Pustynia Śmierci
-
Radio:
Młody wskazał kciukiem za bar za sobą.
- Możesz mu tym wynagrodzić straty, o ile zapracujesz sobie na jakieś porządne butelki.
Zohan:
Czekałeś dobrych kilka minut, ale w końcu zauważyłeś przedzierającą się przez tłum sylwetkę twojego czarnoskórego kompana, choć jednak nie szedł on w kierunku baru. -
Albo znowu będzie musiał czekać, albo po prostu podejdzie do tego czarnucha. Pewnie JEMU nic nie powie, ale przynajmniej nie będzie go musiał później szukać, jeżeli mu gdzieś spierdoli. Przedarł się przez tłum i dołączył do czarnoskórego.
— Patrz, co sobie kupiłem. — pokazał mu tomahawka, gdy szedł obok niego. — Trochę jak siekiera, ale siekierą nie rzucisz w trupa. -
Wyraz jego twarzy oddawał pełne zdumienie i podziw, gdy opowiadałeś mu swoje rewelacje, ale każdy kretyn wyłapałby w tym ironię, a sam wyraz twarzy zniknął, gdy wzruszył ramionami.
- Dobrze znów tu wrócić. - powiedział, odzywając się bezpośrednio do ciebie chyba po raz pierwszy. A może nie mówił tego nawet do ciebie, bo patrzył gdzieś w dal, na pustynię za murami. -
— W końcu udowodniłeś, że masz język za zębami. — szturchnął go lekko łokciem. Fakt, może i pierwszy raz bezpośrednio się do niego zwrócił i już wcześniej słyszał, że rozmawiał za ścianą, ale teraz “oficjalnie” wie, że czarnuch potrafi mówić. — Dużo razy tu byłeś?
-
— No, i to ja rozumiem. W którą stronę do tych magazynów?
-
Zohan:
Wzruszył ramionami.
- Cztery, może pięć. Za każdym razem, gdy była okazja.
Radio:
Skinął ci głową i wskazał ręką kierunek.
- Idź i niczym się nie przejmuj, jeśli powiesz, po co przyszedłeś, to ktoś od razu skieruje cię do właściwej osoby, która zarządza całym rozładunkiem i nie tylko. -
— Dzięki, brachu. To idę! — Pożegnawszy barmana, udał się w wskazanym kierunku.
-
Mijałeś pełne hazardzistów stoliki, skąpo odziane kelnerki lub prostytutki, nie byłeś pewien, oraz położone kilka metrów pod twoimi stopami, wykopane w ziemi i otoczone barierkami areny czy coś na ich kształt. Widziałeś kątem oka jak na jednej walczą ze sobą zmutowane pies i świnia, a na drugiej jakiś wielkolud jednym ciosem owiniętej w skórzane paski pięści niemalże odrywa głowę jednemu z kilku atakujących go Zombie. Dalej był tylko krótki, wątło oświetlony, korytarz, a później o wiele większe i lepiej oświetlone pomieszczenie, gdzie rzeczywiście widziałeś rozładunek pełną gębą, licznych handlarzy pokrzykujących na swoich ludzi, pracowników i niewolników, kilku uzbrojonych po zęby drabów będących ochroniarzami jakichś kupców lub tego miejsca i tak dalej.
-
Dice aż gwizdnął z podziwem dla rozmachu tego biznesu. Rozejrzał się za jednym “kierownikiem”, który zawiadywał całą tą hecą, by od niego dostać przydział pracy.
-
Był to zapewne jeden z tych, którzy się darli i wykrzykiwali rozkazy, okraszając je wyzwiskami lub czasem razami. Ale wszyscy wyglądali na kupców. Dopiero po chwili dostrzegłeś dwóch goryli stojących po bokach jakiegoś cichego mężczyzny. To właśnie to, jaki był cichy, tak cię zaciekawiło. Lustrował wzrokiem wszystko, pykał z fajki, czasem rzucił jakąś cichą uwagę jednemu z ochroniarzy, ten zaś wrzaskliwie przekazywał ją dalej.
-
Hmm… Czyli może to właśnie Kapitan Baryłka był odpowiedzialny za ten burdel. Podszedł do niego.
-
- Czego? - fuknął barczysty ochroniarz, patrząc na ciebie spode łba.
-
— Po co tak łazisz w te i z powrotem? Nie lepiej posadzić dupsko w jakimś bezpiecznym miejscu i zająć się czymś na miejscu?
-
Wzruszył ramionami.
- Nie ma już czegoś takiego jak bezpieczne miejsce. Lepiej żyć w ruchu. -
— Ten… Ja tutaj do noszenia. — Warknął lekko skulony Dice.
-
Goryl już miał coś palnąć, podnosząc palec i otwierając usta, ale jeden gest stojącego obok mężczyzny uciszył go od razu.
- Rąk do pracy nigdy za mało. - odparł. - Jak wiele czasu możesz nam poświęcić i w czym chcesz otrzymać swoje wynagrodzenie? -
— Ja żyłem cały czas w ruchu. Szwendałem się po całym Los Angeles i czasem natrafiałem na jakiś chorych popierdoleńców, sztywniaków i inne monstra. I tak najgorsze było to, jak spotkałem małe dziecko, które potem się okazało świeżakiem. Przejebane to było.
-
Wyraz jego twarzy w ogóle się nie zmienił. Najwidoczniej nie ruszała go historia, po której wiele osób nie mogłoby spać, dostałoby ataku wspomnień z pierwszych dni czy tygodni apokalipsy, gdy sami może stracili dzieci lub widzieli śmierć czy przemianę czyichś, czy zwyczajnie by się rozpłakało. Twardy typ. Albo dobrze takiego zgrywa.
- Ta… I prędzej czy później ktoś by cię dopadł: Fanatycy, Bandyci, inni ocaleńcy, Zombie czy jakaś inna chujoza. -
— No i na razie tutaj jestem, gdzieś po środku jakieś pustyni. Potem LV czy chuj wie gdzie.
-
- Jeśli tak bardzo przekonuje cię wizja, żeby gdzieś osiąść, to to może być najlepsze miejsce, przynajmniej teraz.