Warszawa
-
- Podpierdolisz im nie tylko samochód, ale też żarcie? To się nie może udać…
-
– Jak będzie trzeba i będzie wyglądać na łatwiznę… to tak, podpierdolę im samochód i żarcie.
-
Robert jedynie prychnął i zaśmiał się pod nosem, wciąż uważając, że spróbujesz dokonać czegoś niemożliwego i w ten sposób popełnisz zwykłe samobójstwo.
-
Niech prycha i się śmieje. Nie chce mu się dalej chodzić po Warszawie, być w jednej osadzie na jeden dzień i potem nie mieć do czego wracać.
– Chcesz pierwszy wziąć wartę czy ja mam to zrobić? -
- Nie jestem zmęczony, także śmiało, idź spać.
-
Oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. Na razie nie próbował zasnąć. Chce pomyśleć o tym, co go jutro czeka… Czy rzeczywiście jakaś grupa przejęła osadę? Co zrobi, jeżeli to prawda? Chyba będzie musiał w końcu się wynieść z tej Warszawy. Nawet nie wie po co on tu się pchał… Największe miasto w Polsce, ponad półtora miliona mieszkańców, co daje ponad półtora miliona potencjalnych truposzy, mutantów i niezbyt przyjaznych ludzi. Tak, może i spotkał Roberta i Zygmunta, którzy nie zadźgali go albo nie zastrzelili, ale duże większe prawdopodobieństwo jest spotkać tych złych niż tych dobrych. Szczególnie w tych czasach, czasach, w których musi spać w zasranym kiosku.
Eh, w co ja się do kurwy wjebałem… – pomyślał i westchnął. Teraz już wyrzucił wszystkie swoje myśli i przemyślenia z głowy, aby mógł zasnąć. -
Spałeś dość sprawnie. Obudziło Cię nie dźgnięcie w żebro, stal na gardle czy skrzypiące drzwi, które otworzył Robert, uciekając z łupami, ale szturchnięcie kompana niedoli. Nim zdołał coś powiedzieć, usłyszałeś głośne łomotanie do drzwi kiosku.
-
Czy jest teraz ciemno? Czy cokolwiek widzi? Czy oprócz łomotania do drzwi słyszy typowe dźwięki, jakie wydają Zombie, czy może słyszy słowa takie jak “Otwieraj te zasrane drzwi!”? Tak czy siak, złapał za klucz i uniósł głowę trochę wyżej, aby przez jakąś dziurę mógł zobaczyć, co za kurestwo się dobija.
-
Nie słyszałeś nic, ani słów, ani warknięć, nie mogłeś więc ocenić, co jest na zewnątrz. Albo kto. Oczywiście, że było ciemno, bo musiała wciąż być noc, a kiosk miał jedno oko, zamknięte i zakratowane, więc nic nie było przez nie widać. Ale nie byłeś otoczony przez kompletne ciemności, Robert miał przy sobie latarkę czołową, którą nałożył i włączył, dzięki czemu momentalnie w środku zrobiło się dość jasno.
-
Cholera, jeszcze gorzej. Gdyby to był zgniłek, to mógłby go bez problemu kluczem załatwić. Skoro to coś nie wydaje żadnych dźwięk, to co to jest? Człowiek, który sobie jaja robi?
– Zobacz, co się dobija. – szepnął do Roberta. -
- No chyba Cię pojebało. - odparł zdenerwowany, choć też szeptem. - Nie uchylę tych drzwi tylko po to, żeby coś mnie złapało i zeżarło, jasne? Siedźmy cicho, może polezie.
-
Wskazał palcem na okienko. Może będzie jakaś szparka, przez którą idzie radę coś zobaczyć? Jeżeli nie ma, to nie pozostaje mu nic innego jak czekanie.
-
Ano była, Robert jednak wciąż uparcie odmawiał wyjrzenia choćby i przez to.
-
Czyli on musi wyjrzeć… Zanim wyjrzał, skupił się na tym łomotaniu. Jakie ono jest? Silne, słabe?
-
Coś lub ktoś, kto uderza, wali dość niemrawo, choć nieco mocniej, niż Zombie, to jednak nie tak szybko, jak człowiek.
-
Nie wie, co to może być. Musi wyjrzeć i wtedy dopiero się dowie. Zbliżył się do szpary, ale najpierw bez latarki, i spróbował dojrzeć to, co się dobija. Jeżeli nie zobaczył, bo jest na tyle ciemno, to sobie na kilka chwil odpuścił. Nie chce rozzłościć tego czegoś, co się dobija do środka.
-
Zobaczyłeś, a był to mężczyzna, co ciekawe w mundurze, nawet miał hełm na głowie. Żołnierz? Prawdopodobne, wielu wciąż się tu kręciło. Ale nie odzywał się, jedynie tępo walił rękoma w kiosk. Dopiero gdy chmury odsłoniły jasny tej nocy Księżyc zobaczyłeś, że nie jest to człowiek, ale odmiana Zombie, Wampir, ponieważ zauważyłeś, że ma zniekształcony nos, długie pazury na dłoniach i nienaturalnie bladą skórę. A także czerwone oczy, które na chwilę wbił prosto w Ciebie, a później zaczął jeszcze energiczniej dobijać się do środka.
-
Schował się szybko i położył palec wskazujący na ustach, aby Robert zachował się jak najciszej. Jeszcze bardziej ścisnął klucz w dłoniach i… czekał. W tej sytuacji nie ma nic innego do wyboru jak tylko czekanie.
-
Stukanie nasiliło się, a po chwili wzmogło na tyle, że zrozumiałeś, że teraz co najmniej kilka takich kreatur okupuje kiosk, próbując dostać się do środka.
-
Santa Madonna, wstał i oparł się na drzwi, aby miał chociaż o kilka chwil więcej za nim pożegna się z życiem. Nie widzi żadnej drogi ucieczki, nie widzi żadnej pomocy w pobliżu, nie widzi nic…
— Robert! Jak któryś tu wjedzie, to strzelaj z kuszy! W głowę chyba najlepiej!