[Deravierres] Awangarda
-
Nazar
Kiedy wyszedł spod parasola przeciwartyleryjskiego, który wykonał swoją robotę bardzo dobrze, dzielnie wytrzymując bombardowanie, dostrzegł, że… Nic nie dostrzegł. Chmura trujących oparów wciąż wisiała w okopie jak tragiczne fatum nad nieszczęśnikiem. Pole widzenia nie istniało. Kiedy spojrzał w dół nie mógł choćby dostrzec swoich własnych stóp, które kończyły się kilka centymetrów poniżej kolan, jak za sprawą magicznej sztuczki. Reszta żołnierzy szła gęsiego za nim, rozglądając się paranoicznie. Pod jego nogami coś nieprzyjemnie trzaskało, najpewniej pozostałości gałęzi wysokich drzew, które w oka mgnieniu zamieniły się w trociny. Ale poza ich intensywnym łamaniem się pod naporem ludzkiego ciężaru, którego chrupiący dźwięk przypominał odgłos brutalnie gruchotanych kości, nie było słychać zupełnie nic. Tylko głośny szum krwi w skroniach i jego własny spokojny, miarowy oddech, kiedy to nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch, jakby ktoś właśnie przeszedł niemalże przed jego schronioną za grubym kawałem gumy twarzą. -
Dał reszcie znak gestem, aby się zatrzymali, a sam przyjrzał się kształtowi, jednocześnie celując doń ze swojej broni. Nie chciał zabić przypadkowego żołnierza ze swojej jednostki, ale jeśli będzie musiał, to zastosuje się do zasady, aby najpierw strzelać, a dopiero potem pytać. I opcjonalnie żałować.
-
Nazar
Tajemniczy kształt w śmiertelnej mgle rozpłynął się w niej, zanim Nazar w ogóle zdołał unieść karabin i skierować jego zimną, oczekującą na bitewne rozgrzanie lufę w jego stronę. Po chwili ktoś coś wściekle krzyknął, a bębenki uszne Nazara rozdarła niemal jednoczesna salwa z karabinów powtarzalnych, dochodząca z drugiego krańca okopu, dodatkowo oddalona przez grubą warstwę gumy. Wtem z tyłu rozległ się ogłuszający wrzask:
- Granat! Padnij! -
A więc padł na ziemię, uprzednio odbiegając jeszcze kilka metrów, jak najdalej od źródła głosu i domniemanego granatu.
-
Nazar
Imperialista rzucił się gwałtownie na ziemię, znikając niczym cyrkowy magik w najgęstszej połaci gazu, znajdującej się właśnie w okolicach nóg. Sprawca krótkiego zamieszania wydał z siebie głośny, ogłuszający ryk i rozpadł się na małe kawałeczki jak zrzucone z półki naczynie z porcelany, śląc degenerujące ciało odłamki we wszystkie strony świata niczym listy. Nad głową przeleciały mu gorące od eksplozji metalowe drzazgi, które głośno wbiły się w deski okopu. Nazar nie był adresatem wybuchowego nadawcy, ale na tym się nie skończyło. Po krótkiej chwili usłyszał wystrzał i coś z zawrotną prędkością przecięło mu pełne trującego gazu powietrze nad głową. Przez jego pozycję w gęstej jak mleko lotnej truciźnie, która ani trochę nie zrzedła nie był w stanie dostrzec nawet najbardziej rozmazanych konturów sylwetek. -
Licząc na to, że jest równie niewidoczny dla tamtych, jak i oni dla niego, począł się od razu cofać, wciąż leżąc, aby stanowić mniejszy i trudniejszy do wykrycia cel, szukając lepszej pozycji do obrony, opcjonalnie innych żołnierzy ze swojej jednostki lub w ogóle walczących po jego stronie.
-
Nazar
Imperialista usiłował pełzać niczym wąż, trzymając głowę nisko jak tylko się da. Kule gęsto śmigały w powietrzu, z głuchym odgłosem wbijając się w zmasakrowane ostrzałem artyleryjskim i granatami ściany, a następne odgłosy wystrzałów zdawały się do niego zbliżać lub to on sam zbliżał się do nich, czołgając się w gazowej ślepocie, kiedy coś stale łomotało po jego prawej. Po chwili ktoś upadł centralnie przed jego zakrytą przez maskę przeciwgazową twarzą, trąc plecami o gładką deskę, po czym bez ostrzeżenia został dźgnięty bagnetem prosto w klatkę piersiową i zwalił się na bok, przeraźliwie rzężąc.
- Wyrąbują nas tutaj! - usłyszał za sobą. - Do tyłu, do tyłu! -
Oczywiste, że takiej komendy nie mógł dać żaden z atakujących, więc ruszył w kierunku tychże okrzyków, licząc na ponowne połączenie z resztą oddziału lub chociaż kimkolwiek w tym samym mundurze, co on.
-
Nazar
Odgłosy walki wręcz wciąż nie ustawały, a kiedy się podniósł, dostrzegł kilka rozmazanych, widmowych sylwetek, które zdawały tańczyć ze sobą parami. Był to balet śmierci, jedna osoba z pary na sam koniec musiała skończyć bez głowy. Jeden z gazowych duchów dźgnął swojego fantomowego partnera bagnetem, inny przejechał mu z całej siły saperką po twarzoczaszce, rozrywając skórę i mięśnie tak samo skutecznie jak maskę przeciwgazową, a najmniej widoczna mara dokonała swego żywota ze skręconym karkiem. Upiory były jednak zbyt zajęte sobą, aby jakkolwiek zareagować na wyrośnięcie kolejnego z podłogi. Opuścił tę część, starając się nie wpaść na żadną ze zjaw, by nie przerwać ich krwawych godów.Im dalej szedł, tym gaz zdawał się rzednąć. Przez środek przebiegł nagle Imperialista z granatem w ręku, który bezpardonowo odbezpieczył i rzucił w kierunku gęstej chmury. Zauważył go.
- To pan, podoficerze? - wybełkotał ledwo słyszalnie. -
Skinął głową.
- Kapral Nazar Rykow. Gdzie reszta? -
Nazar
- Pewnie zginęli - wymamrotał cicho, po czym dodał - albo uciekli. I w naszym przypadku proponuję to samo.
Żołnierz cofnął się kilka kroków w tył, nie spuszczając z Nazara ukrytych za twardymi szkłami oczu.
- Można się wrócić na tyły - powiedział po chwili, znacznie wyraźniej, jakby pozbył się guli, która tkwiła w jego gardle jak kawałek ości nieopatrznie połkniętej z rybim mięsem. - W razie czego mogę poprowadzić. -
- Nie, dopóki ta pozycja nie zostanie uznana za straconą przez wyższą instancję. - odparł. Nie żeby śpieszno mu było umierać, był członkiem elitarnych wojsk Imperium, wymagano od niego więcej, wierzył w sprawę, za którą walczył, a jego oddział zwykł ruszać do ataku pierwszy i wycofywać się ostatni, więc nie w smak było mu porzucenie tych pozycji, które wciąż można było bronić, opóźnić wroga i go nadszarpnąć, a dopiero potem się wycofać. - Czyli mnie. Jeszcze nie pora na odwrót, żołnierzu.
-
Nazar
Mimo, że kawał śnieżnej gumy zakrywał mu twarz, słysząc to, nie wyglądał na zadowolonego. Oczyma wyobraźni Nazar widział, jak w opozycji do koloru maski przeciwgazowej, facjata za nią robiła się czerwona jak cegła.
- Przecież my tutaj zginiemy! - burzył się, znacznie zawyżając tłumiony przez ochronę przed gazem spanikowany głos.
Żołnierz chciał coś jeszcze powiedzieć, kiedy jego iście defetystyczna skarga, od której uszy patriotów więdły, została przerwana miażdżące natężenie decybeli, powstałych w wyniku jakiejś eksplozji w części okopu za jego plecami. Nazar był jeszcze w stanie usłyszeć jakieś siarczyste bluzgi, kiedy to dostrzegł, że Imperialista cofa się coraz bardziej. -
- Niech Cię szlag! - krzyknął, choć wątpił, żeby go usłyszał. - Jeśli wróg Cię nie zabiję, to ja to zrobię! Nie licz na łagodną karę i pluton egzekucyjny, będziesz zdychać powoli, jak każdy tchórz!
Chciał się wyżyć, dlatego do niego nie strzelał, jeszcze mógłby za to beknąć. Niech idzie, Nazar go kiedyś dopadnie. Teraz ruszył w kierunku ostatniej bitwy, nie było czasu do stracenia, gdy kilku wrogów wciąż można było zabić. -
Nazar
Tchórzliwy żołnierz rozpłynął się w oparach, a bluzgi i okazjonalne strzały stawały się coraz głośniejsze. Z rozrzedzonej gazowej chmury wychyliło się kilku żołnierzy w ciemnozielonych mundurach i białych maskach przeciwgazowych, z czego jeden z nich nosił charakterystyczną oficerską czapkę z twardym czarnym denkiem i dwoma ciemnoniebieskimi rombami na ciemnofioletowych pagonach, okalanych złotymi tasiemkami.
- Wycofujemy się! - ryknął podczas wymijania oficer, a kawał gumy na twarzy ani trochę nie ściszył jego donośnego komunikatu. -
Oficerska szarża dodawała mu powagi na tyle, żeby Nazar nie zareagował odpowiednio ostro, tak jak wcześniej.
- Kto wydał taki rozkaz? Czy tej pozycji nie da się już utrzymać? -
Nazar
- Postój tu chwilę, to zaraz zobaczysz! - ryknął na odchodne, nie oglądając się nawet za siebie i zniknął za jednym z najbliższych zakrętów, kierując się prosto do wyjścia z tej pułapki.
Nazar usłyszał głośny świst, kiedy coś z lewej odnogi okopu buchnęło kopcącym czerwonożółtym ogniem, przylepiającym się do okopowych desek. -
Kolejny odpowiedni argument, który sprawił, że Nazar rzeczywiście ruszył biegiem za tamtymi, uznając porażkę, ale i poprzysięgając, że tu jeszcze wróci.
-
Nazar
Po chwili i on zniknął za zakrętem, który okazał się być drogą wiodącą do wyzwolenia z pierwszej linii. I ścieżką do obserwacji, co z lasem zrobiła nagła nawała. Rozbite, rozkawałkowane drzewa leżały zwalone na cuchnącej prochem ziemi, a ich szczątki przypominały zdewastowane konstrukcje wsporcze do prowadzenia przewodów linii napowietrznych, aniżeli obiekty stworzone przez naturę. Niektóre z nich zostały wyrwane z korzeniami, zaś inne nadal dzielnie trzymały się w gruncie, ale już bez swoich rozłożystych zielonych koron. Głębokie leje artyleryjskie, z których nadal unosił się czarny dym, w połączeniu z metrami kwadratowymi wypalonej trawy i zniszczonych drzew tworzyły martwy, obcy krajobraz, jakby nie z tej planety. Pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu ten pozbawiony jakiegokolwiek życia kawałek był gęsto zamieszkany przez liczne skupiska traw i naturalne wieżowce z żywego drewna i łagodnie zielonych liści…Niektórych upadłych drzew można było użyć jako całkiem porządnej osłony, która w połączeniu z mnogimi dziurami po bombach, tworzyła martwy obszar stronniczy atakującym. Nazar dostrzegł uciekającą w popłochu grupę obrońców, którzy jak na złamanie karku pędzili do głębiej położonych linii, by powiadomić ich o nagłym ataku, ale duszący, czarny jak smoła dym unoszący się nad w pośpiechu wykopanymi przez frontowców płytkimi rowami przeciwodłamkowymi wskazywał, że doskonale o tym wiedzą. Dobrze znana mu symfonia wojny okalała go całkowicie. Świetnie słyszał nieustający terkot kilku karabinów maszynowych, prujących kulami gdzieś w oddali i dogrywające eksplozje granatów. Wszechobecny rumor tylko utwierdzał go w przekonaniu, że to nie jest zwykły atak.
Zmasakrowana, porozrzucana po całym polu, jak poćwiartowana ofiara seryjnego mordercy, natura stanowiła barierę, przez którą ciężko było przejść. Połamane gałęzie może i nie wydawały się najgroźniejszymi przeszkodami, ale gdyby ktoś na nie upadł, nadziałby się na nie jak na włócznię. Aczkolwiek nie miał z nimi żadnego zbyt bliskiego spotkania, jednak te charakterystyczne ciernie rozerwały mu prawy rękaw, gdy przeczołgiwał się pod wyrwanym z gleby dębem. Przebiegł kawałek slalomem, omijając puste w środku pnie, wpadał i wychodził z kilku kolejnych lejów i omal nie wszedł na w połowie zanurzony w ziemi niewybuch, ale ostatecznie udało mu się doczłapać do jednego silniej ufortyfikowanych posterunków, które jakoś przetrwały bombardowanie.
Ów punkt obronny miał formę zamkniętego okopu w kształcie koła, z wbudowanym na środku niemal nietkniętym blaszanym baldachem przeciwartyleryjskim i dwoma uszkodzonymi ciężkimi karabinami maszynowymi, których wygięte lufy wciąż były skierowane przed siebie. Jednakże Wnętrze zagłębienia, podobnie jak na pierwszej linii, tonęło w gałęziach i połowicznie zwęglonym igliwiu. Zszedł do niego i spostrzegł, że obrońcy wyparowali. Był tutaj zupełnie sam.
-
Spędził chwilę na tym, aby odsapnąć, a później naładować broń i ocenić, czy może pozbyć się już maski przeciwgazowej. Mógłby się tutaj dłużej bronić, więc postanowił sprawdzić, czy któryś z karabinów maszynowych działa.