Warszawa
-
Pokiwał głową. Wyraz twarzy, zwykle spokojny, obojętny, niemalże kamienny, zmienił mu się na chwilę, ale tylko na chwilę, ledwo to zauważyłeś i wątpiłeś żeby Robert, który po wspominkach ostatnich wydarzeń zaczął rozglądać się nerwowo wokół, zwrócił na to uwagę.
- W tym mieście od zawsze działy się chore rzeczy, apokalipsa nie pomaga… - powiedział w końcu i na chwilę odszedł, idąc do samochodu. Gdy wrócił, miał w dłoniach stylową skórzaną kurtkę, gwarantującą nie tylko dobry wygląd, ale i pewną ochronę przed zadrapaniami i ugryzieniami Zombie. Zauważyłeś, że była poplamiona czymś, co mogło być zaschniętą krwią lub błotem, ale nie byłeś pewien. Mogły to też równie dobrze być obie te rzeczy na raz.
- Poznajesz? - rzucił krótko, wręczając ubranie Robertowi. Ten przyglądał się jakiś czas kurtce i w końcu pokiwał głową, wyraźnie pobladły.
- Skąd… skąd to masz?
- Moje psy znalazły to jakieś pół kilometra stąd. Jeśli należało do jakiegoś z twoich starych kumpli to mi przykro, zdarłem to z w miarę świeżego trupa z podciętym gardłem. Nie miałem okazji zrobić wiele więcej, ci, którzy to zrobili, mogli czaić się w pobliżu, a do tego zleciały się Zombie na wyżerkę. -
— No i po co ja się pchałem do tej Warszawy… — powiedział sam do siebie, kręcąc głową. — Myślisz, że to są ci sami, co przejęli osadę? Najpierw przejęcie osady, potem te wampiry, potem ten świętoszek, a teraz koleś z poderżniętym gardłem. Nie wiem, co będzie gorsze: łączenie się tego w jakąś pojebaną wspólną całość czy też nie.
-
- Nie wiem czego tu nie rozumieć: Ktoś z zewnątrz przejął osadę, a ta kurtka i to, co zastałem na miejscu, gdzie ją znalazłem to wyjaśnienie tego, co mogli zrobić, i zresztą zrobili, waszym kumplom, którzy do tej pory tam mieszkali. A tamten zwariowany klecha śpiewający psalmy… No, nie moja sprawa, wasza też zresztą nie.
-
— Przejmować nie ma jej sensu, tym bardziej w trójkę, ale… pewnie mnie weźmiesz za wariata, ja bym spróbował coś podjebać stamtąd i z tym uciec.
-
//Liczyłem, że jednak zapytasz, skąd wie o tym, że to był “zwariowany ksiądz śpiewający psalmy”, bo może to i oczywiste, ale jednak kryje się za tym coś więcej.//
- Dokładnie tak, uznam cię za wariata i niech ci ziemia lekką będzie. Polubiłem cię, ale nie będę nadstawiać karku, bo nie wydaje mi się, żeby to się mogło w ogóle udać. Jak tam wleziesz? Jak ominiesz strażników, dobrze uzbrojonych, którzy najpierw strzelają, a potem pytają? Co im rąbniesz i jak później im z tym uciekniesz? -
//Jak będzie jaka okazja, to zapytam.//
— Ciebie już raz ominąłem, zanim uratowałeś mi dupę, więc może i tym razem mi się uda ominąć ich wszystkich i podjebać samochód i trochę zapasów.
-
- Jeśli mają zamiar czegoś tam pilnować, to na pewno tego, co właśnie chcesz im zajebać, ale dobra, widzę, że jesteś zmotywowany i nie mam zamiaru cię zatrzymać. Może jakoś spróbuję odwrócić uwagę kilku cieci przy bramie, ale nie licz na więcej. Nie żeby to było personalne, nawet cię polubiłem, ale nie na tyle, żeby nadstawiać kark.
-
— Ta, więcej i tak pewnie nie mógłbyś zrobić. Przeżyłem sztywniaków, bandytów, wampiry, psy i ich pewnie też przeżyje. A jak tego nie przeżyje - chuj mi w zimną dupę. — przetarł twarz dłońmi. — Mieliśmy się spotkać tutaj, więc jesteśmy. Co teraz?
-
- Na dobrą sprawę to nic, skoro ty masz swój szalony pomysł. Albo w sumie… Jak pożyjesz to spotkamy się tu jutro w południe. Potrzeba ci czegoś poza moim błogosławieństwem i odwróceniem uwagi kilku cieci przy bramie, jak już mówiłem?
-
— Powiedziałbym, że przydałoby się jakieś schronienie, transport i broń, ale pewnie o tym mogę pomarzyć. Jakieś bezpieczne miejsce by się przydało, bo ten ksiądz i wampiry, nie powiem, nastraszyli mnie.
-
- Nie zabiorę cię do siebie, jeśli będziesz mieć na głowie bandę dobrze uzbrojonych popaprańców, jak tamci. Ale mogę dać ci mapkę do kilku innych kryjówek, co prawda nie ma tam zbyt wielu wygód, ale sztywni czy ludzie się tam nie zapuszczają.
-
— Nie obraziłbym się, gdybyś dał tę mapkę.
-
Pokiwał głową i poszedł do samochodu, wracając po kilku minutach ze zwiniętą w rulon kartką papieru, którą ci wręczył.
- Przerysowałem plan miasta i coś tam nabazgrałem, raczej się odnajdziesz. -
— Odnajdę. W tym samym miejscu jutro się spotykamy czy w innym?
-
- Tutaj, tutaj. W południe, pamiętaj. I jeśli za bardzo się spóźnisz to uznam, że nie żyjesz i odjadę, a nie będę tu więcej przyjeżdżać i wyć za tobą z tęsknoty.
-
— Też cię kocham. Jeżeli to wszystko, to ja spierdalam znaleźć jedno z tych miejsc zaznaczonych na mapie.
Tak jak wcześniej powiedział, odszedł, jeżeli to było wszystko. W jakieś wolnej chwili rozłożył mapę i najpierw spróbował znaleźć siebie na mapie, a potem w ogóle zobaczyć, co na niej jest. -
//My? Robert się na ciebie wypiął, uznał, że nie ma zamiaru bawić się w tak ryzykowną akcję i ma zamiar odjechać z Zygmuntem. Machnąłeś się czy jednak będziesz go jakoś namawiać czy coś?//
-
//Oj, powinno być “ja”. Z przyzwyczajenia już pisałem w liczbie mnogiej.//
-
- Nie daj się zabić. - rzucił tylko Zygmunt na pożegnanie, Robert życzył ci powodzenia i uścisnął dłoń, a później obaj wsiedli do samochodu i odjechali.
Na mapie zaznaczonych było kilka miejsc. Jedno z centrów handlowych, bodajże Złote Tarasy, opatrzone były sporym iksem i napisem Nie idź tam, kurwa! Kolejne punkty na mapie, których nie mogłeś rozpoznać jako coś ciekawego, pozbawione były podobnego dopisku. -
— Nie daj się zabić. No i nie idź tam do tego krzyżyka, kurwa. — pomyślał, gdy zobaczył ów napis na kartce. Teraz musi sobie obrać jakieś miejsce za cel i tam pójść. Musi być ono blisko miejsca, w którym mają się spotkać, ale i daleko od tego, w którym wcześniej spał. Nie chce trafić na księżulka i jego modły. Na wampiry też trafić nie chce. Ruszył, gdy wybrał sobie miejscówkę na mapie.