Pustynia Śmierci
-
Dice aż gwizdnął z podziwem dla rozmachu tego biznesu. Rozejrzał się za jednym “kierownikiem”, który zawiadywał całą tą hecą, by od niego dostać przydział pracy.
-
Był to zapewne jeden z tych, którzy się darli i wykrzykiwali rozkazy, okraszając je wyzwiskami lub czasem razami. Ale wszyscy wyglądali na kupców. Dopiero po chwili dostrzegłeś dwóch goryli stojących po bokach jakiegoś cichego mężczyzny. To właśnie to, jaki był cichy, tak cię zaciekawiło. Lustrował wzrokiem wszystko, pykał z fajki, czasem rzucił jakąś cichą uwagę jednemu z ochroniarzy, ten zaś wrzaskliwie przekazywał ją dalej.
-
Hmm… Czyli może to właśnie Kapitan Baryłka był odpowiedzialny za ten burdel. Podszedł do niego.
-
- Czego? - fuknął barczysty ochroniarz, patrząc na ciebie spode łba.
-
— Po co tak łazisz w te i z powrotem? Nie lepiej posadzić dupsko w jakimś bezpiecznym miejscu i zająć się czymś na miejscu?
-
Wzruszył ramionami.
- Nie ma już czegoś takiego jak bezpieczne miejsce. Lepiej żyć w ruchu. -
— Ten… Ja tutaj do noszenia. — Warknął lekko skulony Dice.
-
Goryl już miał coś palnąć, podnosząc palec i otwierając usta, ale jeden gest stojącego obok mężczyzny uciszył go od razu.
- Rąk do pracy nigdy za mało. - odparł. - Jak wiele czasu możesz nam poświęcić i w czym chcesz otrzymać swoje wynagrodzenie? -
— Ja żyłem cały czas w ruchu. Szwendałem się po całym Los Angeles i czasem natrafiałem na jakiś chorych popierdoleńców, sztywniaków i inne monstra. I tak najgorsze było to, jak spotkałem małe dziecko, które potem się okazało świeżakiem. Przejebane to było.
-
Wyraz jego twarzy w ogóle się nie zmienił. Najwidoczniej nie ruszała go historia, po której wiele osób nie mogłoby spać, dostałoby ataku wspomnień z pierwszych dni czy tygodni apokalipsy, gdy sami może stracili dzieci lub widzieli śmierć czy przemianę czyichś, czy zwyczajnie by się rozpłakało. Twardy typ. Albo dobrze takiego zgrywa.
- Ta… I prędzej czy później ktoś by cię dopadł: Fanatycy, Bandyci, inni ocaleńcy, Zombie czy jakaś inna chujoza. -
— No i na razie tutaj jestem, gdzieś po środku jakieś pustyni. Potem LV czy chuj wie gdzie.
-
- Jeśli tak bardzo przekonuje cię wizja, żeby gdzieś osiąść, to to może być najlepsze miejsce, przynajmniej teraz.
-
— Jak jest teraz w Las Vegas? Barman coś mi tam szepnął, ale nie za dużo. Znajdzie się robota na ex-dilera dragami, który wymachuje tomahawkiem?
-
- Jak pamiętasz jeszcze coś ze starej fuchy to na pewno, może nawet ktoś cię tam zatrudni, ale już nie będziesz musiał się kryć po zaułkach i podwórkach, żeby coś sprzedać. A jak nie, to każdego, kto wywija jakąkolwiek bronią, też wezmą, Zombie i Mutanty to ciągle problem, nie mówiąc już o wojnach gangów.
-
— Przejdę się z wami do tego miasta kasyn, a jak mi się nie spodoba i nie znajdę jakieś fuchy, to wrócę tutaj. Gdzie teraz idziesz?
-
— Eh… Do wieczora muszę się zmyć, potrzebują mnie na górze. — Podrapał się po czuprynie. — A płatność… Za co kupię alkohol u was w barze? — Ruchem dłoni wskazał kierunek, w jakim znajdował się bar.
-
Zohan:
- I tak nie mam nic do roboty, więc pałętam się między stoiskami. Czasem można trafić tu naprawdę ciekawe rzeczy, o ile wiesz, czego szukać w tym chłamie.
Radio:
- Możemy zapłacić po prostu alkoholem. - odparł mężczyzna, upraszczając sprawę i obchodząc problem. - Chyba że to ci nie odpowiada. -
— A ten… Rick? Gdzie go wcieło?
-
Wzruszył ramionami.
- Załatwia swoje sprawy. - odrzekł, ty nie byłeś zaś pewien czy w ten sposób cię zbywa, czy rzeczywiście nawet on tego nie wie. -
— A ty teraz gdzie leziesz?