Galera
-
Wobec tego zwiesił się na samym bagnecie, mając nadzieję, że obciążone grawitacją ostrze pójdzie w dół, rozpruwając cały bok mutanta.
-
Zaczęło powoli się przedzierać w dół, gdy monstrum nagle znieruchomiało, zachwiało się i padło na plecy, cudem nie przygniatając was oboje.
-
Od razu odskoczył w bok, wyrywając z sobą rękojeść. Nie wiedział czy kurak nie zacznie zaraz wywijać łapami. Zdechł?
-
Już ledwo oddychał, to było przesądzone.
Spod drugiego skrzydła wyszła Owca, cała we krwi, musiała trafić tętnicę.
- No i co, bando patafianów?! Kutasy to sobie co chwilę porównujecie, ale żeby wziąć się do poważnej roboty, to zawsze macie za mało pomiędzy nogami!
- Ty też mogła byś mieć go pomiędzy nogami od czas… - Jeden z mężczyzn nie zdążył dokończyć. Dziewczyna zamachnęła się aż zza pleców i tak mu przyłożyła w gębę, że nawet nie zauważył, kiedy wylądował na plecach bez kilku zębów. A może nawet i ze złamaną szczęką.
I jak to zwykle w takich burdach bywa, stalkerska brać od razu skoczyła do niej z pięściami, by pomścić kolegę. I równie szybko znalazło się kilku takich, co stanęło w jej obronie. Doszło do dość sporej, i coraz poważniejszej, bijatyki. -
Spuścił smutno głowę. Walka, walka, walka. Ludzie byli lepsi, byli ponad nią. Marley to wiedział. Gdyby tak nie było, już lata temu ostatni człowiek zniknąłby z powierzchni globu. A jednak ludzie nie wiedzą tego, przynajmniej nie zawsze. Uświadamiają sobie to tylko wtedy, gdy jest już za późno. Nawet teraz, gdy już zwyciężyłi z drapieżnikami, leją się między sobą… Smutny los człowieka.
Marley wskoczył między nich, spróbował choćby dwóch rozdzielić ramionami i zebrawszy powietrze w płucach, wrzasnął z całej mocy:
-- CZY WYŚCIE DO JASNEGO CHUJA ZUPEŁNIE OCIPIELIŚCIE?! -
Jedynym skutkiem twojego zabiegu było to, że i do twojej głowy o mało nie doleciała jakaś pałka. Najwyraźniej nie lubili cię tutaj na tyle, by mieć sobie jakiś autorytet w twojej osobie.
-
Ten post został usunięty!
-
Nie chodziło mu o autorytet, jak o pewną dozę rozumu. Wydostał się z kotliny bijących się i wspiął na truchło kurczaka. Stamtąd wychylił głowę w kierunku dachu galery i zawołał:
- Ej! Lodołamacz! -
- Czego? - Dobiegło zza twoich pleców. Gdy inni się prali po pyskach, on zajął się rzeczowym oglądaniem truchła i zapodane oceną potencjalnych słabych punktów. Jak stary wyjadacz stalkerskiego życia.
-
Aha, czyli tutaj był.
-- Weź ich ogarnij, zanim zabiją się nawzajem. – Wskazał kciukiem na lejący się za nim motłoch. -
Popatrzył na to wszystko z pogardą. Chwilę tak stał, i już się wydawało, że po prostu machnie ręką i pójdzie w swoją stronę. Ale wreszcie zagwizdał głośno, aż wszyscy momentalnie się uspokoili.
- CO JEST, DO KURWY NĘDZY?! - Ryknął na całe gardło - Do reszty was pojebało?! Mutanty was nie zajebały, to sami sobie z tym poradzicie?! Zapierdalać mi na przedpole i zbierać rannych! A ty, Owca, wypierdalaj do Galery i się nikomu na oczy nie pokazuj! Mam dość zgrywania roli twojego tatuśka!
- Jakbym miała takiego ojca, to bym się rzuciła chomikom na pożarcie… - Mruknęła dziewczyna. Lodołamacz tego nie usłyszał, bądź tak udawał, złapał ją bezceremonialnie za kark i zaciągnął za sobą do budynku. -
Marley jeszcze przez chwilę odprowadzał ich wzrokiem. Ciekawie się dobrali, Lodołamacz i Owca. Oboje charakterni, to na pewno.
Zeskoczył z kuraka, po czym spojrzał na resztę. Lekko wzruszył ramionami. Ruszył na przedpole.
-
Jak można się było spodziewać, rannych nie było. Tuman mutantów skutecznie ukrócił cierpienia tych, którzy zostali w tyle. Nawet w kwestii swych pobratymców, którzy chwilę wcześniej biegli obok nich, a zaraz padli pod ciosem. Mięso to mięso, twarde prawa natury.
-
Czyli co? Przyszła kolej na znoszenie ciał?
-
Na to się zanosiłem, jednak wiele osób omijało najbliższe ciała. Wyglądało to tak, jakby znoszono jedynie swoich znajomych, pozostałe trupy zostawiając na łaskę pogody i okolicznych mutantów, które nie ruszyły z gonem.
-
Dla Marleya jednak tożsamość martwego nie miała większego znaczenia. Nie miał wielu znajomych, ale każdy z tych ludzi zasługiwał na chociażby symboliczny pochówek. Zabrał się do roboty.
-
Jeszcze zanim zdążyłeś dociągnąć ciało do placu, gdzie je składano, to na parkingu pojawiło się mnóstwo ludzi. Handlarze, barmani, kucharze, majsterkowicze, kolekcjonerzy… Każdy miał pomysł, w jaki sposób zagospodarować truchła padłej zwierzyny.
-
Eh… A pomogli by chociaż z noszeniem. Nie zważał na nich uwagi. Dalej robił swoje.
-
Dopiero pod koniec tak ciężkiego dnia udało wam się zgromadzić ciała. Inni nazbierali jakichś śmieci, przykryli tym stos i podpalili. Charakterystyczny słodkawy swąd wypełnił okolicę.
-
Marley przycupnął na szarej trawie, patrząc na ognisko. Z plecaka wydobył kanisterek z wodą i pociągnął krótki łyk.
Ogień powoli pochłaniał ciała zabitych w walce z żywiołem. Liżące ludzką skórę płomienie pięły się po stosie, pochłaniając coraz to większą maskę w akompaniamencie skwierczenia i trzasków pękających tkanek. Złoto-rubinowy blask odbijał się w zmatowiałych oczach stalkera, nie goszcząc w nich po raz pierwszy i za pewne nie po raz ostatni.
To śmieszne. Mijały dwie dekady od Shoah. Dwadzieścia lat, które zmieniło oblicze śmierci. Umieranie nie miało już w sobie tej wielkości, nabożnej świętości czy godności. Mało kto wybiegał poza granice swojej rutyny, by poświęcić kilka myśli zmarłemu. Ludzie gatunku Shoah zwyczajnie odziali śmierć w prostotę i wprowadzili do użytku codziennego. Jednak czy ktoś może ich winić? Nie Marley, choć zdarzały się dni, kiedy bardzo tego pragnął.
Gdy w zamyśleniu przypatrywał się czerniejącym ciałom, nie potrafił zrozumieć tylko jednej rzeczy. Dlaczego nie był w stanie przyzwyczaić się do śmierci? Tylu było wokół niego, młodszych i starszych, którzy już dawno zmutowali w gatunek ludzi Shoah. Marley nie potrafił. Umieranie wciąż było dla niego czymś dalekim, jakby zawieszonym pod ołowianymi chmurami horyzontu. Za każdym razem coś ściskało jego gardło, a pierś gięła się pod nieznanym ciężarem. Ludzie nie powinni umierać tak często i nie ważne było czy stał za tym mutant, bandyta czy walący się budynek. Po prostu nie powinni.
Siedząc, napił się jeszcze raz.