Pustynia Śmierci
-
Był tam, gdzie mówił, więc póki co nie wygląda to na jakiś żart. Chyba. Tak czy siak, przekonać się możesz w tylko jeden sposób i dobrze byłoby jakoś dać znać komuś w środku, że przybyłeś.
-
Niepewnie uniósł dłoń i kilkakrotnie zapukał w ścianę kontenera.
-
Czyli tomahawk jest git. Wymienił go za siekierę i podziękował Indianinowi. Skoro ma jeszcze trochę czasu i na razie nie widzi, aby murzyn i Rick wyszli z baru, to porzucał sobie jeszcze pary razy tomahawkiem.
-
Radio:
Jakieś pół metra od miejsca, gdzie stałeś, ukazała się niewielka szpara, a w niej para oczu, choć miało to miejsce dopiero po kilku minutach.
- Czego?
Zohan:
Nie zabrało Ci to dużo czasu, bo deska po kilku takich trafieniach nie nadawał się do użytku, a handlarz obecnie targował się z innymi zainteresowanymi, więc nie miał czasu ani chęci, aby podarować Ci kolejną i zapewne liczył, że zwiniesz się stąd po zakończeniu transakcji. -
— To ten… Jestem od Dużego Joe. — Wybąkał.
-
Przynajmniej kilka razy trafił! W końcu jakaś alternatywa do zabijania zgniłków na odległość niż marnowanie nabojów z magazynka i przy okazji dawanie o sobie znać każdym zgniłkom i ludziom w okolicy. Wrócił zadowolony z tomahawkiem do baru, gdzie to wcześniej nocował.
-
Radio:
Oczy zniknęły w głębi kontenera tak szybko, jak się pojawiły i miałeś wrażenie, że gość zwyczajnie robił sobie z Ciebie jaja, gdy Cię tu wysłał, ale po chwili drzwi kontenera otworzyły się.
Zohan:
Stary barman wrócił za ladę, najwidoczniej skończył już sprzątać w piwnicy.
- I co? - zapytał, gdy tylko przekroczyłeś próg jego lokalu. - Widziałeś go? -
Niepewnie posunął się o krok naprzód i rozglądając się, zapytał:
— Podobno szukacie tutaj kogoś do pomocy z jakąś robotą, tak?.. — -
W środku zauważyłeś stolik z otwartymi konserwami, sucharami, butelkami wody i jakimś podłym bimbrem, a także porozrzucane na nim karty i kilka naboi do strzelby. Pomieszczenie rozświetlało kilka jarzeniówek. Sama broń, skrócona do obrzyna, znajdowała się w rękach niewielkiego człowieczka. Nie żeby był młody, pewnie był nawet starszy od Ciebie, ale nawet gdy się wyprostował, to przerastałeś go o głowę lub więcej.
- Ta, szukamy. Nie wiem na czym się znasz, ale do najprostszej roboty wystarczą zdrowe plecy i dwie łapy. - powiedział i ruchem głowy wskazał na coś za sobą. Po chwili wpatrywania się tam dostrzegłeś niewielką klapę, która prowadziła w dół. -
— Gdzieś widziałem kątem oka tego grajka, a co?
-
- Nie mówiłeś mu, że się wkurwiłem i wiem jaki burdel mi zrobił?
-
— Nie mówiłem, bo jeszcze by gdzie spierdolił ze strachu.
-
- I słusznie. Ech… Ciężkie życie, a chciał człowiek trochę spokoju, jak osiadł na starość w miejscu takim jak to.
-
— Spokoju w takich czasach, gdzie jest od cholery Zombie, a na muzyka wziąłeś czarnucha ruchającego węże, który rozbił ci flachy w piwnicy?
-
— Skoro tak… — Mruknął.
Poczynił pierwszy krok w kierunku włazu, ale zaraz zatrzymał się i spojrzał przez ramię na niewielkiego człowieczka.
— Bracie, a co znaczy “najprostsza robota”? -
Zohan:
- Tu nie ma Zombie, żadni bandyci nie odważyli się nas jeszcze napaść, mutantów też braknie. Żyć i nie umierać, młody. To lepsza namiastka normalności niż to zimne zadupie na Grenlandii. Chociaż Las Vegas też nieźle działa, podobno nawet apokalipsa Zombie nie jest w stanie zamknąć tam kasyn.
Radio:
- Masz łapy? Masz. No to będziesz coś dźwigać i tak dalej. Dla każdego coś się znajdzie. -
— A… Okej w takim razie. — W końcu chyba nie mógł się w cokolwiek wpakować dźwigając rzeczy, co?
Udał się do włazu i zszedł nim w dół. -
Drabinka prowadziła zaskakująco głęboko. Na dole czekał Cię oświetlony pochodniami tunel, zdecydowanie dość upiorne miejsce, ale nic Ci tu nie groziło, przynajmniej w teorii. Za Tobą ciągnął się tylko kilka metrów i kończył się, więc musiałeś iść naprzód. Najwidoczniej uznano, że ostrożność na powierzchni jest potrzebna, ale tu nie, i tamte zabezpieczania wystarczą. Dlatego od razu wszedłeś do pomieszczenia, którego muzykę, gwar rozmów i jakieś okrzyki słyszałeś już z daleka.
Mogłeś tylko zgadywać, czym było to miejsce i czy było legalne (czyli zgodne z wolą właściciela Gniazda Tułacza lub czy o nim wiedział). Początkowo myślałeś, że to bar, ale okazało się, że długi kontuar, szafka pełna alkoholi oraz liczne stoliki zastawione krzesłami, tak zwykłe, jak i wydzielone do gier hazardowych, były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dalej dostrzegłeś otoczone metalowymi barierkami, dość duże i zapewne głębokie, dziury w ziemi, wokół których tłoczyli się goście, co chwila coś pokrzykując. Zapewne urządzano tam jakieś walki, na których można było wygrać lub przegrać niemałą fortunę, ale pewności nie miałeś. Pomiędzy tym wszystkim kręciły się całkiem ładne, a przy tym bardzo skąpo odziane, kelnerki, a cały ten podziemny przybytek zdawał się ciągnąć jeszcze dalej, oferując kolejne rozrywki. -
“Kasyno?” pomyślał Dice. “Nieźle się tu urządzili. Tylko gdzie ja mam iść?”
Podrapał się po czuprynie i podszedł do kontuaru. -
Stał za nim rzecz jasna barman, ale o wiele młodszy, niż Twój znajomy piastujący to stanowisko w barze na powierzchni, miał może dwadzieścia lat, fryzurę na jeża, opaloną skórę i skórzaną kurtkę.
- Co podać? - zagadnął, gdy tylko podszedłeś do lady.