patrząc na pustą butelkę. Był wyczerpany, ale zadowolony. Ranami opiekował się setki razy, czasem w znacznej e gorszych warunkach. Lubił ten smak wygranej, ból był małą zapłatą w stosunku do przyjemności jaką podświadomie teraz odczuwał.
-
// Trochę zmobilizowałem akcję, by nie marnować dwóch postów na głupi opatrunek
-
Miałeś przeczucie, że był świadkiem Twojego pojedynku, a widząc też to, co tu zaszło, nawet gdyby nie miał, to pewnie skąd byś skombinował. Na szczęście jednak wystarczyło, że sięgnął pod ladę i położył przed Tobą.