[Powierzchnia] Stare Osiedle
-
- W takim wypadku miałeś spierdalać, a nie bawić się w rzeźnika! - Darł włosy z głowy - No to się narobiło… Teraz w dupę możemy sobie wsadzić taką wycieczkę. Jeśli jest ich tam więcej, albo utworzyli struktury plemienne, to nas rozwalą na dzień dobry!
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Kurwa. — Seweryn odwrócił twarz w bok. — Kurwa! Kurwa mać!
Zacisnął dłoń w pięść, ale zamiast wyhamować nią na towarzyszu, obrócił się całym ciałem i wbił ją w pień zeschłego drzewa, strząsając z niego deszcz prochu i sinych porostów. Oddychał ciężko, nie odrywając dłoni od kory. Dopiero po kilku sekundach odsunął ją, a drewno odłamało się i z głuchym plaśnięciem opadło na ziemię. Po tym rozejrzał się, podszedł do rzuconego kilofa i podniósł go, patrząc na szczyt wzniesienia.
— Zawrócisz? — Zapytał spokojniejszym tonem, unosząc wzrok. — Bo ja już nie. Nie, kiedy jestem tak blisko.
-
Nie robił sobie nic z tego pokazu, przez głowę przelatywała mu taka gonitwa myśli, że nawet nie zauważył, kiedy usiadł na ziemi.
- No to chuj bombki strzelił… Wpadliśmy jest śliwka w gówno… Czas nam szukać kluczyków do czołgu i spierdalać na trzecim biegu wstecznym… - Otarł dłońmi twarz - A chciałem się tylko pobawić w japońskiego turystę… -
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Czekaj… — Seweryn zamrugał. Obejrzał się przez ramię, spoglądając w stronę wykopu, którym dotarli tutaj. — Kluczyków do czego?
-
- Nic, nieważne… - Westchnął ciężko i machnął dłonią - Taki stary żart, chyba nie zrozumiesz. Dobra, trudno. Idziemy dalej. Najwyżej przeżyjemy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z widelcem i talerzem tej paskudy.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Jego towarzysz nie wydawał się przekonany. Zaczął dreptać w miejscu, intensywnie gładząc włosy swojej brodu. W końcu jeszcze raz obrócił się w kierunku wykopu, spojrzał na widniejące w oddali pozostałości sprzętu budowlanego i odezwał się w końcu.
— Mam lepszy pomysł. Chodź, musimy spróbować.
Nie czekając na Mariusza, ruszył z powrotem do wykopu, maszerując z prędkością porównywalną do lekkiego truchtu.
-
Szprycer
- Bo wygrałem kulasy na loterii… - Mruknął pod nosem - Giry już mi w dupę włażą, a ten będzie sobie biegi przełajowe urządzać…
Ale chcąc, nie chcąc, ruszył się z miejsca i powlókł za nim. Teraz już było mu wszystko jedno, mógł się nawet dać pożreć. Z jego planów już pewnie i tak nic nie wyniknie. -
Mariusz “Szprycer” Woliński
Nie miał zielonego pojęcia, co Sewerynowi siedziało w głowie, a ten nie spieszył się z wyjaśnieniami. Wrócili prawie pod samą plombę tunelu, w okolice osuniętych rusztowań i pozostałości sprzętu budowlanego. Dopiero tam Mariusz zrozumiał zamysł jego kompana.
Seweryn podszedł do pordzewiałego stalinca, przyklęknął obok silnika i w największym skupieniu zaczął przyglądać się jego wnętrznościom. Co chwilę wyrywał z ogromnego cielska spycharki garści zeschłych roślin, sinej biomasy i całą galerię zmumifikowanych żyjątek. Opukiwał rury, brał w dłonie sparciałe przewody, ewidentnie też czegoś szukał. W końcu obszedł całą maszynę, zatrzymał się z drugiej strony. Chwilę szarpał się z czymś, aż Szprycer usłyszał metaliczne stuknięcie.
— Aha!
Zza kadłuba stalińca wyłoniła się para rąk, zwycięsko unosząc ku niebu prostokątnie wygięty, zardzewiały pręt.
-
- I co, chcesz tym prętem odpalić tego złoma na pych? - Westchnął ciężko - Noc nas zastanie, a już wolałbym się prać badylami po mordach z tymi dryblasami na stacji, niż czekać do rana tutaj. Nawet jakby nic tu nie przylazło.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Nie marudź, tylko chodź… — Mężczyzna stęknął z wysiłkiem. — Mi pomóc. Zastało się, cholerstwo.
Tymczasem w oddali, gdzieś z trzewi Sinego Lasu, wydobył się głęboki, przeciągły skowyt. Niby podobny do tych, które Mariusz słyszał na ulicach Zdzieszowic z pysków zdziczałych psów, ale równocześnie zupełnie inny, jakby to, co go wydało, nieustannie dusiło się czymś i charczało. Zaraz po pierwszym pojawiły się kolejne, daleko na wschodzie. Ich chór przypominał Mariuszowi o niedawnych doświadczeniach z niedokończonego tunelu…
-
- A nie mówiłem? Jakieś bydle zaraz odgryzie mi dupę, a ty się bawisz w Boba Budowniczego! - Mimo to poszedł mu pomóc. Im szybciej go zatarga za łeb na stację, tym bezpieczniej. Cholerstwa są inteligentne, więc może trochę im odpuszczą.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— I tak ją stracisz. Prędzej czy… — Stęknął, napierając z całej siły na pręt, który okazał się korbą rozrusznika. Żelastwo jęknęło z skrzekiem, odprysnęła brunatna rdza i ich ręce poleciały do przodu. Korba obróciła się. — …Później. Dawaj. Połowa sukcesu za nami.
Z kolejnymi obrotami metal poddawał się naporowi łatwiej, mieląc zsiadłe grudy smaru zmieszanego z odłamkami korozji. Obrócili raz, drugi, trzeci, a silnik… parsknął. Był to tylko cichy, zdławiony oddech potężnego motoru, ale niósł w sobie nadzieję na resuscytację uśpionej maszyny.
— Dawaj, pójdzie! Jeszcze raz! — Seweryn rozentuzjazmował się, zakasając rękawy.
Z kolejnymi obrotami dźwigni silnik jakby sam pragnął znów zaryczeć, ale tylko kasłał i kasłał, od czasu do czasu wypuszczając kominem nieśmiały obłoczek pary zmieszanej z popielatą chmurą spalin.
W końcu Seweryn zostawił Mariusza z korbą, rozkazując mu, by nie zaprzestawał machania nią. Sam wdrapał się na pokrywę silnika, zerwał z niej osłonę filtra powietrza i wyciągnął go, chowając do torby. Z niej wyciągnął także niewielką buteleczkę z przezroczystym płynem, który do złudzenia przypominał alkohol.
— Słuchaj no. — Spojrzał na towarzysza, odkorkowując szkło. — Jak dmuchnę do środka, obrócisz korbą, jasne? Tylko z siłą, musimy od razu posłać iskrę, inaczej zalejemy silnik.
-
- Pojebało cię do reszty?! Może jeszcze nitrogliceryny tam nalej! - Popukał się w czoło - Chuj wie, ile to już tu stoi, oleju pewnie nigdy nie wymienili, a ropa na bank się już rozwarstwiła. Zabijesz nas obu! Już wolę zginąć z chujem w garści i psem u szyi, niż skończyć jako zapalnika od eksperymentów nieudanego mechanika!
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Co kogo ma zabić? Nie widziałeś tamtych kurewstw?! Ten bydlak wyciągnął kawał żelastwa z siebie jak pieprzoną wykałaczkę! Albo odpalimy tą kolubrynę i przebijemy się, albo twój spacer na Osiedle skończy się zmutowanym piknikiem na skraju drogi! — Trzasnął dłonią w blachę, z której odpadł pokaźny kawał skorodowanego metalu. — Gniotsa nie łamiotsa, Alexander, to nasza jedyna szansa. — Uspokoił się nieco. — Twoja i moja. Więc albo machniesz tą korbą, albo sam to zrobię, choćby dupą.
-
- A możesz nawet i kutasem, proszę cię bardzo! Tylko najpierw odejdę jakieś sto metrów, żeby jakiś wylatujący tłok nie rozerwał minęło łba - Nie zamierza się brać do tej samobójczej roboty - Ty z kolei nie rozumiesz, że ta banda jest inteligentna? Nie poszedł za nami, nie zaatakował, tylko ostrzegł przed kolejnym aktem agresji. Idźmy tam jeszcze raz i spróbujmy opłacić tranzyt jakimś żarciem.
-
Mariusz Szprycer Woliński
Słowa Mariusza ewidentnie zaskoczyły Seweryna, bo ten aż odłożył butelkę na korpus silnika i spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczami.
— …Ty chcesz się z nimi handlować? -
- Wolę z nimi, jak z tą zgrają pupilków Dyktatora. Chuj wie, czy życie wśród nich nie byłoby lepsze - Usiadł z kwaśną miną, wyraźnie się uspokoił - Teraz już nawet i to mógłbym zrobić… Metro nie jest miejscem do życia. Już nie. Albo się z tym pogodzimy i odejdziemy, albo weźmiemy sprawy w swoje ręce. Złapiemy Dyktatora za wąsa, córunię za to grube dupsko, i zrobimy im starą, dobrą “ścieżkę zdrowia”.
-
Mariusz Szprycer Woliński
Mężczyzna z uwagą wysłuchał słów towarzysza, które musiały zainteresować go na tyle, że przysiadł na korpusie maszyny, machając nogami.
— Góra też nie jest miejscem do życia… O co Ci chodzi z “ścieżką zdrowia”? Zabić? Wygnać na powierzchnię z scyzorykami? -
- A spałować porządnie, żeby przez miesiąc musieli na brzuchach spać. I potem na kopach pogonić wgłąb tuneli i tyle ich widzieli. Niech już sobie radzą - Wzruszył ramionami - Za to góra… Kto wie? Gdzieś za tym grajdołem musi być chociaż kawałek placu bez mutantów.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Tak myślisz? — Zapytał mężczyzna. Na chwilę zastygł w miejscu, jakby myśląc nad czymś. Po tym wypuścił z siebie zbolały oddech i opadł luźno na korpus maszyny. — Gdzieś… Tylko powiedz mi gdzie? Gdzie jest to miejsce, w którym można oddychać jak dawniej?
Przybierający na sile wiatr świszczał, lawirując pomiędzy gałęziami uschłych drzew, w porytych rdzą blachach porzuconych sprzętów, a wreszcie rozbijając się na pokrzywionych szkieletach rusztowań. Wyblakłe płachty łopotały, głuchymi uderzeniami przypominając o swej obecności. Coś zagrzmiało w chmurach ponad nimi; mogło zbierać się na deszcz.