Dzikie Pogranicze
-
- Z gór, kurwa. - odparł, zabierając się od razu za trunek. - A skąd może pochodzić Krasnolud, jełopie? Widać, że trochem taki drzewojeb jesteś, bo czasem to ni to mądre, ni to walczyć nie potrafi.
-
– Niektóre Krasnoludy rodzą się w miastach, inne w lasach, a jeszcze inne w górach, więc skąd mam wiedzieć, że jesteś z gór? Może cię leśne driady wychowały albo Orkowie?
-
Prychnął i opróżnił swój kufel niemalże na raz, choć nie było tego po nim zbytnio widać, głos mu się nawet nie załamał. Tak czy siak, widząc że Wy macie o wiele wolniejsze tempo i nikt nie ma już zamiaru mu stawiać, zirytowany tym brodacz mruknął coś pod nosem i poszedł do kontuaru.
- Zauważyłeś, że raz mówi jak typowy Krasnolud, tak jak przed chwilą, a kiedy indziej jak Ty czy ja? - zauważył Leif, komentując, gdy tylko miał pewność, że Krasnolud już go nie słyszy. -
– Hmm, nawet nie zwróciłem uwagi… Myślisz, że jest zupełnie kim innym? Że tak naprawdę nie jest Krasnoludem?
-
- No Krasnoludem jest na pewno… Bo jak nie to kim? Małym człowiekiem?
-
– Myślisz, że jest kimś wyżej urodzonym?
-
- Wydaje mi się, że wszyscy tam gadają tak samo… A słyszałeś legendy o Zmiennokształtnych?
-
– Taaa… – pokiwał głową. – Myślisz, że jest tym Zmiennokształtnym?
-
Wzruszył ramionami, była to najwidoczniej tylko teoria, na którą nie miał dowodów. Albo może i miał, ale nie odpowiedział, bo Krasnolud wrócił z kolejnym pełnym kuflem, dosiadając się do stolika.
-
– Wyruszamy jutro o świcie czy będziesz chciał coś jeszcze załatwić, Krasnoludzie?
-
Wzruszył ramionami.
- A co mnie tu trzymie? Jak macie i dla mnie cosik na podróż, to można i skoro świt ruszać, szybciej tam będziem. -
— No to ruszym skoro świt. – powiedział nieco po “krasnoludziemu” i wziął kilka większych łyków piwa.
-
Z Krasnoluda, pomimo wlewania przez niego w siebie kolejnych kufli piwa, nie zdołałeś wydusić nic więcej na temat misji, pracodawcy czy czegokolwiek innego, czułeś za to, że to Ciebie powoli dopada upojenie alkoholem. Jednak w porę przestałeś i dzięki pomocy swoich kompanów nawet jakoś dotoczyłeś się do łóżka, a obudziłeś się rano tylko z niewielkim bólem głowy i nudnościami.
-
No, przynajmniej się nie obrzygał we śnie. O tyle dobrze. Sprawdził, czy wszystko ma przy sobie i czy nic mu nie zginęło. W końcu nawalił się w trzy dupy i jeszcze nie daj bogom ktoś coś mu ukradł.
-
Odnalazłeś wszystko, może poza własną godnością. Pozostali byli pewnie w nieco lepszym stanie, więc nie ma co liczyć, że zaczekają, aż dojdziesz do siebie, a walka z dzikimi Orkami na kacu to coś, na co można podrywać kelnerki w karczmach, ale przeżycie tego to nic przyjemnego.
-
Godność to już on nieraz stracił z butelką wina czy też z jakąś żywą istotą. Ale mniejsza z tym, jeszcze dzisiaj opuszcza to miasta. A właściwie to zaraz. Otrząsnął się po wczorajszym albo jeszcze dzisiejszym i zabrał się ze swoimi klamotami.
— Idziemy? — zapytał Krasnoluda, gdy stanął przy wyjściu. -
Spojrzał na Ciebie powątpiewająco, unosząc brew.
- No jak i dasz radę, to można iść. - odparł i najwyraźniej niewiele obchodziło go, czy dasz radę, czy nie, bo od razu, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. -
Czyli nie ma wyjścia. Wyszedł i zaczął iść za Krasnoludem. Kac pewnie mu szybko minie. Raczej.
-
A jeśli nie, to przynajmniej śmierć będzie wesoła. Szybko opuściliście karczmę, uliczki miasta, bramę i wreszcie samo miasto, wracając na te niegościnne tereny, gdzie, jak miałeś wrażenie, wszędzie czaiły się dzikie Orki albo i gorzej…
-
Taa, na pewno gdzieś się czają, mają swój obóz, a w nim obżerają mięso z kości, gwałcą, mordują i bogowie wiedzą, co jeszcze…
— Orientujesz się w tych okolicach, Krasnoludzie?