Bismarck
-
Nic ciekawego po drodze wam się nie przytrafiło, jednakże gdy rafineria była już dobrze widoczna, jeden z motocyklistów towarzyszących ci zatrzymał się, a drugi zaraz po nim. Nie musiałeś pytać czemu, bo sam dałeś po hamulcach. Już stąd widziałeś, że pchanie się dalej to co najmniej kiepski pomysł: Rafineria była otoczona wałem z gruzu i wraków pojazdów, obleczona na szczycie drutem kolczastym. Gdzieniegdzie stały też sporych rozmiarów wieże z drewna, obite blachami i innym złomem. Wejścia broniła spora brama, do której wyważenia potrzebny by był albo rozpędzony pojazd gabarytów ciężarówki, albo średniowieczny taran obsługiwany przez sporą ilość rosłych skurwieli. Ktokolwiek się tam zagnieździł, to zagnieździł się w opór i ciężko będzie wam go stamtąd wykurzyć.
-
Ta, ktokolwiek się tam zagnieździł, to odjebał niezłą robotę, aby zabezpieczyć to miejsce. Ale nie oznacza to, że ktokolwiek tam musi być, przynajmniej żywy. Oleje na razie to miejsce sobie odpuści, ale w przyszłości pewnie samemu się tu wybierze. Dał sygnał chłopakom, że zawracają. Teraz podjedzie do tamtych typków z miasta i spróbuję z nimi pogadać, ale wróci inną drogą. Tak na wszelki wypadek.
-
Tym razem nie napotkaliście żadnego ukrytego strzelca lub jeśli jakiś był, to do was nie strzelał. Barykadę odnaleźliście z powrotem bez problemu, tamci widocznie byli zdziwieni waszym powrotem, ale tym razem nie mieli chyba zamiaru was rozwalić. Nie oznacza to jednak, że nie zachowali niezbędnych środków ostrożności, bo zachowali, celując do was z luf wszystkich swoich gnatów.
-
— Powiem wam, że nawet ja się nie spodziewałem, że tu wrócę, a co dopiero tak szybko. Pogadać chcemy, i uwaga, nie mamy żadnych złych zamiarów i niecnych planów.
-
- No to jak jesteście takimi zasranymi apostołami pokoju, to oddacie nam grzecznie swoje spluwy, pałki, noże i inne cholerstwa, to wtedy zaprowadzimy was do naszego szefa.
-
— Niech szef sam tutaj przyjdzie. Możecie go otoczyć kordonem sanitarnym, wycelować do nas ze wszystkiego, co macie, ale my i tak nie zrobimy mu żadnej krzywdy.
-
Przywołał jednego ze swoich podwładnych i wymienił z nim kilka zdań szeptem, a ten odszedł, znikając wam z oczu.
- No dobra. Ale gnaty i resztę sprzętu i tak macie oddać na przechowanie. Będą leżały na widoku, ale poza waszym zasięgiem. -
— Jak sobie pan życzy.
Zszedł z motocykla i zostawił swoją broń, ale nóż zostawił przy sobie. Potem wrócił na swój motocykl, aby mógł od razu spierdalać w razie czego.
— No, gdzie szefu? -
Najwidoczniej posłał po niego wcześniej i przybycie nie zajęło mu wiele czasu. Wysoki, bardzo dobrze zbudowany, łysy, czarnoskóry mężczyzna ubrany w bojówki, solidne buty, prostą koszulkę i kamizelkę kuloodporną. Miał w dłoniach karabin SCAR, w kaburze na biodrze jakiś rewolwer, a w innych miejscach także długi nóż i pałkę teleskopową.
- Dobra, gadajcie, czego chcecie, bo nie mam czasu. A w sumie to mam, tylko mogę zrobić z nim coś sensownego, a nie marnować go na was. -
Poklepał bak swojego motocykla i założył gogle na swój kask.
— Podobno macie z kimś na pieńku, co nie? -
- A znasz dzisiaj kogoś, kto nie ma? Do brzegu, do brzegu.
-
— Ale z takimi konkretnymi, ubranymi na czarno. Nie tylko was nieźle wkurwili, ale innych również. A że miałem z nimi już do czynienia i chyba poznałem ich możliwości, to chcę was ostrzec, bo oni nie są przeciętnymi bandytami, a jakimiś wyszkolonymi pojebami.
-
- No kurwa, co ty nie powiesz? Ja to wiem, ci tutaj też. - odparł kpiąco, pokazując na swoich ludzi. - I ponad dwudziestu innych, których rozwalili, też. Są dobrze wyposażeni, wyszkoleni, mają pojazdy i sprzęt. Opanowali rafinerię niedaleko stąd, którą wcześniej miałem w garści. Wiesz o czymś jeszcze, o czym ja bym niby nie wiedział? Albo masz coś do zaproponowania?
-
— No właśnie, kurwa, ten cały sprzęt, broń, opancerzone pojazdy nie są ich tylko jedyną bronią. — zdjął kask z głowy i położył go na baku motocykla. — To jest… Kurwa, ludzie i zombie to pikuś, oni mają jakieś pojebane mutanty na wyłączność. Wielkie zielone kurestwa, do których musiałem strzelać z LKM-u, a i tak rozjebałem tylko dwóch z kilku, a reszta pewnie gdzieś sobie hasa po okolicach. — popstrykał kilka razy palcami. — Byliśmy w tym miasteczku, widzieliśmy tam swoje i zarówno też swoje zrobiliśmy. O rafinerię też zahaczyliśmy, ale woleliśmy nikogo nie wkurwiać, a już teraz wiem, że siedzą tam ci sami, którzy naprzykrzyli krwi moim i twoim. My nie jesteśmy jakimiś żółtodziobami, którzy dorwali się do pukawek i bawią się w wojnę, a ludźmi, którzy już przed apokalipsą walczyli z innymi żywymi i swoje już odsłużyli w Iraku i Afganistanie. Proponuję deal: my wam pomożemy z tymi pojebami, a wy nas przekimacie u siebie.
-
Ważył wyraźnie twoje słowa oraz przyszłe konsekwencje swojej decyzji, drapiąc się przy tym intensywnie w głowę.
- Dobra. - powiedział w końcu. - No, powiedzmy, że bym się zgodził. Jak dokładnie chcecie nam pomóc i ilu was jest? To żaden przytułek dla ubogich, mamy ograniczone ilości miejsca i zapasów. -
— Nie jesteśmy jakąś wielką bandą, ale nie jest też nas mało. No a czym innym możemy wspomóc jak nie bronią? No chyba że czegoś nie umiecie albo potrzebujecie jakiś mechaników czy rusznikarzy, ale głowicy nuklearnej ci nie wystrugamy z sosny. Czego wam najbardziej potrzeba?
-
- Lekarza. - przyznał niemalże od razu. - Ale dodatkowe spluwy i ludzie, którzy wiedzą jak z nich strzelać się przydadzą, tak jak mechanicy i rusznikarze. Jeśli rzeczywiście potrafią tyle, ile mówisz, i są dobrze uzbrojeni, to ich tu przyjmiemy.
-
Kurwa, powinni mieć jakiegoś lekarza, ale Sam nigdy nie potrzebował profesjonalnej pomocy od kogokolwiek, bo po upadku świata ani razu jeszcze nie dostał ołowiem w dupę, ani nigdzie się nie zaciął na ciele, a na razie wszelakie choroby unikają go szerokim łukiem.
— Możesz już nam szykować jakieś miejsce, bo na pewno się dogadamy. Coś jeszcze? -
- Poruszajcie się małymi grupkami, jak tamci was wypatrzą, to na pewno ściągną tu całą ferajną, a tego nie chcę. Jak zbierze się tu cała wasza ekipa to pogadamy o interesach.
-
— Ta jest, kapitanie. — odpowiedział mu z małym uśmieszkiem i zabrał swoją broń, a następnie wsiadł na motocykl i założył gogle na oczy. — Chłopaki, jedziemy. — rozkazał swoim towarzyszom, a następnie ruszył.
Cholera, coś za łatwo to wszystko poszło. Muszą być naprawdę zdesperowani, skoro pozwolili, aby przyjechało tu kilkudziesięciu chłopa uzbrojonych po zęby. Albo wcale nie są tacy przyjaźni.
— Macie jakąś krótkofalówkę? Radio, cokolwiek? — zapytał chłopaków, gdy jeszcze byli w tym mieście.