Wielkie Równiny
-
Nic nie widziałeś, przydałaby się pochodnia, którą w końcu dysponowałeś. Więc gdyby coś było w środku, mogłoby zaatakować znienacka i zadać ci bolesne lub nawet śmiertelne rany nim zdążyłbyś jakoś na to zareagować. Na szczęście w środku było jedynie kilka węży, które na twój widok zasyczały ostrzegawczo, ale później same opuściły kryjówkę.
-
- Kurwa, liczyłem na piękną niewiastę, nie na jadowite żmije. - Jebnął się w kryjówce i poszukał zakopanej tu butelki brandy. Odnalazł swój skarb?
-
Butelka była brudna, ale tylko z zewnątrz, poznałeś, że wciąż była solidnie zakorkowana, więc zawartość nie ucierpiała.
-
Posypał koniowi jakiejś paszy i nalał wody do miski, sam wziął coś do jedzenia i oparł się na workach z paszą dla tej bestii, odkręcając butelkę i biorąc łyka. Ciekawe jak za trupa smakuje alkohol.
-
Co ciekawe, wciąż czułeś smak. Nie tak dobrze jak kiedyś, ale i tak było to lepsze, niż jeść z jednakową przyjemnością jakieś pustynne chwasty i pieczeń w sosie własnym. Koń zabrał się za posiłek, choć niechętnie. Przelotnie zastanowiłeś się czy ta bestia nie je aby mięsa, ale z drugiej strony nie ma zbytnio sensu tego sprawdzać, zwłaszcza, że po kilku pierwszych łykach trunku i zjedzeniu nieco prowiantu poczułeś ogarniającą cię coraz bardziej senność.
-
- Jedenastka, pierwsza warta ty, druga ja, zmieniamy się co 6 godzin, obudzisz mnie. - Wydał zalecenie i położył się spać.
-
Nie byłeś pewien, czy dziwny koń cię zrozumiał, ale i tak nie miało to znaczenia, bo kilka chwil po wypowiedzeniu tych słów zasnąłeś niczym, no cóż, trup. Ale nie był to zwykły sen. To, co ci się śniło, było wyjątkowe, ponieważ nigdy wcześniej nie miałeś tak realistycznych snów. Poza tym, że tak dokładne to wszystko było, widziałeś to jakby oczyma tych, którzy wszystkiego dokonali, bo na pewno nie byłeś w nich sobą. Pierwszy sen był dość krótki, widziałeś w nim niewielką, pogrążoną w mruku izbę, a w niej lampę gazową dającą wątły promień światła, który wydobywał z ciemności kontur stołu, pieca, rożna, a na ścianie typowo rzeźnickich narzędzi. Ten, którego oczyma patrzyłeś, wielką, choć na pewno ludzką, dłonią pogładził każde z nich, wybierając ostatecznie spory tasak. Później odwrócił się i ruszył w kierunku rogu pomieszczenia, gdzie zbudowana była niewielka klatka, w której w widziałeś dwoje kilkuletnich, skrępowanych, zakneblowanych i przerażonych dzieci, wpatrujących się w ciebie z szeroko otwartymi oczami. Na widok tasaka jedno z nich wydało z siebie stłumiony kneblem wrzask przerażenia, na co odpowiedział niski, basowy śmiech. Na chwilę nastąpiła ciemność i tym razem, dla kontrastu, znalazłeś się na zalanych słońcem Wielkich Równinach, obserwując gnający pociąg. Sen znów się urwał, teraz byłeś już na pociągu, po chwili zszedłeś niżej i bez trudu wyważyłeś drzwi. W środku, niewielkim i skromnie umeblowanym pomieszczeniu, zastałeś czterech mężczyzn w mundurach Służby Ochrony Kolei, zatrudnionych na etat rewolwerowców lub najemników, spożywających akurat posiłek. Wpatrywali się w ciebie z szeroko otwartymi oczami, urywając w połowie wypowiadane zdania czy przerywając posiłek. Po chwili zerwali się na równe nogi lub sięgnęli po rewolwery wiszące w kaburach u pasów, ale nim zrobili coś więcej, ciało każdego przebiło kilka kul. Z niemałym zdziwieniem, gdy szedłeś dalej, zdałeś sobie sprawę, że wypaliłeś z aż czterech identycznych rewolwerów na raz. Gdy sen się zmienił, wciąż widziałeś ciemność, ale za to czułeś zapach zgniłych ryb, wody, mułu i błota. Cały mokry, płynąłeś ostrożnie w kierunku płynącej nocą po rzece barki towarowej. Nurt rzeki był wolny, więc bez trudu dopłynąłeś do celu. Usłyszałeś mokre plaśnięcia stóp innych, a gdy sam wyszedłeś z wody na pokład w twojej dłoni błysnął nóż, odbijając księżycową poświatę. Ostatni obraz był dziwny. Znów znalazłeś się na Wielkich Równinach, znów za dnia, ale sceneria była inna. Nie było pociągu, ale właśnie same rozległe równiny. Wciągnąłeś w nozdrza powietrze i ruszyłeś w kierunku, z którego wiał wiatr, szybko pokonując całą odległość. Na końcu tej trasy dostrzegłeś czarnego konia, dziwnie podobnego do twojego, oraz niewielką ziemną jamę, podobną do twojej. Gdy zdałeś sobie sprawę, że to rzeczywiście jest twój koń i twoja kryjówka, sen zaczął się rozmywać.
Pod moją komendą dokonasz rzeczy wielkich. Ale nie dokonasz ich sam. Nim zemścisz się i osiągniesz znacznie więcej, będziesz musiał zebrać drużynę. I zabić wielu ludzi. Oby żadnego z tych, którego ci przeznaczyłem. - usłyszałeś jeszcze głos tego dziwnego mężczyzny, który na swój sposób cię wskrzesił, a gdy padło ostatnie słowo, obudziłeś się. -
Chwycił szybko strzelbę, z którą ostatnio tu wszedł i wycelował nią w wejście do jaskini, zanim jeszcze otworzył trupie oczy. - Imię, nazwisko i powód przybycia. - Wyrzekł otwierając oczy. Wszystkie operacje starał się wykonać jak najszybciej, nie wstawał jednak, bo nie miał jak, jebnął by łbem o strop i tyle.
-
Koń na zewnątrz zarżał, ale nic poza tym, nie słyszałeś więc, aby rzucił się do ucieczki czy spróbował walczyć z intruzem. Ten, kimkolwiek był, nie wszedł do środka, ale był blisko, bo zasłonił część wpadających do środka promieni słonecznych, pogrążając twoją kryjówkę w jeszcze większym mroku. Po chwili do środka coś wpadło, a właściwie zostało wrzucone. Po chwili jeszcze kilka takich przedmiotów trafiło do środka, a intruz odsunął się, dzięki czemu w środku znowu zrobiło się jaśniej. Wtedy zrozumiałeś, że coś, co brałeś początkowo za skórki niewielkich zwierząt futerkowych, jak bobry, cenny towar i niekiedy płaciwo, zwłaszcza w kontaktach z tubylcami i traperami, to były w rzeczywistości skalpy, bez dwóch zdań ludzkie.
-
- Tamten buc mówił, że skalpów nie potrzebuje, więc też jesteś jedną z jego suk, ta? - Eliash podniósł się, by kucnąć, podbierając się strzelbą jak laską. - Nazywam się Eliash Samarkanda, a przynajmniej takie miano nosiłem jako człowiek. Teraz samo Eliash starczy. A ciebie jak zwą? - Spytał, biorąc do ręki jeden ze skalpów i rzucając go w kierunku wyjścia. Przyjrzał się twarzy intruza, może trupie oczy są w tanie coś wychwycić.
-
Kimkolwiek był, nie odpowiedział, a stał tak, że nie mogłeś mu się przyjrzeć, on musiałby podejść bliżej lub ty musiałbyś wyjść na zewnątrz, ale jeśli to kolejny z podwładnych tego dziwnego faceta, to najpewniej nie masz się czego bać, wątpiłeś, żeby w ogóle dopuścił możliwość szczucia was na siebie, a przynajmniej nie, dopóki potrzebował was wszystkich do swoich dziwnych celów.
-
Spróbował wyleźć w nory, by ujrzeć tą kaprawą mordę. Ja pierdolę, na chuj mi teraz jakiś przydupas? Ledwo co wstał zza grobu.
-
Wątpiłeś w to, żebyś był w stanie zrobić z niego przydupasa, bo nie był tym, kogo się spodziewałeś. Nie żebyś spodziewał się kogoś konkretnego, ale na pewno liczyłeś na człowieka. Ten zaś był Ubairgiem, jednym z dzikusów. Odziany był tylko w prostą przepaskę biodrową i jakieś futro narzucone na plecy, a przy sobie miał o wiele więcej broni niż ubrań, na które składał się łuk, kołczan pełen strzał, sześć noży, cztery sztylety i cztery miecze. Dziwić mogło, jak nosił przy sobie to wszystko cały czas, ale zwątpiłeś, żeby to robił, miało to pewnie służyć prezencji, a na co dzień nosił to jego wierzchowiec, dorodny Lembu. Tubylec był wysoki i dobrze zbudowany, jeden z kłów miał ułamany w połowie. Zieloną skórę pokrywały czarne, czerwone i żółte tatuaże, których znaczenia, o ile w ogóle jakieś było, nie mogłeś się wcale domyślić. Najpierw sądziłeś, że to jakiś odszczepieniec, bo widziałeś wielu Ubairgów, ale żaden z nich nie był owłosiony. Dopiero po chwili zrozumiałeś, że są to włosy, ale nie jego, ponieważ wszystko to były skalpy, niewątpliwie zdarte z głów ludzi, choć widziałeś też jaśniejsze włosy Mivotów i warkocze Amaksjan. Tubylec skrzyżował na masywnej piersi dwie pary rąk, wbijając w ciebie świdrujące spojrzenie.
-
- Ogoliłbyś się czasem. - Rzucił sucharem, będąc świadomym, że typ pewnie go nie rozumie. W śnie widział w cholerę dziwnych wojaków, Ubairg ni był aż tak zły na pierwszy ogień. Odpowiedział na spojrzenie spojrzeniem, również długim i prosto w oczy, ale innym. Spojrzenie Samarkandy było puste, pełne bezpodstawnej nienawiści do świata i perwersyjnej radości z tego, że nie zdechł i jest wynaturzeniem. Nigdy nie był rasistą, zawsze gardził ludźmi i tubylcami po równo. No, może tutejszymi trochę bardziej, bo nie umieli robić spluw. Najpierw jedna małpa w piach… Potem drugą małpę ciach… Najpierw gnatem, potem nożem, każdy pójdzie dziś na rożen… Zaczął śpiewać piosnkę zasłyszaną niegdyś wśród bandy do której należał. Podobno był to hymn jakiegoś oddziału skazanego za zbrodnie wojenne w całości na rozstrzelanie.
-
Mierzyliście się spojrzeniem jakiś czas, aż w końcu wojownik, nie spuszczając wzroku, sięgnął jedną dłonią do szyi, również zasłoniętej przez skalpy. Nosił na niej medalion, podobny do twojego, choć inny. Nie masz teraz wątpliwości, że również jest sługą tego, któremu i ty poprzysiągłeś służyć. I zalążkiem drużyny, o której wspomniał. Zostało jeszcze trzech, kimkolwiek byli.
-
Pokazał mu swój. - Idź nazbierać chrustu i upoluj jakiegoś zająca czy innego stworka z prerii. Jak mam robola, to nie będę cały dzień racji żarł. - Wydał rozkaz, który był raczej żartem, tym bardziej iż ten nie rozumiał mowy ludzi. Gestem zaprosił go do środka.
-
Wątpiłeś, czy w ogóle wykonałby takie polecenie, słyszałeś o dumie tubylców, zwłaszcza z tej rasy. A ten zdawał się rozumieć, co mówisz, bo zauważyłeś, jak na chwilę jego twarzy wykrzywił grymas wściekłości.
- Ja… nie… sługa. - odparł, z wyraźnym trudem, kalecząc ludzką mowę. - My razem… równi. - dodał, a nim o coś zapytałeś, podniósł medalion nieco wyżej. - To uczyć, gdy spać… Mówić jak wy. Myśleć jak wy. Żeby zabijać was łatwiej.
Po tych słowach niepewnie wszedł do środka. Nie żeby ci nie ufał, zwyczajnie było tu niewiele miejsca, biorąc pod uwagę jego gabaryty, ale od biedy jakoś się pomieścicie. -
- Dobra, grzdylnij se, łatwiej będzie nam się dogadać. - Podał mu butelkę z brandy, w większości opróżnioną, ale starczyłoby na dwie szklany. - Dobra, ja już się przedstawiłem, a jak ty się zwiesz? - Odrzekł biorąc część swoich zapasów i podając je tubylcowi. Usiedli sobie razem w norze, tak będzie najlepiej.
-
Nieufnie obwąchał tak prowiant, jak i alkohol, ale o ile suszone mięso i reszta widocznie mu smakowały, to po jednym, drobnym łyku, trunku skrzywił się i oddał ci butelkę.
- Trakhkolawion. - odparł, a później zmrużył oczy, patrząc na ciebie, po czym dodał. - Albo Trakh. -
- Jeśli mnie obrażasz, to ci jebnę, ale jeśli to nazwy alkoholu, to nie mam takich. Masz wodę. - Podał mu bukłak, samemu opierając się o ścianę z butelką Brandy. - Chyba musimy poszukać reszty odszczepieńców takich jak my. Ten chujowy bryloczek dał mi wizję i możliwe, że wyczytam z nich, gdzie oni są. -