Dwór Srebrnej Maski
-
//BTW żałuję, że dopiero teraz zajrzałem do fauny Oskad. Przyznam, że Lembu czy Moyety to naprawdę ciekawe pozycje. //
-
- Przyjmujemy twoje rady i wezwanie do zachowania rozwagi. - odpowiedział w końcu jeden z mieszkańców wioski.
- I widzimy, że twój punkt widzenia nie jest pozbawiony racji. - dodał kolejny.
Słowa same w sobie były już dość budujące, a co dopiero fakt, że wypowiedzieli je liderzy dwóch rywalizujących ze sobą grup, jak miałeś okazję dowiedzieć się podczas swojego niedawnego pobytu w wiosce pod magiczną przykrywką.
- Ale nie jesteś jednym z nas. A twoje oszustwo wystawiło zaufanie, jakim cię obdarzyliśmy, na szwank. Nie masz prawa brać udziału w naszych obradach.
- Ale powiadomimy cię o ich wyniku, gdy podejmiemy decyzję. -
Nie jesteś jednym z nas. Słowa wypowiedziane przez Mivvota, kogoś, z kim James dzielił połowę swojej krwi, ubodły go prosto w pierś. Choć zachował niewzruszony wyraz twarzy, w środku pękł wpół, jakby jeden z ostatnich filarów jego jestestwa się kruszył. Nie był człowiekiem i nigdy nim nie będzie. Nie był Mivvotem i nigdy nim nie będzie.
I tak po prostu jest.
-- A więc dobrze. To sprawiedliwe podejście, żalu do was nie mam. – Skłamał, uśmiechając się ciepło. – Będę czekał na waszą decyzję. I liczył, że będzie właściwa, bo wiem, że jesteście do niej zdolni. Bywajcie.
Skinął im głową i odwróciwszy się na pięcie, ruszył ku wyjściu z wioski.
-
Gdy opuściłeś wioskę powitało cię powolne klaskanie. Na skraju lasu otaczającego zabudowania osady dostrzegłeś jednego z ludzi Srebrnej Maski, nazwiskiem Boone, który miał już okazję ci towarzyszyć.
- Nie ukrywam, że spodziewałem się po tobie czegoś więcej niż tego, że po prostu wydrzesz na nich mordę. Ale, do cholery, wydarłeś się jak nikt inny. Mam nadzieję, że to coś da. -
James spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Choć ten dzień nie należał do najdłuższych, to miał go już wyjątkowo dość. Kusiła go wizja zamknięcia się w swojej klitce i wyjścia dopiero następnego dnia.
— Nadzieję to ty sobie możesz mieć. — Machnął ręką z rezygnacją, maszerując w stronę dworu. — Ale efekty jakie będą, takie będą. To już nie moje zmartwienie.
-
Jakby odczytując twoje myśli, Boone odparł:
- Jakby nie było, zasłużyłeś na odpoczynek. I tak nic nie ustalą do wieczora, a może nawet i do jutra. Do tego czasu jesteś wolny i możesz robić co chcesz. -
— Słodko. — Odparł zdawkowo.
W tym miejscu pozostawił Boone’a samemu sobie i udał się do swojej kwatery. Nie, chwila. Najpierw udał się do kwatermistrza. Miał kapelusz do odebrania. Zostanie, aby położyć go na jego mogile przy następnej okazji. -
Starszy mężczyzna był widocznie zaskoczony, ale też ucieszony na twój widok.
- O, proszę. A jednak wróciłeś. I to całkiem szybko. Jak było? -
— Żyję. To więcej niż oczekiwałem, chyba. — Odparł, w jego tonie dało się słyszeć gburowatość. — Mogę odzyskać mój kapelusz? Jednak mój grób obędzie się bez niego.
-
Kiwnąwszy kilka razy głową, staruszek pospiesznie oddalił się, wracając po krótkiej chwili z twoim kapeluszem w rękach. Już na pierwszy rzut oka zauważyłeś, że twoje sfatygowane wcześniej nakrycie głowy wyglądało o wiele lepiej, niż gdy zdawałeś je do magazynu: widocznie kwatermistrz wziął sobie do serca twoje mówienie o pogrzebie i chciał, aby do trumny trafiło coś ładnego.
-
Widocznie wziął sobie słowa James głęboko do serca. Pół-Mivvot chwycił kapelusz w dłonie i obrócił go, przyglądając się temu, jak czysty był.
— Dawno nie wyglądał tak dobrze. — Skomentował ponurym, ale jednocześnie zaskoczonym tonem. — Dziękuję.
-
- To żaden kłopot. - odpowiedział, machając ręką. - Byłem swego czasu kaletnikiem. I szewcem. Miałem też sklep z galanterią. I służyłem w armii. Gdy będziesz tak stary jak ja, nabędziesz wielu talentów. I kto wie, kiedy któryś z nich okaże się akurat przydatny?
-
// No Rzecki, jak bum cyk cyk.//
— Jest w tym jakaś mądrość. — Odparł zadumany James, zakładając kapelusz. — Bywaj, w takim razie.
Udał się do pomieszczenia wyznaczonego mu przez Srebrną Maskę. Dzisiejszy dzień pozostawił go z wachlarzem emocji, o których niekoniecznie chciał myśleć. Teraz po prostu chciał zamknąć się w miejscu, które mógł choć w ułamku nazwać ,swoim", odizolować od reszty i zwyczajnie odpocząć.
-
W zasadzie to nie miałeś wielu opcji, skoro musiałeś czekać na decyzję tubylców, a biorąc pod uwagę jak długo prowadzili między sobą ten zażarty spór, to równie dobrze możesz oczekiwać na dni bezczynności. Póki co minęło kilkanaście godzin, powoli zapadał zmrok.
-
Leżąc na pryczy, z rękoma skrzyżowanymi za głową, wpatrywał się bez większego celu w sufit. W końcu zamknął oczy.
To był jego nowy dom. Te cztery ściany, prycza, stolik, krzesło. Dom.
Nie miał wielu opcji.
Postanowił, że jutro z rana uda się do Srebrnej Maski lub do byłego kaletnika po nowe dyspozycje. Jutro… Dzisiaj nie chciał już otwierać oczu. Dręczyło go ponure wrażenie tego, iż wszyscy i wszystko irytowali go. Nic nie było takie, jak być powinno. Dziwne, upierdliwe wrażenie.
Powoli wypuścił powietrze z płuc.
To był długi dzień.
-
Choć miałeś cichą nadzieję, że twoje ostatnie działania sprawią, że sytuacja w okolicy odmieni się na lepsze, tak za wcześnie było, aby nosić cię za to na rękach i uznać za bohatera. Przez to nie miałeś żadnego ulgowego traktowania i zostałeś obudzony z samego rana, podobnie jak wszyscy inni ludzie Maski.
-
Wstając, zaczął od najzwyklejszej, codziennej higieny porannej. Dzisiaj jednak to, do czego przywykł i zawsze przychodziło mu bez trudu, okazało się trudniejsze, bardziej męczące, bardziej… pozbawione celu? Patrząc na swoje mętne odbicie w lustrze wody, nie mógł zmyć z twarzy tego, co ciążyło na jego duszy.
Nie miał jednak czasu, by filozofować nad miską z wodą.
Niechętnie, ale powlókł się do gabinetu Srebrnej Maski, tam gdzie rozmawiał z nim po raz ostatni. Po drodze założył kapelusz. Widok błyszczącego materiału, doprowadzonego wczoraj do niemalże idealnego stanu, odrobinę poprawił jego nastrój.
-
Jak mogłeś zauważyć od początku swojego pobytu tutaj, ludzie Maski rzadko kiedy wchodzili sobie do jego dworu ot tak, kiedy im się podobało. Ale strażnicy znali cię już na tyle, że mogli cię zaakceptować, a może i Maska sam cię oczekiwał, gdy bowiem wprowadzono cię do jego pałacu, odwrócił się do okna, przez które podziwiał okoliczną panoramę i skinął ci głową.
- Boone opowiedział mi o twojej misji w wiosce. Masz coś do dodania nim przejdę dalej? -
— Mogło być gorzej. Chyba. — Odparł, wzruszając ramionami. — Wydaje mi się, że to adekwatny komentarz.
Zdecydowanie mogłem bardziej pomyśleć przed wypowiedzeniem tego.
-
- Jakkolwiek głupie i prostoduszne by mi się to nie wydawało, jakkolwiek spodziewałem się, że żywy tego tłumu nie opuścisz, tak moi ludzie donieśli mi, że ci się udało. W ten czy inny sposób. Sam nie wiem, wydaje się, jakby ci Mivvoci potrzebowali powodu do kłótni i sporów, jakby musieli czegoś nienawidzić. To ich rozdzielało jako społeczność. Ty ich znowu zjednoczyłeś. Ale dokonałeś tego, skupiając na sobie gniew całej wspólnoty, dzięki czemu odłożyli poprzedni, teraz już bezcelowy spór, na później. Dlatego nie mam wyboru, jak kazać ci opuścić to miejsce, nim nastroje w okolicy się nie uspokoją. Przed odejściem możesz zabrać tyle broni, amunicji, prowiantu i innego zaopatrzenia, ile tylko potrzebujesz. Potem weź sobie jakiegoś konia ze stajni, Boone będzie tam na ciebie czekał. Nie chcę cię po prostu wygnać, ufam, że twoje talenty przydadzą się gdzieś indziej, w co zostaniesz wtajemniczony. Jeśli już musisz odejść na jakiś czas, to niech nie będzie to czas zmarnowany.