[Deravierres] Sektor Danneberg
-
Gdy tylko upadła środkowa awangarda, szybko poruszające się imperialne wojska przypuściły ciężki szturm na silnie zalesiony, tętniący życiem sektor Danneberg. Korzystając z zakłóceń transmisji i zwiadu, Imperialiści nacierali bez zatrzymania, systematycznie zajmując kolejne punkty obronne, które bez łączności między sobą, zazwyczaj stawiały nikły opór. W ten sposób udało im się przejąć prawie połowę pierwszej części i być może udałoby im się zająć ją całą, gdyby nie przełamanie imperialnej blokady radiotelegraficznej i pojawienie się anschreickich posiłków. Wówczas doszło do najkrwawszych walk, trwających zresztą do teraz.
Zdecentralizowane umocnienia pierwszej części sektora sprawiają, że walka przybrała charakter ruchliwy i niemal nigdy nie stoi w miejscu. Krótkie, daleko położone od siebie i nie tworzące trwałej linii stosunkowo płytkie okopy zeskokowe, okopy rezerwowe, rowy przeciwodłamkowe, co i raz wzmocnione baldachami przeciwartyleryjskimi lub samotnymi bunkrami z tutejszych drzew, tylko faworyzują manewry, a wysokie drzewa z grubymi pniami, zdolnymi zatrzymać kule, gęste krzaki, wysokie trawy, zagłębienia i spore skały stanowią osłony, których można użyć, by pozostać niezauważonym lub skryć się przed ostrzałem. Bogactwo roślinności znacznie ułatwia flankowanie i zastawianie zasadzek.
W pierwszej części znajduje się również kilka wsi, których mieszkańców ewakuowano jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych, a budynki zamieniono w kolejne obiekty obronne o różnorakich funkcjach, instalując w ich wnętrzach radiotelegraf, ustawiając karabin maszynowy przy jednym z okien lub pozycję obserwacyjną na strychu. Wszelkie rzeczy, których byli rezydenci nie mogli wziąć ze sobą, jak meble, wykorzystano do postawienia barykad oraz prowizorycznych osłon. Położone z dala od wsi leśniczówki i schroniska są teraz lżej bronionymi posterunkami, stanowiącymi punkty „odpoczynku” dla mobilnych grup lub będące awangardami większego zespołu fortyfikacji.
Najważniejszym jednak przekształconym budynkiem jest miejscowa trójpiętrowa szkoła ogólnokształcąca, którą wojskowa myśl przeobraziła w prawdziwą twierdzę, w najbardziej ufortyfikowane miejsce na obszarze walk. Wszelkie szkolne meble zostały użyte w ten sam sposób, co te z domów mieszkalnych – do stworzenia krótkotrwałych przeszkód w korytarzach i na klatkach schodowych, w celu jak największego spowolnienia potencjalnych intruzów i zapewnienia jakiejś ochrony defensorom. Prawie wszystkie okna zostały wybite i obłożone workami z piaskiem, tworząc pozycje strzeleckie, z których często sterczą lufy cekaemów, zdolnych objąć ogniem spory teren na zewnątrz. Na samym strychu zdjęto część dachu, z którego dachówki zostały użyte do dodatkowego wzmocnienia innych pozycji oraz utworzono wysokie gniazdo z worków z piaskiem z działem polowym 75mm, którego zadaniem będzie wsparcie ogniem bezpośrednim działań obronnych placówki, jeśli wróg podejdzie wystarczająco blisko. Położona na drugim końcu obiektu obszerna sala gimnastyczna jest obecnie tymczasowym szpitalem polowym, w którym przez jakiś czas przebywają ranni z tej połowy sektora. Z kolei piwnice zostały zamienione w centrum dowodzenia, które od razu zostanie ewakuowane, gdy zagrozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Na samym środku sporego boiska wykopano dwie dziury, które otoczono okręgami z worków z piaskiem i zainstalowano po parze moździerzy. Cały obiekt został z kolei okrążony grubymi wałami ze srebrzystych zwojów drutu kolczastego, którego sforsowanie zajmie nadciągającemu przeciwnikowi trochę czasu.
Imperialiści dobrze jednak o niej wiedzą, dlatego też jest ona regularnie ostrzeliwana. Siły imperialne nie wiedzą jednak, że za szkołą, stanowiącą bastion części pierwszej, jest również część druga, jeszcze bardziej umocniona – to zespół głębokich, solidnie obwarowanych okopów, których kształt i system połączeń przypomina dzieła ośmionogich artystów, najczęściej spotykanych na zakurzonych meblach oraz w rogach starych pomieszczeń. Dlatego też nosi on nazwę „Pajęczej Sieci”. Jeśli przeprawa przez pierwszą połowę była nieprzyjemna, to ofensywa w kierunku tej będzie istnym piekłem – ukryte gniazda karabinów maszynowych, oddziały wolnych strzelców wyborowych i kolumny zasieków to tylko część rzeczy, które tylko czekają, by dać się nadchodzącym Imperialistom we znaki.
Wiecznie zielona roślinność, ładne widoki i zwierzęta to tylko iluzja, skrywająca prawdziwe piekło, w którym życie straciła już niezliczona ilość żołnierzy, których ciała wciąż leżą między wysokimi drzewami. To rekordowe miejsce użycia broni chemicznej w całym Deravierres – gazy bojowe pojawiają się przy każdej większej wymianie ognia i to w tak obfitej ilości, że niektórzy żołnierze boją się ich na tyle, że w ogóle nie chcą rozstawać się ze swoimi maskami przeciwgazowymi. Jednakże wojna nie jest jedynym zagrożeniem – sektor Danneberg jest pełen niebezpiecznych organizmów, którym niezbyt odpowiada bliskie towarzystwo ludzi i nie cofną się one przed niczym, jeśli będzie chodzić o obronę młodych, terytorium lub zdobycie pożywienia.
-
Dieter
///Od zaakceptowania tej postaci mija 28 dni. Możemy więc oficjalnie nazwać ten start jako “28 Dni Później”.///
Dieter dotarł na deravierrski front dokładnie cztery dni temu. Oczywiście, nikt nie przyjął go z otwartymi ramionami. Nowoprzybyli na front mieli spędzić kilka dni na tyłach, by się zaklimatyzować oraz w końcu ruszyć do straceńczej walki na pierwszej linii, krótko po tym, jak lokalne dowództwo znajdzie im odpowiedni przydział. I taki właśnie Dieter otrzymał.Mimo wszystko na tyłach nie było wcale źle. Zaznajomił się z paroma piechurami na zluzowaniu. Do tego gdyby nie niekiedy dający o sobie znać strach przed niewiadomą, objawiający się boleściami brzucha, życie na krańcu linii wyglądało prawie jak w cywilu. Czasami dowódcy z kompanii wsparcia brali kilku wojskowych, by pomogli im z targaniem ciężkich skrzyń lub nieco odciążyli w pocie czoła kopiących kolejne okopy saperów, ale nie zajmowało to całego dnia. Było sporo czasu na odpoczynek. I co jeszcze dziwniejsze, w pewien sposób na zabawę. Wojna nie jest jeszcze tak ostra i nie grozi skrajowi, więc niekiedy część żołnierzy zabija czas poprzez spacerowanie po tutejszym lesie lub na kąpieli w pobliskim jeziorze. Oczywiście, po zawiadomieniu oficerów, którzy też czasami tam przychodzili, bynajmniej nie po to, by poczynić obserwacje.
Pod wieczór żołnierze bawią się przy muzyce, tańczą, śpiewają, wygłupiają się. Wszystko to sprawia wrażenie wręcz cywilnej swojskości, jakby frontowcy na przerwie między służbą w samym centrum królestwa wojny, nie zwracali w ogóle na nią uwagi. Młody poeta nie miał jednak okazji zapoznać się ze wszystkimi typami radzenia sobie z nudą, gdyż w końcu otrzymał ten mityczny przydział. Dostał się do małego, pięcioosobowego oddziału, które głównym zadaniem było bezpośrednie wsparcie ogniem.
W jego oddziale znalazł się Leonhard Kirchwey, erkaemista, operujący karabinem maszynowym Malhoetha wz.1902, będący łysym, niskim, krępym mężczyzną o owalnej twarzy o silnych rysach oraz niemalże popielatych oczach. Na oko mógł mieć około 34 lat. Był gburowaty i oschły, ale znał się na rzeczy. Poza nim był jeszcze dowódca oddziału, Bastian Barwald, który był chudym niemłodym facetem o kościstej facjacie o głębokich, niebieskich niczym wody oceanu oczach skrytych za cienkimi szkłami prostokątnych okularów. Barwald był człowiekiem wyciszonym, rzadko cokolwiek mówiącym, który sprawiał wrażenie enigmatycznego. Poza nimi był jeszcze Kuno Graebner, bardzo młody, niemający pewnie nawet dwudziestu lat, wiecznie uśmiechnięty rudowłosy chłopak, który dostrzegalnie sprawiał wrażenie zachwyconego tym, że znalazł się na froncie i jest w trakcie wykonywania swej pierwszej misji. Z kolei piątą osobą była Laura Schneider, całkiem młoda, szczupła kobieta o delikatnych rysach twarzy i małym nosie, z oczami koloru roślinnej zieleni i sięgającymi łopatek rozpuszczonymi orzechowymi włosami. Jej skóra sprawiała wrażenie bladej, dając jej wygląd wampirzycy, ale nie można było odmówić jej uroku. Od czasu powołania oddziału nie odezwała się ani słowem i szła na samym końcu. Traktując resztę oddziału, poza dowódcą, jak powietrze. Unikała jakiegokolwiek kontaktu i wyglądała na niemal wieczne zamyśloną.
Pierwszym zadaniem drużyny Dietera było przedostanie się do jednego z oddalonych posterunków na obrzeżach sektora, któremu Imperialiści ostatnio dawali się dość mocno we znaki. Mieli zmienić inny oddział, który obecnie udawał się na dwutygodniowy odpoczynek na tyłach. Obecnie sytuacja nieco się uspokoiła i był to doskonały moment na rotację. Po jakimś dłuższym czasie bez większych przeszkód, w ciszy, znaleźli się na posterunku.
Punkt obronny miał formę dość zdewastowanej leśniczówki, której okna zostały wybite i zastąpione stertami worków z piaskiem. Dach budynku był w paru miejscach dziurawy lub niemal całkowicie zerwany. Wyglądało na to, że był już kilkukrotnie ostrzeliwany. Z kolei kilka metrów przed chatą znajdował się niedługi głęboki okop. Na wprost od posterunku znajdował się niemal idealnie płaski teren z kilkoma lejami po bombach artyleryjskich, ze stosunkowo ubogą roślinnością, co nie czyniło go idealnym miejscem do ataku lub jakiegokolwiek poruszania się. Nie oznaczało to, że potencjalny agresor był całkowicie odsłonięty. Uboga roślinność obejmowała pas ledwie kilkudziesięciu metrów, zaraz za nim ponownie pojawiały się wysokie drzewa i gęste krzaczory, skutecznie blokujące wizję. Bujne były również flanki. W zasadzie przez większość czasu przechodzący przez nie wróg mógłby pozostać zupełnie niezauważony. Mimo tych niedogodności Imperialistom nie udało się go zdobyć. Okop miał z kolei swoich kilku rezydentów, z których część wyszła od razu, gdy tylko dostrzegli swoją zmianę.
Jeden z sołdatów wszedł do wnętrza chaty, a reszta jego oddziału czekała na niego na zewnątrz.
- Zajmijcie stanowiska w okopie – odezwał się w końcu Barwald swym głębokim głosem. – Zamelduję tylko o naszym przybyciu dowódcę tegoż przybytku. -
// Nawet nie wiesz jak szanuję za nawiązanie do tego filmu. //
Dieter skinął głową, przyjmując polecenie i zszedł do okopu.
“Może nie jest to pałac cesarski…” pomyślał, rzucając okiem na leśniczówkę, “Ale dobrze, że mamy choć taki budyneczek. Gorzej byłoby cały czas siedzieć w okopie albo gdzieś w szczerym polu, a tak, dzięki tej ruderze, będziemy mogli odpocząć, chyba.”
Po zajęciu pozycji ukradkiem okrasił spojrzeniem towarzyszy z oddziału. Jak oni reagowali na nowy posterunek?// Tak, dałem niesprawiedliwie krótki odpis, ale postaram się to nadrobić w przyszłości. //
-
Dieter
///Odpis słaby, bo jestem półprzytomny.///
Wszedł do okopu jako przedostatni. Nie wyglądał zbyt dobrze – miał improwizowaną podłogę z ciężkich, drewnianych kładek, a jego ściany obite były monolitowymi kawałami blachy, które powstrzymywały ziemię przed zsunięciem się na wszystkich tu obecnych. Był jednak na tyle głęboki, by dać ochronę wyprostowanemu żołnierzowi przed kulami oraz wzrokiem nieprzyjaciela. Parapet był dodatkowo obwarowany dwupoziomowym rzędem worków z piaskiem z wyszczególnionymi pozycjami obserwacyjnymi. Sama pozycja miała też kilka wysuniętych stanowisk strzeleckich w kształcie niedużych kół, które podobnie jak parapet reszty, były obłożone workami z piaskiem. Te tutaj były ułożone w bardziej skomplikowany sposób, gdyż w niektórych miejscach tworzyły charakterystyczne okna, które oferowały całkiem dobrą wizję przedpola i możliwość ostrzału. W niektórych miejscach postawiono nawet metalową tarczę strzelecką z podłużnym otworem na strzelanie, która mogła zablokować rozpędzoną kulę karabinową. W okopie były około dwie takie pozycje, usadowione po bokach okopu, ale nie były one okupowane przez nikogo. Okop był kręty i przypominał mały labirynt. Bardzo interesującą rzeczą była odnoga w tylnej ścianie środkowej części okopu, która prowadziła wprost do piwnicy leśniczówki.W okopie, poza jego oddziałem, było jeszcze około sześciu innych żołnierzy, którzy patrzyli na nowoprzybyłych podejrzliwym wzrokiem i widząc ich wtargnięcie, przeszli dalej w jego głąb, jakby chcieli zrobić im więcej miejsca lub zwyczajnie się od nich odsunąć.
Zdecydowana większość jego oddziału nie zareagowała jakoś skocznie widząc miejsce przydziału. Jedynie młodemu zrzedła trochę mina, ale znalazł sobie trochę miejsca i usiadł pod ścianą, nic nie mówiąc. Kirchwey rozstawił swój erkaem przy jednej z workowych szczelin pośrodku i obserwował w milczeniu przedpole. Młoda kobieta z kolei zajęła pozycję na samym krańcu okopu, po czym wyjęła lornetkę i zaczęła obserwować. Po niecałej chwili z leśniczówki wrócił Barwald, który zamienił z nią parę słów, których Dieter nie zrozumiał, po czym podszedł do Dietera.
- Pierwszy raz na froncie, co? – zaczął rozmowę, lekko się uśmiechając. -
// Teraz ja daję odpis słaby, bo też jestem półprzytomny. //
— Tak jest. — Odpowiedział prędko Dieter.
Sama postać i rola dowódcy była dla niego niewiadomą. Wcześniej widział ich jako schemat rozkazów przyjmowanych i wydawanych, maszynę, która porzuciła swe człowieczeństwo na czas konfliktu, by przewodzić ślepcom pod jej rozkazami na wielkiej, nie do końca jeszcze poznanej, drodze do zwycięstwa, którą tylko ona jest w stanie poznać i wytyczyć. Barwald zmienił ten obraz w oczach młodzieńca. Przywódca okazał się o wiele bliższy przyziemiu, ludzki, inny niż heroiczna, lecz marmurowa figura zakorzeniona w jego umyśle. Czy Dieter wolał taką wizję dowódcy? Trudno było mu to powiedzieć, lecz chyba tak. Tylko wciąż nie do końca wiedział, jak się do niego odzywać. -
Dieter
- Zaciągnąłeś się z jakiejś konkretnej przyczyny, czy zwyczajnie chciałeś dokopać Imperialistom, jak spora część osób, którymi przyszło mi dowodzić? -
Dieter wyprostował się. Jak miał odpowiedzieć? Oczywiście, chciał “dokopać Imperialistom”, bronić swojej ojczyzny, sąsiadów, rodziny…
Ale czy dlatego stał teraz w tym okopie? Dieter musiał przed sobą przyznać, że nie. Nie miał tak szlachetnych powodów jak pewnie jego towarzysze. On zwyczajnie potrzebował pieniędzy dla siostry. Nie było w tym wielkiego patriotyzmu czy ofiarności i to nieustannie kłuło umysł młodzieńca. Choć chował to w sobie, patrząc na swoich kompanów czuł się zwyczajnie gorszy. Ci ludzie zasługiwali na chwałę walki z najeźdźcą, zaś on był pasożytem w ciele państwa.
– Przybyłem tu, by bronić ojczyzny. – Dziarsko skłamał. – Czyli tak. – Wysilił się na nieszczery uśmiech. – Chcę im dokopać. -
Dieter
Dowódca spochmurniał i zmrużył oczy.
- Obyś miał ku temu okazję – burknął ozięble. – Poprzednie osoby, z którymi służyłem w oddziale, wpadły w szpony śmierci nawet nie widząc wroga.
Z jego słów płynął potok skrywanego gdzieś głęboko, jak najwstydliwszy sekret w czeluści psychiki, czystego żalu. Barwald spojrzał smutnym, mętnym wzrokiem prosto w oczy Dietera. Czuł, jak przeszywa go na wylot martwym spojrzeniem. Zdawało mu się, że gdzieś głęboko w nim, dalej niż ciało szkliste i istota biała, w odmętach psychiki, kryje się ból.Uśmiechnął się nagle, choć jego oczy w ogóle nie uległy zmianie. Wciąż były posępne i ponure.
- Jeszcze tylko mi brakuje, żebym cię demotywował. Wszyscy im dokopiemy. I zrobimy to razem – powiedział na odchodne i wyminął Dietera, nawet na niego nie patrząc. – Zagospodaruj sobie jakoś czas. Chwila spokoju, choć nudna, jest darem. Gdy zrobi się gorąco, będziesz żałował, że nie zrobiłeś z niego żadnego pożytku. -
— Tak jest! — Odpowiedział prędko, żegnając dowódcę takimi słowami, jakimi go witał.
Wypadałoby bliżej zaznajomić się z kompanami z oddziału, ale po rozmowie z Barwaldem Dieter nie miał do tego głowy. W myślach utkwił mu obraz oczu mężczyzny i jego słowa: “Poprzednie osoby, z którymi służyłem w oddziale, wpadły w szpony śmierci nawet nie widząc wroga.” Co miał przez to na myśli? Chłopak nie był pewien czy chciał wiedzieć.
W końcu zdecydował się, by usiąść i w spokoju napisać kilka słów do rodziny, wiedząc że jego matka zapewne cały czas wyczekuje listonosza. Wyrwał jedną kartkę z kajetu, wyciągnął długopis i zaczął pisać:
Droga Matko i Siostro
Jak się macie? Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku. Jak tam z pokojami? Czy zgłosili się już jacyś klienci chętni do wynajęcia ich? Jeżeli tak, to oby nie narzekali zbytnio. W końcu mają najlepsze, dwie gospodynie w całym Anschreitcie! Tylko przed wyjazdem zauważyłem, że jedna z żarówek miga, może okazać się zużyta. Jak się przepali, to pamiętajcie, że zapasowe są w kuchni, w komodzie pod zegarem.
U mnie wszystko gra. Jestem już po ćwiczeniach, kilka dni temu trafiłem na front, ale dopiero dzisiaj przeszliśmy na przód. Pięknie tu, wiecie? Wszędzie zielono, żywo, rośliny pięknie pachną… Prawie jak u nas w lesie, nad strumieniem. Gdyby nie te wszystkie wały i okop, to nawet nie zorientowałbym się, że tu trwa wojna. Nie widzieliśmy jeszcze żadnych Imperialistów, ale myślę, że już za niedługo to się zmieni. Nie mogą przecież wiecznie siedzieć w swoich norach, prawda?
Już za wami tęsknię, ale ta wojna powinna szybko się skończyć. Imperium to słaby kraj, będą musieli skapitulować, a wtedy ja i wszyscy inni szybko wrócimy do domu.
Napiszcie proszę szybko, strasznie jestem ciekawy tego, co się dzieje w wiosce i u was.
Kocham was,
DieterZapisaną kartkę zgiął i schował do jednej z kieszeni. Będzie musiał rozejrzeć się za skrzynką na listy lub listonoszem. Nie pamiętał dokładnie, jak to działało na froncie, musiał przespać tą część szkolenia.
-
Dieter
W okopie panował ponury nastrój. Żołnierze prawie w ogóle nie rozmawiali między sobą, nie licząc dowódcy ich drużyny i pojedynczych pogawędek między wojskowymi z drugiej grupy, których Dieter nie słyszał. Ludzie z jego oddziału zdawali ignorować się wzajemnie, ale może to i lepiej. Nikt w końcu nie wchodził Dieterowi w paradę, gdy ten pisał list do rodziny. Choć nigdzie nie było skrzynki na listy lub niechlujnie zbitego tanimi kawałkami metalu krzywego prostopadłościanu, który miał być jej nędzną imitacją.Wiało monotonią. Zupełnie nic się nie działo. Wygląd bytności na linii frontu różnił się od jej przedstawiania w licznych dziełach kultury, gdzie ciągle coś się działo. A tu martwy spokój. Paru żołdaków nawet okryło się kocami i drzemało na podestach. Ich klatki piersiowe unosiły się leniwie, a oni sami spali, jakby znajdowali się w jakiejś noclegowni. Minęło jeszcze sporo czasu, zanim cokolwiek zaczęło się dziać, bo to w końcu pojawił się Barwald. Z jakąś niską kobietą o krępej budowie, twarzy o ostrych rysach i kasztanowych włosach tworzących pojedynczy elegancki kucyk. Nie miała ze sobą bluzy mundurowej. Zamiast tego nosiła ciemnoszarą koszulkę na ramiączka. Przy sobie miała jeszcze jakąś sporą torbę, którą nosiła na ramieniu z karabinem. Barwald łypnął wzrokiem na Dietera i krótko rzucił:
- Zbieraj się. Będziesz miał czas, żeby się wykazać. -
Młodzieniec od razu zerwał się na równe nogi, prostując się przed dowódcą jak struna.
— Tak jest! O co chodzi? — Zapytał, w pośpiechu zbierając najpotrzebniejsze manatki, a przede wszystkim karabin. -
Dieter
- Jakiś posterunek logistyczny nie odpowiada od poprzedniego wieczora. Jest relatywnie blisko, więc do przejścia tam dowództwo wyznaczyło żołdactwo z naszej pozycji. A że dopiero tu przybiliśmy, najwidoczniej chcą zobaczyć z jakiego rodzaju gliny jesteśmy ulepieni.
- Spekulują, że tamtejsze jednostki wsparcia zostały zaatakowane przez imperialne drużyny harcownicze - dopowiedziała żołnierka koło niego.
- Nikt nie wie, co się tam stało, a tamtejszy oddział do teraz milczy, więc każą się przygotować na każdą możliwość. Podejdziemy tam po cichu.
- Poprowadzę skrótem. Zdarzało się już, że zwyczajnie nawalała im radiostacja.Podoficer chrząknął. Minął żwawo Dietera i podszedł do dotychczasowo zupełnie cichej Laury, którą także wybrał do wypadu. Rozmawiał z nią przez chwilę. Odpowiadała zdawkowo, co i raz lekko kiwając głową. Zwinnym ruchem schowała lornetkę do brunatnego skórzanego pojemnika przytroczonego do jej pasa i zdjęła karabin z pleców. Młodzieńcowi zdawało się, że kątem oka ujrzał, jak młodej kobiecie drżą ręce. Dowódca nie zwrócił na to uwagi. A może nie chciał zwracać. Skierował się ku wyjścia z okopu.
- W trybie marszowym idziemy gęsiego. Utrzymajcie między sobą dystans około dwóch metrów - poradził, po czym jeszcze dodał - gdy coś pójdzie nie tak, przynajmniej nie skoszą nas tak prosto.
- Pocieszająco - rzuciła sarkazmem nieznajoma. -
Cień ulgi przemknął przez twarz Dietera. W jego sercu drżał strach przed misją, jaką mieli do wykonania, jednak ucieszył się, widząc że Barwald i Laura udadzą się z nimi. Znał ich krótko, nawet bardzo krótko, jednak obecność kogoś “swojego” zawsze była pocieszająca. Choć kasztanowłosa kobieta wydawała się, wraz z swoim luźnym obejściem, także interesującą osobą… Młodzieniec trudził się z zrozumieniem, skąd u niej taka swoboda, chociaż czy znowu taka? W końcu jej jedynymi dowodami jest kilka słów i ubiór. Za mało, by osądzać, chłopaku.
Poprawił przewieszony przez ramię karabin, a także cały swój ekwipunek, zmierzwił włosy dłonią i także udał się ku wyjściu z okopu, idąc w ustalonej formacji. Jeszcze tylko rzucił przelotnie wzrokiem na Laurę, samemu nie wiedząc czemu. Też bała się?
-
Dieter
Minął Laurę, która wpatrywała się w podłogę. Jakby chciała jak najbardziej zminimalizować ryzyko kontaktu wzrokowego z przechodzącym koło niej młodym mężczyzną. Ruszyła dopiero, gdy mieli między sobą dobre sześć kroków odstępu.Gdy grupka wojskowych wyszła z jakże przytulnego rowu w ziemi, ostro ścięli zakręt i kierowali się jak najmocniej na prawo. Zdecydowanie nie wyglądało to na tryb marszowy – Barwald minął prowadzącą kobietę szybkim truchtem i zatrzymał się dopiero na pograniczu wyższej roślinności. Gdy reszta dotarła, grupa ponownie przeszła w normalny stan marszu.
Zupełnie zignorowali wytyczoną ścieżkę. Zamiast tego przedzierali się przez gęste zarośla sięgające aż do mostka. Sprawiało to trudności, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. W końcu to tylko wysoka trawa, a nie chodzenie po pas w bagnie. Jeszcze.
Nie szli całkowicie prosto – przy jednym z gigantycznych tropenów (rodzaj drzewa) odbili nieco na wschód, przy upadłym, przegniłym konarze skręcili maksymalnie na lewo i od formacji dużych głazów przypominających mury szli prosto. Widocznie używali ich jako punktów orientacyjnych.
W końcu się zatrzymali. Znaleźli się przed punktem docelowym. Barwald zwołał ich do siebie zamaszystym ruchem ręki, a wszyscy ustawili się w linii prostej po jego bokach. Jeszcze nie wyszli z zarośli. Przed nimi znajdował się całkiem płaski teren bez wyraźnych osłon, na którego środku znajdował się sporej wielkości drewniany dom. Nie nosił na sobie żadnych znaków nadgryzienia przez ząb wojny – ciemnozielony dach nie miał w sobie żadnych dziur, a niepomalowane ściany nie zostały przerobione przez kule na sito. Nie widzieli żadnej istoty żywej. Wszystko wydawało się być w porządku. Poza tym, że jedna z szyb została wybita a drzwi były otwarte na oścież. Nie zostały zablokowane – wiatr ruszał nimi lekko na boki. Coś tu się stało.
- Coś tu nie gra – powiedział cicho Barwald.
- Śmierdzi Imperialistami na kilometr. Są albo w środku i żrą racje żywnościowe, albo są po przeciwległej stronie lasu i czekają aż ktoś nie przyjdzie sprawdzić, co zaszło, że punkt nie odpowiada – skomentowała kobieta.- Możemy coś wykorzystać?
- Chata strażnika leśnego ma dwa wejścia. Tylne jest rozwalone – wskazała na poruszające się mimowolnie drzwi. – Wdarli się właśnie nimi.
- Jeśli są w środku, możemy wrzucić im granaty przez okna.
- Jeśli. Gdy okaże się to słabym strzałem, nieprzyjaciel z krzaków będzie doskonale wiedział o naszej obecności.
- Grunt w tym, żeby wedrzeć się do środka i go zająć. W razie czego powinniśmy odeprzeć kontratak.- Dobra, oddział! – dowódca uniósł lekko głos. – Skokami podbijamy pod chałupę. Starajcie się biec tak, żeby dom zasłaniał na nas wizję z drugiej strony. Unikajcie stania przy oknach. Gdy uda nam się podejść, przylegamy plecami do ścian i próbujemy zajrzeć do środka przez okna. Jeśli ktoś zobaczy jakiegokolwiek Imperialistę, wrzucamy tam granaty i ładujemy się wewnątrz przez okna. Gdyby nieprzyjaciel z domu zaczął do nas pruć, kładziemy się na glebę. Dwie osoby ostrzeliwują ich, kiedy pozostała dwójka usiłuje skrócić jak najbardziej dystans. Nie dajcie się zabić o byle ruderę.
Bok domu, do którego mieli podbiec, miał dwa okna po obu stronach zniszczonego wejścia. Gdyby ktoś zobaczył ich na samym początku, byliby jak na talerzu. Ale na to się nie zanosi. W końcu nikogo tam nie widać, prawda? Między nimi było sporo wolnej przestrzeni, do której można było się kierować. Najwięcej było nieopodal rozbitej szyby, przy której mogły się zmieścić aż trzy osoby. Dostanie się do środka także było stosunkowo łatwe, w końcu wystarczyło usunąć pozostałości szkła w dolnej części i zwyczajnie przejść, zachowując minimum ostrożności. Tężec nie jest niczym przyjemnym.
Jeśli nie chciał biec pod rozwalone okno, zawsze było drugie. Nienaruszone. Miejsca było jednak dość mało. Z innej strony, okno było węższe od wybitego. Jeśli ktoś by się w nie spojrzał, nie miałby aż tak świetnego pola widokowego jak przy drugim, więc przejście pod nie jest mniej ryzykowne. Ale kończy się to już na samym przejściu – jego wybicie na pewno zaalarmuje wszystkich w środku.
- Naprzód, do ataku! – rozkazał Barwald.
Na jego rozkaz wszyscy ruszyli do biegu. -
Za rozkazem Barwalda rzucił się także Dieter, choć z milisekundowym opóźnieniem. Zwyczajnie w napięciu zamyślił się.
Przesadził zarośla i ściskając Achenwalla obiema dłońmi, pędził w kierunku domostwa, a dokładniej do rozbitej szyby. Z każdym uderzeniem jego serca, na najwyższych obrotach pompującego krew do każdej części ciała, w jego mózgu rozbrzmiewały słowa oficera. “Nie dajcie się zabić o byle ruderę.”. Słyszałeś, Dieter? Nie daj się zabić o byle ruderę.
Biegł, gotowy do dwóch kolejnych ruchów. Padnięcia lub przywarcia do ściany.
-
Dieter
Cała grupa rzuciła się zakosami do przodu. Bieg w pozycji wyprostowanej na gładkim jak powierzchnia lustra terenie był ryzykowny, jeśli nie powiedzieć, że samobójczy. Gdyby ich zuchwały szturm zauważyło kilku strzelców w oknach lub, co gorsza, operator broni maszynowej, mieliby ich na talerzu. Przy poruszaniu się na tak płaskim terenie dobrze postawiona zasłona dymna decyduje o życiu lub śmierci całych oddziałów. Ale przy tego typu akcji, podobnie jak przy przewożeniu samochodem ciężko rannego do szpitala, zapięcie pasów bezpieczeństwa schodziło na dalszy plan. Bezmyślna, jak można by pomyśleć, brawura ma pewną ważną cechę, którą góruje nad wszelkimi środkami ostrożności – szybkość. Na wojnie czas jest najważniejszym towarem i zawsze jest deficytowy.W głowie wciąż krążyły mu słowa oficera, odbijające się między niepojętymi ścianami jego umysłu niczym piłeczka do ping ponga, którą agresywnie rzucono w ciasnym pomieszczeniu. Strach delikatnie wbijał igły w brzuch i zasiewał ziarna niepokoju na neuronowych polach w jego głowie. Zdawał się go obejmować swymi lodowatymi dłońmi i zadawał równie chłodne pytania. Co, jeśli Imperialiści naprawdę tam siedzą i ktoś ich zauważył? Co, jeśli w wyniku tego zginie cały oddział i on sam? Co stanie się wtedy z jego rodziną, którą poprzysiągł sobie finansowo chronić i właśnie z tego powodu się tutaj znalazł? Nie mógł dać się mu złamać. I właśnie dlatego parł dalej.
Zbliżał się coraz bardziej do mety. Jeszcze tylko kilka chwil i wszyscy się na niej znajdą. W jednym kawałku. Wtem w rozbitym oknie mignęła mu jakaś niewyraźna, krępa sylwetka. Prawie stanął jak wryty. Krew w oka mgnieniu uderzyła mu do głowy, a serce zaczęło walić jak kościelny dzwon, który zdawał się być jedyną rzeczą, jaką obecnie słyszał. Coś panicznie wrzasnęło wewnątrz czaszki, prawie rozsadzając jej strukturę niczym granat.
Już zamierzał paść na ziemię, gdy zobaczył, że reszta jego oddziału biegnie dalej. Jego oczy jeszcze raz zwróciły się do rozbitego okna. Nie było tam nikogo. Przewidziało mu się? Powinien o tym powiedzieć?
Nikt nie strzelał. W końcu udało mu się dotrzeć pod opuszczone(?) domostwo. Zrobił kilka niezgrabnych susów i przylgnął plecami do ściany. Dobiegł jako ostatni. Obok niego stał Barwald. Teatralnie przyłożył palec do ust, zaznaczając, żeby być cicho. Wskazał prędko na Dietera, po czym skierował dwa palce do swoich otwartych oczu i rzucił kciukiem na okno. Gestykulacyjnie kazał mu zobaczyć, co znajduje się w pomieszczeniu.
-
Pierś Dietera unosiła się i opadała, symbolizując wyzwalane pod nią, gwałtowne wybuchy i skarlenia serca. Organ, kurczowo zabiegający o ścisłe tempo pracy, działał w dysharmonii z umysłem, który raz po raz wysyłał wielokolorowe sygnały, które świszcząc niczym świąteczne petardy, rozbiegały się po zawiłych rozgałęzieniach żył młodzieńca. Sygnały te nie pochodziły bynajmniej z prostackiego polecenia biegu. Nie, gdyby wyłącznie o to chodziło, oddech Dietera byłby podobny bardziej do koła zamachowego potężnego ciągnika, unoszącego się i napędzającego cały mechanizm równymi amplitudami. Jednak w dotychczas świetnie działający mechanizm wdał się piach strachu, sięgającego daleko poza horyzont lasu, chaty czy całego Sektora Dannenberg. Piach ten, rzucony przez gęstą świadomość wdychaną przez młodzieńca, rozlewał się meandrami aż do rodzinnego domu, położnego z dala od frontu. Ukazywał obrazy, które Dieter z zaciekłością odganiał od siebie, a mimowolnie widywał jedynie w nocnych koszmarach, wbijanych w jego czaszkę podkutym czernią wojskowym buciorem jestestwa. Widział matkę, zapracowującą się do końca swych dni w podłych profesjach, lub gorzej, w okowach Imperialistycznego rządu. Widywał też drogą siostrę, Rozę, wyglądającą z okna jego powrotu, a codziennie widzącą nieco mniej starego płotu i błotnistej drogi, a więcej szklistej mgły, odbierającej jej bezlitośnie wzrok. Aż w końcu Rozanna nie patrzyłaby już na płot i drogę, ani na matkę i odbicie w lustrze, nie patrzyłaby już w ogóle. Ale pewnie i wtedy czekałaby, aż brat wróci z wojny i opowie to, co widział, a ona nie mogła.
“-- Do cholery, Dieter! --” Zganił się w myślach, docierając dłonią do chropowatej ściany domu. “-- Myślę za dużo. Nie mogę myśleć. Muszę wykonywać rozkazy. Jeżeli będę myślał, zginę.”
Milisekundowa, mentalna strofa uspokoiła go na tyle, by z czystym umysłem przyjął i zrozumiał polecenie Barwalda. Czy powinien powiedzieć o tym, co widział? Nie, teraz zajrzy do wnętrza i gdy zdobędzie pewność, wtedy powie. Tak, to jest dobra myśl.
Zaczerpnął pojedynczy, głębszy haust powietrza, jakby z zamiarem zanurkowania. Uniósł się, przylegając do ściany i mrówczymi krokami zbliżył do okna, jak złodziej wychylając swą głowę na tyle, by zobaczyć co jest w środku.
-
Dieter
Do nozdrzy Dietera wpadł drażniący metaliczny zapach. Wyjrzał lekko za krawędź okna. W pomieszczeniu panował półmrok. Wyglądało ono jak coś w postaci jadalni, a przynajmniej tak wnioskował po obecności gargantuicznego stołu pośrodku i szafek naściennych. W pokoju panował bałagan. Krzesła były chaotycznie porozrzucane. Jeden z regałów miał wyrwane drzwi, które znajdowały na krańcu przeciwległej strony. Na drewnianej podłodze widział długą smugę prowadzącą aż do wyjścia. Dobrze wiedział jakiego pochodzenia jest ten zaciek. Doszło tu do walki. Na plecach poczuł ukłucie setek zimnych igieł.Nie dostrzegł jednak żadnych ciał.
-
Pobladły, przełknął ślinę i odetchnął. Wiele słyszał na temat Imperaliastów oraz ich barbarzyńskich metod, ale… Jak bardzo brutalna musiała być walka, która odbyła się tutaj? Co zrobili z nieszczęśnikiem, którego wywlekli wyjściem?
Zsunął się z powrotem w dół po ścianie i zwrócił szeptem do Barwalda:
— Żadnych ludzi, żadnych ciał. Widziałem krew, ślad ciągnie się do kolejnego pomieszczenia. — Wydusił z siebie prędko. — Cała jadalnia wygląda jakby przeszedł przez nią huragan. -
Dieter
Dowódca kiwnął głową.
- Wchodzimy. Ładujesz się pierwszy, będę zaraz za tobą. Kierujemy się do pomieszczenia, do którego ta smuga prowadzi. Miej oczy dookoła głowy. -
Kiwnął głową, wziął głęboki oddech. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Hop.
Przesadził okno i postarał się wylądować miękko po drugiej stronie. Zanim przeszedł dalej zatrzymał się na sekundę, odczekał na resztę jego oddziału, nasłuchując otoczenia i uporczywie wpatrując się w przejście. Gdy już wszyscy znaleźli się wewnątrz, ruszył dalej, do kolejnego pomieszczenia. Palec trzymał na spuście, a serce na dłoni. -
Dieter
Wpadł do pomieszczenia. Podłoga zaskrzypiała przeraźliwie pod jego ciężarem, co zabrzmiało jak nieludzkie stęknięcie z wysiłku. W końcu „nosiła” go na swoich barkach. Bałagan wyglądał jeszcze gorzej niż uświadczył go przez wybite okno. Dopiero teraz dostrzegł kilka chaotycznie porozrzucanych jak kończyny po wybuchu łusek pistoletowych na popielatych deskach. Jedna ze ścian była okaleczona otworami po kulach. Dostrzegł na niej również rozbryźniętą krew. Czyżby zajęcie tego punktu nie obyło się bez strat w ludziach u agresora? W cieniu zdewastowanego krzesła przy drzwiach krył się jakiś ciemny przedmiot.Po chwili w pomieszczeniu znalazł się i Barwald. Skrzywił się i zgarbił, gdy stare panele wydały z siebie wrzask. Odwrócił się na pięcie i na razie rozkazał reszcie zostać na zewnątrz.
- Zasuwaj dalej. Musimy zobaczyć, czy jest tu bezpiecznie.Żołnierz ruszył dalej. Sędziwe panele cicho zgrzytały za każdym ostrożnie stawianym krokiem. Jeżeli ktoś znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu, pewnie już dobrze wie, że mają nieproszonych gości. A jednak w całym budynku panowała grobowa cisza, okazjonalnie przerywana przez złośliwe skrzypienie dech. Z każdym następnym posunięciem swąd juchy stawał się coraz bardziej wyrazisty. Gdy Dieter znalazł się przy drzwiach, dostrzegł, co dokładnie leży pod rozwalonym krzesłem. Był to anschreicki pistolet. Pewnie ktoś go tu wykopał podczas walki. Ale czemu? Broń palna zawsze była dobrym fantem i jej zostawianie było nieopłacalne. Zawsze można było ją przerobić na własny nabój lub dozbrajać się na wrogu. Może był zepsuty? W jego obejmie jednak wciąż tkwił magazynek. Imperialiści zawsze kojarzyli mu się z kimś, kto wzbogaca się na wszystkim, co tylko znajdzie. Pozostawienie broni wydawało mu się co najmniej dziwne.
Z duszą na ramieniu wychylił się zza drzwi. Metaliczny smród krwi i słodkawy posmak stęchlizny wdarł się brutalnie do jego nozdrzy. Ta paskudna mieszanka prawie zwaliła go z nóg. Było to jednak niczym w porównaniu z tym, co zobaczył w pomieszczeniu. Poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go z całej siły w brzuch. Treść żołądkowa chaotycznie próbowała wydostać się ze swojego więzienia i podążyła najkrótszą możliwą drogą ucieczki, do gardła. Serce waliło mu jak oszalałe.
Chciałby, żeby było tak samo zdewastowane jak poprzednie. Zamiast tego znalazł się w rzeźni. Zaschłe plamy po krwi, kształtem przypominające jeziora, jak i rozpryski pokrywały niemal całą podłogę. Wzbogacały je bezużyteczne łuski i porzucony sprzęt w postaci dwóch karabinów powtarzalnych. Również należących do jego kraju. Na pustych ścianach poza ogromem wszelkiej maści rozbryzgów i bliznach po kulach, będących świadectwem zaszłej tu brutalnej wymiany ognia, napotkał coś, co całkowicie nie pasowało mu do całej bitewnej układanki. Jak puzzle, które nie pasują swoim kształtem do reszty obrazka i wyglądają, jakby wyrwały się z zupełnie innego zestawu. Na przeciwległej ścianie widniały krwawe odciski ludzkich dłoni. Było ich aż pięć, w tym jeden połączony z dużą smugą, jakby ktoś przyłożył ją do niej i upadł na ziemię bez odrywania jej od powierzchni. Poza nimi było coś jeszcze, czego nie mógł pojąć najbardziej.
Tuż nad śladami rąk widniał długi ciąg niezidentyfikowanych symboli. Nie widział ich nigdzie indziej. Przypominały dziwne floresy i zawijasy, które jakimś prawem wymykały się podstawom geometrii. Złowrogi napis ciągnął się przez całą ścianę. Od jednego rogu do drugiego. Dieter poczuł się silnie nieswojo.
Tutaj również nie było żadnych ciał, poza szczątkami porozwalanych mebli. Jeden z regałów po jego lewej został przewalony na bok, a mahoniowy, pewnie niegdyś elegancki stolik został przełamany wpół i leżał w kącie. Na jego blacie było pełno zaschniętej posoki, co wskazywało na to, że takie szkody wyrządziło upadające ciało. Jak słaby musiał być ten mebel, jeśli nie wytrzymał ciężaru? Albo z jaką siłą musiało zostać rzucone? Z całą pewnością nie upadło „normalnie”. Na samym środku była jeszcze fioletowa, ale już wypłowiała kanapa. Czas nie był wobec niej łaskawy, ale jako jedyna była w całkiem dobrym stanie i nie była zabrudzona nektarem życia jak reszta.
Jego uwagę przykuła także poprzednia smuga krwi, a raczej smugi. W całym pomieszczeniu były cztery. Trzy wychodziły z tego pokoju. Jedna z nich zaczynała się od sporej kałuży pod schodami prowadzącymi na piętro. Wszystkie z nich łączyły się przy ganku w jedną, szeroką ścieżkę. Ktoś wyciągnął zwłoki na zewnątrz. Ale nic przecież nie widzieli.
Barwald chrząknął.
- Coraz bardziej nie podoba mi się to miejsce – oznajmił. – Co tu do cholery jasnej zaszło? -
Dieter całymi siłami powstrzymywał się przed zwymiotowaniem. W całym swoim życiu nie widział tyle krwi w jednym miejscu, nawet tamtej pamiętnej nocy, gdy jego ojciec stracił życie. Paraliżujący strach podchodził aż do sklepienia jego czaszki, myśląc co mogło doprowadzić do takiej masakry i co spotkało jej ofiary. Jednak paradoksalnie dla samego siebie, pomiędzy ciężkimi oddechami duszącego, stęchłego powietrza, znalazł jedną, pocieszającą myśl: ta krępa sylwetka, którą widział tu wcześniej, musiała być przywidzeniem. Ten stolik, regały, ściana… To, co tu się stało, musiało zostać dokonane przez jakąś bestię, potwora o ogromnej sile fizycznej.
— Ch-chodźmy do góry. — Jęknął Dieter, wskazując lufą Achenwalla schody. W końcu to po nich ciągnęła się smuga, ale też piętro obecnie wydało się chłopakowi o wiele bezpieczniejszym miejscem niż zalany krwią parter. — Może tam się czegoś dowiemy? — Spojrzał na dowódcę z pobladłym grymasem na twarzy.
-
Dieter
Myśl o tym, że było to dzieło jakiejś bestii, wydawała się całkiem logiczna. Chyba żadna broń nie byłaby zdolna do zrobienia takiej jatki. Ale jaki potwór wybija szyby w oknach? Drzwi także zostały rozwalone od zewnątrz. Który z nich jest zdolny do namalowania ciągu znaków z krwi? Wszystko to wskazywało na to, że stoi za tym coś inteligentnego, zdolnego do pojmowania świata w sposób abstrakcyjny. Tego nie zrobiło żadne zwierzę.Dowódca kiwnął głową.
- Idź pierwszy. Za chwilę do ciebie dołączę. -
Jeżeli nie zwierzę, to człowiek, który zezwierzęcił się w najgorszy z możliwych sposobów - zachowując rozum.
Na moment jego lekko błąkający się, drżący wzrok spoczął na dowódcy. Krtań Dietera błagała o zaprotestowanie rozkazowi, wyrywała się, by wyrazić sprzeciw. Ale nawet chłód namiętnie obściskujący ciało młodzieńca nie mógł sprzeciwić się prostej, topornej wręcz dyrektywie wychodzącej z rdzenia mózgu, której nie można było źle zinterpretować.
— Tak jest. — Przytaknął cicho, skinąwszy głową.
Powolnymi, ostrożnymi manewrami nóg na skrzypiącej podłodze podszedł do schodów i spojrzał ku górze, nie odrywając od niej wzroku i lufy karabinu. Zaczął wspinać się, stopień po stopniu, czując zimną kroplę potu na szyi.
-
Dieter
Cała ta rudera na każdym kroku sprawiała wrażenie, że zaraz się zawali. Powietrze było ciężkie, wręcz przyprawiało o wymioty. Czuł, że za każdym przebytym stopniem coraz mocniej kręci mu się w głowie. Mozolnie wdrapał się na pierwsze piętro.Nie wyglądało tak źle jak główne pomieszczenie parteru. Panował na nim półmrok, a ono samo sprawiało wrażenie typowego zapuszczonego strychu. Dostrzegł dwa inne pokoje, położone na wzór lustrzanego odbicia. Drzwi jednego z nich były lekko otwarte, chyba paliło się w nich jakieś światło. Krwawe odciski butów na drewnie świadczyły, że ktoś z niego wyszedł. Urywały się nagle przed schodami, po których przechodziła krzywa linia z zaschniętej juchy, jakby niedbale pociągnięto po nich ogromnym pędzlem. Ktoś z nich spadł.
-
Omiótł językiem spierzchłe z napięcia usta.
“Stracił siły i spadł… Albo ktoś mu pomógł. Nie, tylko stracił siły, omdlał… Zbierz się do kupy, cholera!”
Odwrócił wzrok od schodów. Lufą karabinu zatoczył ćwiartkę okręgu i wcelował go wprost w pół-otwarte drzwi. Dokładając wszelkich starań do wyciszenia swych kroków, nasłuchując każdego dźwięku, zbliżył się do nich, gotowy do wejścia w wnętrze pomieszczenia skrytego za nimi. -
Dieter
Przeraźliwie szumiało mu w uszach, a serce waliło coraz mocniej z każdym krokiem, jaki cicho stawiał w kierunku drzwi. Co mógł zastać w środku? Ten sam widok co w reszcie? Stos trupów? Czy może artysty stojącego za malowidłami na ścianie i całą tą masakrą?Niczego nie mógł być pewny.
I właśnie to sprawiało, że miękły mu nogi.
Ustawił się bokiem. Klamka z zewnątrz była pokryta brązowiejącą substancją. Nawet mu się nie śniło, by choćby spróbować jej dotknąć. Dyskretnie wsunął lufę broni w szparę i otworzył je nieco szerzej, by rzucić okiem na to, co znajduje się w środku.
Duże łóżko z białą pościelą, niemal całkowicie pokrytą juchą, stało na samym środku przeciwległej ściany. Pod nim uzbierała się zaschnięta już kałuża, od której prowadziły odciski butów. Obok niego stała zdezelowana szafka nocna, na której ktoś położył rolkę świeżych bandaży. W całym pomieszczeniu czuć było mdlący zapach alkoholu. Wszedł do niego.
Na staroświeckim przełączniku światła widniał kolejny makabryczny odcisk dłoni. Ktokolwiek stąd wychodził, musiał je wtedy włączyć. Ślady wskazują na to, że ktoś leżący na tym łóżku nagle zaczął intensywnie tracić posokę, wstał i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając za sobą włączone światło. Pewnie poszedł na dół po pomoc. I właśnie wtedy spadł ze schodów.
Coś tu jednak cholernie nie grało. Tego szkarłatu było zbyt dużo. Wtedy właśnie dostrzegł, że przy bandażach coś leży. Coś ciemnoczerwonego. Była to prostokątna plakietka, na której widniał duży napis „TRIAŻ – STAN CIĘŻKI”.
-
“Triaż… Triaż, triaż, triaż. Nie, nie, nie wiem. Chodzi o jakąś chorobę? Nie, nie, nie może o to chodzić… Chory nie ma tyle krwi w sobie. Czemu zostawili go samego? Cholera…”
Zbliżył się do szafki nocnej. Drżącą dłonią otworzył ją, chcąc znaleźć odpowiedź na tajemnicę skrywaną przez ten budynek. -
Dieter
W pierwszej półce znalazł tylko smukłą strzykawkę i resztki białego plastikowego opakowania z zielonym symbolem wojskowej służby medycznej. Pod nim widniał napis „Hoeretryzyna – 1 sztuka”. Zawartość pojemnika była opróżniona. W drugiej znalazł już tylko kurz i pajęczyny. Więcej się w tym pomieszczeniu już nie dowie. Na piętrze został mu jeszcze sąsiedni pokój, może właśnie w nim odnajdzie coś, co nieco bardziej rozjaśni całą sytuację? -
Być może. Niemalże nie odrywając stóp od podłoża wyszedł z pokoju i skierował się do sąsiedniego. Przez moment chciał zatrzymać się przy schodach, by nasłuchać ruchów Barwalda na dole, jednak nie zwolnił swego pełzu ani na sekundę. Wolał nawet nie dopuszczać do siebie takich myśli.
-
Dieter
Gdy mijał klatkę schodową, usłyszał, jak ktoś z kimś rozmawia na dole. Arbitralne wydanie rozkazów przez dobrze znany mu dźwięczny głos Barwalda, który nakazał reszcie się rozejrzeć. Ciekawe, jak wyglądała ich reakcja na pokoje przypominające obiekty rzeźni, których nawet sami pracownicy wolą unikać. Porozmawia z nimi o tym potem, jak tylko zbada resztę piętra.W powietrzu coś wisiało. Tężało za każdym kolejnym stawianym krokiem w kierunku drugiego pomieszczenia i wypełniało głowę strachem, zaznaczającym swą obecność lodowym uściskiem w brzuchu, jakby obejmował go ktoś z rodziny, kto właśnie wrócił z kilkunastostopniowego mrozu. Ten cały dom był jak wielka czerwona lampka, mająca trzymać ludzi z daleka. Ale nie można było tego tak zostawić. Opustoszała pozycja tworzy możliwość wyłomu dla wroga, a co za tym idzie – doskonałych warunków do przeprowadzenia ofensywy i wyparcia Anschreitów za pas centralny w Deravierres. Trzeba się tym zająć, choć część świadomości krzyczy, by tego nie robić. Z miłą chęcią opuści tę ruderę, gdy tylko otrzyma odpowiedni rozkaz. Chyba nic bardziej nie umili mu dziś dnia niż polecenie wymarszu.
Oparł się lekko o drzwi i pchnął je delikatnie. Był czujny, gotowy nagle walczyć, gdyby coś tam było. Pokój rozjaśniały promienie słońca, wpadające przez okno położone na przeciwległej ścianie. Pokój był prawie zupełnie pusty, nie było w nim żadnych mebli codziennego użytku poza krzesłem, położonym dwa kroki na lewy bok okna. Po prawej był ustawiony duży szperacz. Nie był włączony. Jego uwagę przykuło jednak coś innego, co sam mógł wykorzystać.
Parapecie oparty był karabin powtarzalny. To dziewięćdziesiątka ósemka Lammera, sądząc pod wysokim celowniku w kształcie litery „V” i charakterystycznym zamku ryglowym. Nie był to jednak zwykły czterotaktowiec. Przytroczono do niego celownik optyczny, mocowany na szynie i położony obok broni, co pozwala na swobodne operowanie prostą rączką bez ryzyka bicia nią o optykę, jak i na szybkie ładowanie przy użyciu łódek. Prócz niego była jeszcze lornetka.
Poza nimi odnalazł jeszcze stosunkowo prymitywny model alarmu. Spory, brązowy dzwonek, który robił wystarczająco dużo hałasu, żeby powiadomić każdego w budynku o nadchodzącym zagrożeniu.
Okno dawało spore możliwości obserwacyjne przedpola. Obejmowało duży kawał całkiem płaskiego terenu. Dodając dwa do dwóch, można dojść do wniosku, że pokój ten spełniał funkcję wartowniczą. Do tego był wręcz nienaturalnie czysty, nie było w nim żadnego bałaganu ani śladów krwi, jakby huragan, który przeszedł przez cały punkt logistyczny zupełnie go zignorował.
-
Patrząc na to wszystko, myślał. Elementy układanki powstającej w jego głowie zaczęły pasować do siebie, tworząc logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, a przynajmniej jego mgliste części. Posterunek dopuścił do siebie wroga, ponieważ nie został on zauważony; nikt nie obsadził stanowiska obserwatora. Z tej strony nadeszło to, co wybiło całą załogę.
Milisekundę później nadeszła go kolejna myśl. Gdy zdał sobie z niej sprawę, serce zabiło mu czterokrotnym taktem: dwa szybsze uderzenia, dwa wolniejsze.
Posterunek nie został zanihilowany przez kogokolwiek kto myślał logicznie.
Ci zabraliby broń oraz optykę.
Tu wparowało coś, co kierowało się tylko i wyłącznie pragnieniem mordu.Instynktownie pochylił się, tak jakby ktoś mógł go zauważyć. Podpełzł na kilka kroków przed siebie i oddychając głęboko, uniósł lornetkę na wysokość oczu. Jednak jeszcze nie odważył się spojrzeć przez okno, o nie. Cokolwiek było za tym oknem, bestia, drzewo, szaleniec, trawa, było tak daleko i tak blisko jednocześnie, dyszało wprost na jego kark. Przełknął grudowatą ślinę w gardle, zamknął ślepie i wychylił się na tyle, by spojrzeć szkłami lornetki przez okno. Otworzył oczy.
-
Dieter
Pozycja obserwacyjna została ustanowiona na optymalnym terenie. Długi pas ziemi był prawie idealnie płaski, porośnięty niewysoką trawą, której okrycie z takiej wysokości było bezużyteczne. Poważniejszymi przeszkodami, jakie wróg mógł wykorzystać jako tarczę przed ostrzałem lub zasłonę przed czujnymi oczami strażników było kilka pojedynczych pokaźnych pni, porośniętych odstającymi owocnikami brunatnych skórników i mchami, tworzącymi grubą ciemnozieloną ścianę, oddzielającą gnijące drewno od świata zewnętrznego. Jakby sama przyroda chciała ukryć brzydkie pozostałości po pracy ludzkich rąk, jak budowlaniec kładący kilka warstw farby na zaplombowane dziury w elewacji.Za nimi zaś rozlegała się przepastna otchłań gęstej roślinności. Wyglądała na nienaruszoną. Nie widział żadnych wytyczonych ścieżek ani powycinanych chaszczy. Jakby właśnie patrzył na nierozerwalną fortyfikację natury, przez którą nic nie mogło się przebić. Nie widział tam nic szczególnego, ale mimo to odczuwał niepokój. Puszcza była ogromna, i nawet w miejscach ze sztucznymi strukturami las wciąż ukazywał swoją wielkość i składał obietnicę, że jeszcze kiedyś znowu połknie to miejsce. Może to właśnie jego serce wysłało coś, co miało rozprawić się z bytującymi tutaj żołnierzami i zostawić znaki, które miały przestrzegać nowych przed zostaniem tutaj? Co za absurdalna myśl…
Stanowisko zostało mądrze ustanowione. Zmusza nacierającego wroga do wejścia na otwarty teren, nie dając mu prawie żadnej osłony, dzięki temu snajper i reszta załogi będzie mieć ich na talerzu. Trzeba by dużej gimnastyki, by w ogóle podejść pod taką obsadzoną fortyfikację, przede wszystkim sporej ilości granatów dymnych i siły przyciskającej wroga do miejsca. A jednak nie powstrzymało to czegoś, co nadeszło. I zamieniło budynek w coś wyjętego z najgorszych koszmarów.
Jedyne, co nie śmierdziało potencjalnym zagrożeniem to świeże powietrze. Lekkie i chłodne, w niczym nie przypominające tego w trzewiach budynku, ciężkiego i składającego się we większości z kurzu. Chciało się nim oddychać pełną piersią, zanurzyć się w nim i odciąć od reszty świata, choć na chwilę zapomnieć o swoim obecnym zadaniu. Tak właśnie musi pachnieć wolność. Czuł się trochę jak więzień na spacerniaku. Obcuje z nią, ale tylko częściowo, bo wciąż jest przykuty do miejsca swojej odsiadki, z której jednak już niedługo wyjdzie. Przypominało mu to czasy dzieciństwa, ciągłych zabaw na zewnątrz jak i prac z rodzicami. Teraz wydawało mu się ono czymś odległym, poza granicami logicznego pojmowania. Ale mimo wszystko chciał napawać się tą chwilą.
- Wszystko w porządku? – ze świata myśli wyciągnął go nagle głos dowódcy. Nawet nie usłyszał jego kroków.
-
Proste zapytanie Barwalda wstrzyknęło w krwioobieg Dietera dawkę adrenaliny tak wielką, że niewiele brakowało by jego serce rozerwało cielesną powłokę kości oraz skóry i wyrwało się na zewnątrz. Był pewien, że przez to chwilowe oderwanie się od rzeczywistości, ta bestia, która wbrew wszystkiemu wymordowała z takim barbarzyństwem cały oddział, ta sama bestia właśnie stała o krok od niego. W przerażeniu o mało nie skierowałby lufy karabinu na dowódcę: tylko zrozumienie, że bestia nie mogła mówić głosem Barwalda, nie dopuściło do tego.
Odetchnął ciężko, odwracając głowę od mężczyzny. Nie chciał, by zobaczył go takiego. Już dostatecznie się zbłaźnił.
— …Tak. — Wydusił wbrew samemu sobie. — Jest w porządku. -
Dieter
- Twoje zachowanie nie wskazuje na to, by tak faktycznie było – skomentował jego paniczną reakcję. – To miejsce to bagno. Brodzimy po uszy w błocie i wchodzimy w nie coraz głębiej, a dna nawet nie widać. Zejdźmy na parter, tu się już niczego nie dowiemy. -
// Kawaler, jesteś pewny, że to miało tutaj trafić?
-
///Jestem pewien, pomyliły mi się imiona. Zdarza się czasami.///
-
Dieter kiwnął głową, ale zanim poszedł, wskazał dłonią znaleziony karabin.
— Mam go zabrać? -
Dieter
Dowódca nie odwrócił się w jego stronę i rzucił tylko lakoniczne „Bierz”, gdy wychodził z pomieszczenia. -
W odpowiedzi na to Dieter przytaknął tylko niepewnie i zarzucił karabin na plecy, a lornetkę schował do jednej z kieszeni. Po tym szybko opuścił pomieszczenie - wolał nie spuszczać Barwalda z oczu, dowódca zapewniał mu być może pozorne, ale szalenie niezbędne poczucie większego bezpieczeństwa.
-
Dieter
Karabin strzelca wyborowego zawiesił na lewym ramieniu. Lornetki zaś nie miał gdzie schować, więc dyndała mu na szyi niczym przerośnięty wisiorek, który zdawał się ciążyć. Czym prędzej wyszedł z pomieszczenia. Dogonił Barwalda dopiero na piętrze i szedł dalej za nim.
- Pod zwaloną kanapą była klapa do piwnicy. Zamienili ją w magazyn, ale najbardziej interesuje mnie tamtejsze radio.Podprowadził go pod nią. Klapa była sporych rozmiarów, a na dół prowadziła drabina, która nie wyglądała zbyt obiecująco. Pewnie była tak stara jak ta cała rudera. Dno spowijała peleryna mroku, którą przebijało dopiero światło latarki, które odkryło cementową podłogę na dnie. Sama drabina miała około siedmiu metrów.
- Złaź pierwszy. Razem ze Schneider przypilnujesz „biura” dowódcy, kiedy będziemy próbowali połączyć się z dowództwem i zdać im raport. Mam nadzieję, że pozwolą nam stąd odejść. To, co tu zaszło będzie nawiedzać to miejsce do samego końca. -
Spojrzał w ziejący pod jego stopami otwór. Pomimo spowijających go ciemności, odetchnął z ulgą. Stukrotnie bardziej wolał stęchliznę piwnicy od zalanego krwią parteru oraz piętra.
— …Tak jest. — Kiwnął głową po sekundzie niepewności, po czym opuścił swoje stopy na szczeble drabiny i ostrożnie zszedł w dół, starając się nie nadwyrężyć zbytnio drewna. Gdy już znalazł się na dole, rzucił okiem dookoła, czekając na Laurę. -
Dieter
Jeszcze zanim postawił stopy na podłodze, z powitaniem przyszedł do niego ostry zapach podziemi – wilgotnej ziemi i kurzu. Spowite w smolistych ciemnościach piwnice były bardzo przestrzenne. Wydawały się większe od całego parteru. Były jednak we większości puste. Tylko mała część pomieszczenia była zajęta przez trzy krótkie rzędy małych skrzyń na przeciwległych ścianach i na środku, tworzące szerokie korytarze. W reszcie rezydował już tylko mrok, co i raz odganiany przez blade snopy światła latarek, które padały na porośnięte licznymi zbiorowiskami czarnej pleśni ściany z wyblakłych pustaków. Pomieszczenie nie było jednak jedyne – prowadziło jeszcze do kilku innych za zbutwiałymi drzwiami.Domniemany pokój dowódcy posterunku znajdował się zaledwie kilka kroków od drabiny. Drzwi były otwarte na oścież, zaraz koło nich stała Laura, bacznie obserwująca jedno z drzwi. Posłała mu krótkie spojrzenie, po którym wróciła do dalszych obserwacji. Barwald wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi.
-
Dieter odwzajemnił spojrzenie towarzyszki, tak samo krótkie, lecz zdecydowanie inne w swej naturze. W tym zalanym krwią anschreickich żołnierzy miejscu, chłopak wolał wiedzieć, że jego kompani są tutaj, blisko, tak jakby nagle spomiędzy ciemności miała wyłonić się jakaś szkarada i porwać ich na wieczność. Dlatego kątem oka co rusz zerkał na Laurę, by upewnić się, że ta wciąż jest na swoim miejscu. Sam zaczął wolnym krokiem obchodzić piwnicę, próbując chodem zdusić gnieżdżący się w skroni strach przed nieznanym, co zabija.
-
Dieter
Kiedy inni dzielnie walczyli z Imperialistami, ten chodził po jakiejś zatęchłej piwnicy na odludziu, które dosłownie przypominało ludzką rzeźnię. Nie tak to sobie wyobrażał. Zazwyczaj starał się nie myśleć o śmierci, ale zdecydowanie wolałby paść od kuli niż od spotkania z tym, co zmieniło to miejsce w obiekt wyjęty wprost z koszmarów. Ciemność bytująca w tym miejscu wcale nie pomagała. Zdawała się żarłocznie pożerać snopy światła, które usiłowały ją rozświetlić. Ciągle nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest tu ktoś jeszcze. Czuł, jak coś cicho przemyka się w smolistym cieniu i zręcznie unika ich wzroku, z każdą sekundą będąc coraz bliżej i bliżej. Nasłuchiwał. Starał się wyłapać chociażby najcichszy dźwięk, ale nie docierało do niego nic poza jego własnym oddechem i krokami Laury.Może faktycznie nic tu nie ma, a zszokowany tutejszymi obrazami umysł płata mu figle i jeszcze bardziej nakręca spiralę niepokoju? Właśnie wtedy do jego uszu dotarło coś, co utwierdziło go w przekonaniu, że podświadomie się nie mylił. Usłyszał stukanie. I kroki. Nie w piwnicy, lecz nad swoją głową, na piętrze.
-
Fala zimnego dreszczu przelała się przez jego kręgosłup, przypominając sobie co zostawili na górze. Pal licho górę, oni przecież byli tu, bez drogi ucieczki. Oby… Oby tylko to nie była bestia. Ta bestia.
Odbezpieczył swój karabin i spojrzała na Laurę, niemo wskazując jego lufą sufit.
-
Dieter
Ktokolwiek był na parterze, poruszał się szybko i zdecydowanie. Jakby doskonale znał rozkład pomieszczeń i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co może tutaj znaleźć. Nie przemieszczał się jak wyszkolony żołnierz, który spenetrował linię wroga i ostrożnie sprawdza jego pozycje, a jak ktoś, do kogo ten dom należał. Poruszał się z niewidzialną agresją. Kroki odbijały się natarczywym echem między metrami kwadratowymi pustej przestrzeni piwnicy, a sam Dieter zdawał się wyczuwać coś w ich brzmieniu. Coś złowrogiego, od którego przyjęcia sobie do świadomości jelita przerzuciły się na drugą stronę. Cokolwiek znajdowało się nad ich głowami, szukało ich.Nieubłaganie zbliżał się w stronę klapy i wydawało się, że znalazł się tuż przed nią. Nikt jednak nie zszedł na dół, a wszelkie odgłosy ruchu ustały jak ucięte nożem. Dieter miał w głowie obraz tego, jak coś stoi bezpośrednio nad drabiną i świdruje swymi nieludzkimi ślepiami czarną otchłań, cierpliwie czekając na tych, którzy spróbują wyjść.
Laura również odbezpieczyła swojego Lammera.
- To nie Imperialiści – powiedziała cicho. -
Coraz intensywniej zaciągał powietrze nosem. Czuł, jak mięśnie jego ciała naprężają się, gotowe do ucieczki przed nieznanym.
“Jeżeli nie Imperialiści… To co?”
Nie odpowiedział Laurze nawet wzrokiem, ale za jej przykładem odbezpieczył broń, celując prosto w klapę. -
Dieter
Żałował, że w ogóle tu wszedł. Jeśli ten ktokolwiek lub cokolwiek postanowi tu zejść, będą tu jak w klatce, bez żadnej drogi ucieczki. Nieproszony gość jednak nie kwapił się, by zejść do piwnicy. Wyglądało na to, że zdaje sobie sprawę z tego, iż nie jest tu sam, ale postanowił pozostać pasywny. Oczekiwał na ich posunięcie.Laura sunęła powoli do drzwi, za którymi zniknęli dowódca oddziału i specjalistka od elektroniki, ostrożnie stawiając stopę za stopą i powoli oddychając, by zrobić jak najmniej rabanu. Lekko uderzyła zaciśniętą pięścią w drzwi, by zwrócić ich uwagę. Drzwi zaczęły się równie powoli otwierać, a w ich szparze pojawiła się głowa Barwalda. Laura pochyliła się do niego i wyszeptała coś, ale Dieter nie był w stanie nic z tego wyciągnąć. Ten kiwnął przytomnie głową i przywołał młodzieńca falistym ruchem ręki do siebie.
- Trzeba sprawdzić górę, choć to wam się nie spodoba na pewno. Ale jeśli w budynku nie jest bezpiecznie, tym bardziej nie jest tutaj. Szeregowy Kunstmann, idziecie jako pierwsi, szeregowa Schneider pójdzie za wami i będzie cię osłaniać. – Jego mętny wzrok spoczął na nim. – Masz pistolet, a w takich warunkach sprawi się lepiej niż broń długa. Jeśli podczas wchodzenia po drabinie coś zobaczysz, wal do tego bez ostrzeżenia.