Galera
-
Dopiero pod koniec tak ciężkiego dnia udało wam się zgromadzić ciała. Inni nazbierali jakichś śmieci, przykryli tym stos i podpalili. Charakterystyczny słodkawy swąd wypełnił okolicę.
-
Marley przycupnął na szarej trawie, patrząc na ognisko. Z plecaka wydobył kanisterek z wodą i pociągnął krótki łyk.
Ogień powoli pochłaniał ciała zabitych w walce z żywiołem. Liżące ludzką skórę płomienie pięły się po stosie, pochłaniając coraz to większą maskę w akompaniamencie skwierczenia i trzasków pękających tkanek. Złoto-rubinowy blask odbijał się w zmatowiałych oczach stalkera, nie goszcząc w nich po raz pierwszy i za pewne nie po raz ostatni.
To śmieszne. Mijały dwie dekady od Shoah. Dwadzieścia lat, które zmieniło oblicze śmierci. Umieranie nie miało już w sobie tej wielkości, nabożnej świętości czy godności. Mało kto wybiegał poza granice swojej rutyny, by poświęcić kilka myśli zmarłemu. Ludzie gatunku Shoah zwyczajnie odziali śmierć w prostotę i wprowadzili do użytku codziennego. Jednak czy ktoś może ich winić? Nie Marley, choć zdarzały się dni, kiedy bardzo tego pragnął.
Gdy w zamyśleniu przypatrywał się czerniejącym ciałom, nie potrafił zrozumieć tylko jednej rzeczy. Dlaczego nie był w stanie przyzwyczaić się do śmierci? Tylu było wokół niego, młodszych i starszych, którzy już dawno zmutowali w gatunek ludzi Shoah. Marley nie potrafił. Umieranie wciąż było dla niego czymś dalekim, jakby zawieszonym pod ołowianymi chmurami horyzontu. Za każdym razem coś ściskało jego gardło, a pierś gięła się pod nieznanym ciężarem. Ludzie nie powinni umierać tak często i nie ważne było czy stał za tym mutant, bandyta czy walący się budynek. Po prostu nie powinni.
Siedząc, napił się jeszcze raz.
-
Jak było widać, reszta zgromadzonych wokół stalkerów także nie była w najlepszych nastrojach. Panowało ponure, głuche i uporczywe milczenie, co raz tylko przerywane groźnymi mruknięciami, gdy jakiś zbyt gorliwy handlarz próbowałem dobrać się do rzeczy, które wraz z trupem miały znaleźć się w ogniu. Poza najcenniejszymi rzeczami, większość szpeju trafiała na pogrzeb wraz z nieszczęśnikiem, wybrany sprzęt miał potem zostać rozdany znajomym.
Jednak brać nie miała zamiaru siedzieć tutaj do późnej nocy. Jak to we zwyczaju było, na wieczór po gonie miejscowi właściciele barów za darmo wyciągali alkohol, i tak głównie ten najgorszy, ale jednak, i do tego różnej maści potrawy stworzone z truchła tego, co zdołano zabić, by przedłużyć żywotność Galery jeszcze chociaż o jeden dzień. Od ogniska coraz częściej odrywały się postaci, pojedynczo, w parach czy większych grupach. -
Marley siedział jeszcze przez chwilę. Zmarłym należało się choćby kilka, krótkich myśli.
Dopiero później, gdy już niewielu zostało przy ogniu, sam powrócił do Galery. Nie miał ochoty na alkohol, ale jego żołądek domagał się jedzenie. W końcu, przede wszystkim jesteśmy ludźmi.
-
W lokalu, gdzie się zaczął ten paskudny dzień, przy jednym stole siedzieli już Mały, Śledź i Owca. W posępnych nastrojach, ze szklankami podłego alkoholu w dłoniach, talerzem kilku kotletów i z ciężkim milczeniem nad głowami.
-
Spojrzał na nich i otworzył usta. Chciał rzucić jakiś kiepski żart, zwykłe dziarskie powiedzenie, ale szybko doszedł do wniosku, że nie był to ani czas, ani miejsce na to. Sam poszedł po trochę mięsa i zasiadł z nimi, zajmując się powolnym żuciem posiłku.
-
Barman usłużnie doniósł jeszcze jeden talerz i szklankę. Także bez słowa. Jak i również bez słowa się działo jeszcze z trzech innych stalkerów w małym lokalu.
-
Milczenie odpowiadało sytuacji. Nie widział, dlaczego niektórzy uznawali ciszę za coś złego, choć sam często chciał z nią walczyć, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy.
Zasiadając przy stole, lekko skinął głową pozostałym. Zabrał się za jedzenie mutanciny.
-
- Pierdolona stypa… - Owca wypiła wszystko ze swojej szklanki na raz i uderzyła denkiem o stół - Jebać to wszystko, z wami, staruchami, zawsze to samo. Zamiast iść do przodu, to będziecie rozpamiętywać!
Wstała od stołu i zaczęła się kręcić pod pomieszczeniu, zbierając wszystkie swoje rzeczy, które zdążyła rozrzucić.
- Walić was wszystkich. Idę coś zaruchać - I wspomagając się stołami, krzesłami, ścianami, a na koniec framugą, wytyczyła się na korytarz i poszła wgłąb budynku. -
Ludzie gatunku Shoah.
Ledwo zauważalnie pokręcił głową, ale kim on był, by ją zatrzymywać? Nikim.
Dokończył posiłek.
-
- Oberwało ci się od tych skurwysynów? - Zapytał Mały. Zapewne wybuch Owcy przerwał posępne milczenie, które owładnęło zgromadzeniem. W okolicznych boksach także zaczęło się słyszeć pojedyncze toasty, wznoszone za pamięć poległych towarzyszy.
-
-- Nie… – Odpowiedział, przeżuwszy kawałek. Nie był z początku pewien czy chodzi o mutanty czy o uczestników bójki z Owcą. – Jakoś nie miałem ochoty na pakowanie się do tej zabawy, wystarczyło mi wrażeń z samego Gonu.
-
- Nie o tym mówię - Machnął ręką - Dali sobie po pyskach i tyle. A gon zabijał.
-
— To gdzie… — Podrapał się po szczecinie. — Wyszedłem bez większego szwanku. Ale było blisko, bardziej niż bym chciał. Biedak z miotaczem płomieni koło mnie nie miał tyle szczęścia.
-
- W ogóle coś jest nie tak. Jakaś parszywa partia, ludzie płonęli jak zapałki. Albo Związek zaczął robić nas w chuja.
-
— Czekaj, o co Ci chodzi? — Zdziwił się.
-
- Paliwo do miotaczy kupujemy od nich. A im zawsze się nie podobało, że mamy najlepszych stalkerów w mieście. Sami chcą rozwinąć się w tej branży. Chociaż głównie skupiając się na podłych najemnikach - Splunął pod stół.
-
— Kurna… — Odchylił się na krześle, kołysząc się kilkakrotnie. — Myślisz, że podsunęli nam lewy produkt?
-
- Czemu by nie? Chociaż z drugiej strony… - Potarł kark - Nie mogli wiedzieć, że gon w tym roku będzie wcześniej o jakieś dwa miesiące… I to w dodatku tak duży. A wiesz, co jest najdziwniejsze? Te kurwy “umrzesz w moro, góra dres” nie wyciągnęły swoich zabawek! Przecież musiało tak w nich przyjebać, że nie został kamień na kamieniu! Ostrzał z tych potworów niesie się po całe okolicy, musieli walić o wiele gęściej, niż podczas wojny domowej, żeby przeżyć. Ale była cisza. Wiadomości też nie puścili w obieg.
-
— Cholera… Ty możesz mieć rację, Mały. — Odetchnął. — Ale dopóki nikt tego nie potwierdzi, to nie ma o czym gadać… Chyba, że sami se to potwierdzimy. — Spojrzał na niego.