Federacja Starej Huty
-
Reszta poczekała, tak jak im kazałeś. Nim jeszcze zacząłeś wspinaczkę, walenie młota się ponowiło. Miarowo, raz za razem, beznamiętnie. Doskonale to zamaskowało twoje kroki. Gdy zbliżyłeś się do framugi, to ujrzałeś jednego faceta uderzającego w ścianę, był bokiem do ciebie. Drugi stał w ogóle plecami, próbował odpalić papierosa. Ubrani jak na kiboli przystało, nawet nie jak ich stalkerzy, a typowi silnoręcy. Praktycznie pod twoimi nogami leżały trzy sztuki broni, przedwojennej, chociaż w paskudnym stanie. Giwery wyglądały na typowo zmęczone życiem, jak zresztą każda, która nie pochodziło bezpośrednio od żołdaków. Było tam już więcej taśmy, szmat i patyków, bo już nawet od lat nie widziano dostatecznie grubych pni, żeby zrobić z nich nowe okładziny luf.
-
“Ładne cacka…” Przebiegło przez głowę Mara, gdy spojrzał na broń. Jednak najpierw trzeba było pozbyć się właścicieli. Szybko ocenił czy zdołałby po cichu poddusić palacza i dopiero wtedy ogłuszyć faceta z młotem.
-
Przy odpowiednio szybkich ruchach, mogło się to udać, jednak musiałbyś się liczyć z narobieniem hałasu i ewentualnej walce na pięści z jednym z nich, gdyby nie udało się zrobić wszystkiego za jednym zamachem.
-
W takim razie wybrał mniej subtelny, ale bezpieczniejszy dla samego siebie wariant. Wyprostował się i silnym uderzeniem w sam środek potylicy pozbawił przytomności faceta stojącego tyłem do niego, po czym nie dając czasu drugiemu na wypróbowanie młota na czaszce Mara, zamachnął się i wymierzył mu cios owiniętym w łańcuch hokejem na wysokość szyi.
-
Mężczyzna próbujący odpalić papierosa padł jak kłódka, drugi zaczął się obracać do ciebie, przez co trafiłeś go prosto w krtań. Padł na podłogę, łapiąc się za szyję, panicznie próbując nabrać tchu i nogami spazmatycznie kopał po podłodze. Oczy wyszły mu na wierzch.
- Co za bajzel, nie można się normalnie odlać, bo snajperzy tak do siebie walą, że aż strach, coby któryś nie utrącił ptaka… Aż żałuję, że zostawiłem u was kałacha - Trzeci mężczyzna wszedł do pomieszczenia, patrząc sobie na rozporek, który z trudem usiłował zapiąć. -
Mar nie zamierzał czekać, aż chuj tego chuja przestanie zawracać jego uwagę, tylko zamachnął się niczym profesjonalny golfista i wymierzył dresiarzowi solidne uderzenie prosto w szczękę, od dołu. Liczył się z tym, że mógł nie trafić, dlatego od razu naparł do przodu i zadał kolejny cios, tym razem z góry na dół, w górę czaszki.
-
Facet padł na podłogę ze “sprzętem” w ręce, wydając głuchy odgłos upadku bezwładnego ciała. Nie minęła chwila, a stałeś pośród trzech ciał, przy towarzystwie jedynie suchych trzasków, jakie wydawały z siebie SWD. Strzały sypały się gęsto, jak na snajperski pojedynek.
-
Upewniając się, że cała trójka jest nieprzytomna, dalej poruszając się z uwagą na to, by pozostawać jak najciszej, powrócił do swoich towarzyszy, wręczając im zabrane po drodze giwery kiboli.
— W tym roku macie Gwiazdkę wcześniej. — Rzucił, podając im karabiny. — Odbijamy Achaja i wracamy na naszą trasę.// Idzie coś podejrzanie sprawnie… Kim jesteś i co zrobiłeś z Dante?
-
//Nie znam się, nie udzielam się, zarobiony jestem!
-
Towarzysze z ochotą przyjęli broń, ciesząc się z prochowców po przedwojennej armii.
- Pewnie będzie po przeciwnej stronie. To był młot budowlany, c’nie? - Jako pierwszy wyrwał się Hip, jak to miał w zwyczaju - Trzeba iść otarcie, drzeć ryja i z bani. C’nie? Chłopaki? Chłopaki…? C’nie…? Chłoooopaaaaakiiiiii…? - Na koniec zaczął przeciągać sylaby, jakby faktycznie się czegoś bał, mimo iż minutę wcześniej był gotów iść na śmierć. -
— Hip? — Marley spojrzał na niego z niepokojem. On swoje przeżył w życiu i znał siebie. Chłopak był młody, nie mógł przewidzieć co odwali. — Wszystko w porządku, młody?
-
- A co ma być? Dobrze jest. Wspaniale. Robimy, co mamy robić, i się wracamy - Z każdą chwilą mówił coraz szybciej, strzelając oczami na prawo i lewo.
-
— Młody. — Marley położył rękę na jego ramieniu. Teraz nie miał czasu na dziarskie żarciki ani pranie kiboli po łbach. W tym momencie najbardziej bał się tego, że jego przeczucia się sprawdzą i Hip dostanie ataku paniki. — Powoli. Nie trać głowy. Oddychaj.
-
- No przecież oddycham! Jak mutak na bagnach! - Wciąż mówił zbyt szybko, jednak oczy już przestały szaleć, a palce wygrywać marsza na udach.
-
— Widzę. Spokojnie. — Nie puszczał jego ramienia, dopóki nie miał pewności, że chłopak się opanował. — Jest w porządku?
-
- Tsa, bardzo. Możemy już go stąd zabrać i iść dalej? - Skrzywił się przy tym, rzucając okiem na mieszkanie, w którym przed chwilą trójka dresiarzy robiła remont.
-
— Ta. Możemy. — Odpowiedział lakonicznie, odsuwając się chłopaka, jednak nie spuszczał z niego oka. — Załatwmy to szybko i ruszajmy dalej, ferajna. Tylko oczy dookoła głowy, nie wiem czy to byli wszyscy.
To mówiąc, wkroczył ponownie do mieszkania z pozostała dwójką, trzymając w dłoniach zdobyczną pukawkę, której przy okazji się przyjrzał.
-
Jak już widziałeś wcześniej, broń była naprawiana niezliczoną ilość razy chałupniczymi metodami. Będzie dobrze, jak nie wybuchnie przy strzelaniu.
W mieszkaniu wciąż leżały ciała, tak jak jest zostawiłeś, i zapanowała nieprzyjemna cisza. -
Powoli zapuścił się głębiej, ostrożnie krocząc przed siebie, zaglądając w każdy zakamarek z którego mogłaby wystawać lufa gotowa do posłania mu kulki.
-
Mieszkanie było puste, tylko ta trójka urządzała w nim demolkę jeszcze chwilę wcześniej. Prędzej można się spodziewać zabłąkanej kuli wpadającej przez okno, niż nagłego zmaterializowania się częstego kibola.