[Powierzchnia] Stare Osiedle
-
Stare Osiedle było jedną z tych legend metra, które stały na straży prawdy i fałszu. Co do jego istnienia zgadzał się każdy z tych, którzy przetrwali Zagładę. Niewielka dzielnica była oddzielona od miasta parkiem i lasem, zaś prowadziły do niej tylko dwie szosy. Na kilka miesięcy przed wojną zaczęto budować tam stację, chciano ją połączyć z resztą tuneli, ale prace nigdy nie zostały ukończone. Od czasu tych sądnych dni nikt nie słyszał żadnych wieści o losie tamtejszych mieszkańców, a każdy kto wybierał się, by dowiedzieć się ich osobiście, przepadał bez śladu. Wraz z latami mityczność Starego Osiedla rosła, a dorastające w metrze pokolenie przestawało wierzyć w jego materialność, wynosząc je do ogniskowej opowiastki o niedostępnej, zaginionej dzielnicy, z której nikt nie przybył i z której nikt nie powrócił.
I tylko wartownicy strzegący upraw w salach ruin gimnazjum od czasu do czasu donosili o upiornych istotach, łypiących ślepiami spomiędzy drzew na granicy Sinego Lasu… -
Mariusz “Szprycer” Woliński
Marsz równolegle do wykopu był rozsądnym wyborem, ale kolejna godzina marszu dowiodła, że nie najlepszym. Przed oczami towarzyszy stanęło wysokie na kilkanaście metrów wzniesienie. Co prawda ono samo nie było dużą przeszkodą, przedarcie się przez mniej bujną tutaj roślinność nie było niemożliwe, lecz sęk leżał w czymś innym: na przestrzeni ostatnich dwóch dekad wzgórze musiało osypać się, nakrywając przy tym swoją masą przygotowany pod budowę tunelu rów. Ślad po wykopie urywał się w tym miejscu.
— Sandberg. — Powiedział ni stąd, ni zowąd Seweryn. — Czyli jesteśmy blisko.
-
Puścił mimo uszu uwagę towarzysza.
- Szybko biegasz? - Spytał dość grobowym głosem, w zadumie przyglądając się kupie piachu i zastanawiając się nad czymś usilnie. -
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Nie. Mogę biec długo, ale nie szybko. Kiepski ze mnie sprinter. — Odpowiedział, spoglądając na wzniesienie. — A co?
-
- No to najwyższy czas poćwiczyć - Zaczął się rozkładać ze sprzętem - Gonisz na górę, jak tylko coś niebezpiecznego tam znajdziesz, to migiem do mnie. Ja cię będę osłaniał z dołu.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Seweryn pobladł.
— Nie lepiej będzie wejść tam powoli, zakraść się? Biegiem zwrócę na siebie uwagę całej okolicy, nie wiem czy to dobry pomysł… — Nerwowo przełożył kilof z jednej dłoni do drugiej. -
- Dlatego biegiem będziesz wracał - Odparł tak spokojnie, jakby mówił o pójściu na targ po kilka rachitycznych warzyw - Na górę idź, jak ci się tylko podoba. Ale żeby mi cię tam coś nie zeżarło, będziesz jeszcze potrzebny.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Dobra, dobra… Najwyżej będę na twoim sumieniu, a wtedy moja żona nie da Ci żyć. Ostrzegałem!
Powiedziawszy to rozejrzał się niespokojnie i zaczął powoli wspinać się na wzniesienie. Miałkie podłoże osuwało się pod jego butami, zrywając cienką warstwę szaro-sinej roślinności wyrastającej na piasku, ale Seweryn nie robił sobie z tego zbyt wiele, ostrożnie pokonując metr po metrze. Po chwili dotarł do miejsca, gdzie przez łagodniejącą stromiznę wzgórza zaczął znikać z jego oczu, aż w końcu zupełnie zniknął, wchodząc w gąszcz zeschłych konarów i gałęzi. Jednak nie musiał czekać długo na jego powrót.
— AAAAAAAAAAAAAA!
Wrzeszczący dwumetrowiec sprintował w dół zbocza z prędkością zmutowanego ogara. Potknął się, koziołkował dwukrotnie, ale bez zatrzymania się nawet na sekundę znów poderwał się do biegu, finalnie docierając do kompana równocześnie z wyszarpnięciem scyzoryka z kieszeni.
— Jezus Maria, BIEGNIJ! — Wysapał, patrząc na niego przerażonym wzrokiem.
Zanim Mariusz zdążył spytać co go tak przeraziło, sam to dostrzegł.
Na szycie zbocza stała kreatura. Humanoid, wzrostu około półtorej metra. Potężne, krępe ciało, zaś skóra brudnoczarna, pokryta konstelacjami brunatnych strupów i pęcherzy, które równomiernie pulsowały raz po raz w obrzydliwej harmonii. Zaś twarzy istoty… Zmarszczona, jakby spalona. Żarzyły się w niej dwa błyszczące punkty, oczy, głęboko osadzone w czaszce, przerażająco myślące. Usta były wysunięte do przodu, rozsadzone dwoma parami kłów sprawiających wrażenie o wiele, wiele za długich i grubych w porównaniu do gęby mutanta, nadając jej groteskowego wykrzywienia cierpiącego porońca napromieniowanej ewolucji.
Najciekawsze jednak było to, co wystawało z ramienia istoty. Był to wbity niemalże po sam trzonek kilof Seweryna. Spod metalu wypływała rzadka krew, sącząc się obficie w dół torsu mutanta.
Kreatura obdarzyła kompanów swoim wzrokiem, patrząc na nich jakby wyrażając coś, czego Mariusz nie mógł za nic odszyfrować. Po tym mutant odwrócił głowę by spojrzeć na kilof wbity w swoje ciało. Jednym ruchem dłoni wyszarpnął narzędzie, a z rany natychmiast trysnęła fontanna posoki. Mutant zdawał się nic z tego sobie nie robić. Rzucił kilof wprost pod nogi oniemiałego górnika i począł powoli odwracać się w stronę, z której przybył. -
- Niech nasram w worek i rozgniotę…
Mariusz pozbierał szczękę z podłogi.
- Czy widziałeś to samo, co ja? Skurwysyn myśli… Myśli, jebaniec! - Dopiero po chwili pacnął się dłonią w czoło - Czy ty masz pojęcie, coś ty zrobił?! My mieliśmy tylko iść do tej stacji, a nie wywoływać wojnę międzygatunkową! -
Mariusz “Szprycer” Woliński
Seweryn pobladł, patrząc z przerażeniem na towarzysza, jednak w miarę mijających sekund, jego twarz odzyskiwała barwy. Ciemniała, czerwieniała, aż w końcu do reszty się rozpaliła.
— A co miałem twoim zdaniem zrobić?! — Jego głos eruptował wściekłością. — Poczekać, aż mnie yyy, rozerwie na strzępy, co?! Ciekawe co ty byś zrobił, jakby taki jebaniec zeskoczył Ci z drzewa na łeb! “Idź”, kurna, “będę Cię osłaniał”! -
- W takim wypadku miałeś spierdalać, a nie bawić się w rzeźnika! - Darł włosy z głowy - No to się narobiło… Teraz w dupę możemy sobie wsadzić taką wycieczkę. Jeśli jest ich tam więcej, albo utworzyli struktury plemienne, to nas rozwalą na dzień dobry!
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Kurwa. — Seweryn odwrócił twarz w bok. — Kurwa! Kurwa mać!
Zacisnął dłoń w pięść, ale zamiast wyhamować nią na towarzyszu, obrócił się całym ciałem i wbił ją w pień zeschłego drzewa, strząsając z niego deszcz prochu i sinych porostów. Oddychał ciężko, nie odrywając dłoni od kory. Dopiero po kilku sekundach odsunął ją, a drewno odłamało się i z głuchym plaśnięciem opadło na ziemię. Po tym rozejrzał się, podszedł do rzuconego kilofa i podniósł go, patrząc na szczyt wzniesienia.
— Zawrócisz? — Zapytał spokojniejszym tonem, unosząc wzrok. — Bo ja już nie. Nie, kiedy jestem tak blisko.
-
Nie robił sobie nic z tego pokazu, przez głowę przelatywała mu taka gonitwa myśli, że nawet nie zauważył, kiedy usiadł na ziemi.
- No to chuj bombki strzelił… Wpadliśmy jest śliwka w gówno… Czas nam szukać kluczyków do czołgu i spierdalać na trzecim biegu wstecznym… - Otarł dłońmi twarz - A chciałem się tylko pobawić w japońskiego turystę… -
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Czekaj… — Seweryn zamrugał. Obejrzał się przez ramię, spoglądając w stronę wykopu, którym dotarli tutaj. — Kluczyków do czego?
-
- Nic, nieważne… - Westchnął ciężko i machnął dłonią - Taki stary żart, chyba nie zrozumiesz. Dobra, trudno. Idziemy dalej. Najwyżej przeżyjemy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z widelcem i talerzem tej paskudy.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Jego towarzysz nie wydawał się przekonany. Zaczął dreptać w miejscu, intensywnie gładząc włosy swojej brodu. W końcu jeszcze raz obrócił się w kierunku wykopu, spojrzał na widniejące w oddali pozostałości sprzętu budowlanego i odezwał się w końcu.
— Mam lepszy pomysł. Chodź, musimy spróbować.
Nie czekając na Mariusza, ruszył z powrotem do wykopu, maszerując z prędkością porównywalną do lekkiego truchtu.
-
Szprycer
- Bo wygrałem kulasy na loterii… - Mruknął pod nosem - Giry już mi w dupę włażą, a ten będzie sobie biegi przełajowe urządzać…
Ale chcąc, nie chcąc, ruszył się z miejsca i powlókł za nim. Teraz już było mu wszystko jedno, mógł się nawet dać pożreć. Z jego planów już pewnie i tak nic nie wyniknie. -
Mariusz “Szprycer” Woliński
Nie miał zielonego pojęcia, co Sewerynowi siedziało w głowie, a ten nie spieszył się z wyjaśnieniami. Wrócili prawie pod samą plombę tunelu, w okolice osuniętych rusztowań i pozostałości sprzętu budowlanego. Dopiero tam Mariusz zrozumiał zamysł jego kompana.
Seweryn podszedł do pordzewiałego stalinca, przyklęknął obok silnika i w największym skupieniu zaczął przyglądać się jego wnętrznościom. Co chwilę wyrywał z ogromnego cielska spycharki garści zeschłych roślin, sinej biomasy i całą galerię zmumifikowanych żyjątek. Opukiwał rury, brał w dłonie sparciałe przewody, ewidentnie też czegoś szukał. W końcu obszedł całą maszynę, zatrzymał się z drugiej strony. Chwilę szarpał się z czymś, aż Szprycer usłyszał metaliczne stuknięcie.
— Aha!
Zza kadłuba stalińca wyłoniła się para rąk, zwycięsko unosząc ku niebu prostokątnie wygięty, zardzewiały pręt.
-
- I co, chcesz tym prętem odpalić tego złoma na pych? - Westchnął ciężko - Noc nas zastanie, a już wolałbym się prać badylami po mordach z tymi dryblasami na stacji, niż czekać do rana tutaj. Nawet jakby nic tu nie przylazło.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Nie marudź, tylko chodź… — Mężczyzna stęknął z wysiłkiem. — Mi pomóc. Zastało się, cholerstwo.
Tymczasem w oddali, gdzieś z trzewi Sinego Lasu, wydobył się głęboki, przeciągły skowyt. Niby podobny do tych, które Mariusz słyszał na ulicach Zdzieszowic z pysków zdziczałych psów, ale równocześnie zupełnie inny, jakby to, co go wydało, nieustannie dusiło się czymś i charczało. Zaraz po pierwszym pojawiły się kolejne, daleko na wschodzie. Ich chór przypominał Mariuszowi o niedawnych doświadczeniach z niedokończonego tunelu…
-
- A nie mówiłem? Jakieś bydle zaraz odgryzie mi dupę, a ty się bawisz w Boba Budowniczego! - Mimo to poszedł mu pomóc. Im szybciej go zatarga za łeb na stację, tym bezpieczniej. Cholerstwa są inteligentne, więc może trochę im odpuszczą.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— I tak ją stracisz. Prędzej czy… — Stęknął, napierając z całej siły na pręt, który okazał się korbą rozrusznika. Żelastwo jęknęło z skrzekiem, odprysnęła brunatna rdza i ich ręce poleciały do przodu. Korba obróciła się. — …Później. Dawaj. Połowa sukcesu za nami.
Z kolejnymi obrotami metal poddawał się naporowi łatwiej, mieląc zsiadłe grudy smaru zmieszanego z odłamkami korozji. Obrócili raz, drugi, trzeci, a silnik… parsknął. Był to tylko cichy, zdławiony oddech potężnego motoru, ale niósł w sobie nadzieję na resuscytację uśpionej maszyny.
— Dawaj, pójdzie! Jeszcze raz! — Seweryn rozentuzjazmował się, zakasając rękawy.
Z kolejnymi obrotami dźwigni silnik jakby sam pragnął znów zaryczeć, ale tylko kasłał i kasłał, od czasu do czasu wypuszczając kominem nieśmiały obłoczek pary zmieszanej z popielatą chmurą spalin.
W końcu Seweryn zostawił Mariusza z korbą, rozkazując mu, by nie zaprzestawał machania nią. Sam wdrapał się na pokrywę silnika, zerwał z niej osłonę filtra powietrza i wyciągnął go, chowając do torby. Z niej wyciągnął także niewielką buteleczkę z przezroczystym płynem, który do złudzenia przypominał alkohol.
— Słuchaj no. — Spojrzał na towarzysza, odkorkowując szkło. — Jak dmuchnę do środka, obrócisz korbą, jasne? Tylko z siłą, musimy od razu posłać iskrę, inaczej zalejemy silnik.
-
- Pojebało cię do reszty?! Może jeszcze nitrogliceryny tam nalej! - Popukał się w czoło - Chuj wie, ile to już tu stoi, oleju pewnie nigdy nie wymienili, a ropa na bank się już rozwarstwiła. Zabijesz nas obu! Już wolę zginąć z chujem w garści i psem u szyi, niż skończyć jako zapalnika od eksperymentów nieudanego mechanika!
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Co kogo ma zabić? Nie widziałeś tamtych kurewstw?! Ten bydlak wyciągnął kawał żelastwa z siebie jak pieprzoną wykałaczkę! Albo odpalimy tą kolubrynę i przebijemy się, albo twój spacer na Osiedle skończy się zmutowanym piknikiem na skraju drogi! — Trzasnął dłonią w blachę, z której odpadł pokaźny kawał skorodowanego metalu. — Gniotsa nie łamiotsa, Alexander, to nasza jedyna szansa. — Uspokoił się nieco. — Twoja i moja. Więc albo machniesz tą korbą, albo sam to zrobię, choćby dupą.
-
- A możesz nawet i kutasem, proszę cię bardzo! Tylko najpierw odejdę jakieś sto metrów, żeby jakiś wylatujący tłok nie rozerwał minęło łba - Nie zamierza się brać do tej samobójczej roboty - Ty z kolei nie rozumiesz, że ta banda jest inteligentna? Nie poszedł za nami, nie zaatakował, tylko ostrzegł przed kolejnym aktem agresji. Idźmy tam jeszcze raz i spróbujmy opłacić tranzyt jakimś żarciem.
-
Mariusz Szprycer Woliński
Słowa Mariusza ewidentnie zaskoczyły Seweryna, bo ten aż odłożył butelkę na korpus silnika i spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczami.
— …Ty chcesz się z nimi handlować? -
- Wolę z nimi, jak z tą zgrają pupilków Dyktatora. Chuj wie, czy życie wśród nich nie byłoby lepsze - Usiadł z kwaśną miną, wyraźnie się uspokoił - Teraz już nawet i to mógłbym zrobić… Metro nie jest miejscem do życia. Już nie. Albo się z tym pogodzimy i odejdziemy, albo weźmiemy sprawy w swoje ręce. Złapiemy Dyktatora za wąsa, córunię za to grube dupsko, i zrobimy im starą, dobrą “ścieżkę zdrowia”.
-
Mariusz Szprycer Woliński
Mężczyzna z uwagą wysłuchał słów towarzysza, które musiały zainteresować go na tyle, że przysiadł na korpusie maszyny, machając nogami.
— Góra też nie jest miejscem do życia… O co Ci chodzi z “ścieżką zdrowia”? Zabić? Wygnać na powierzchnię z scyzorykami? -
- A spałować porządnie, żeby przez miesiąc musieli na brzuchach spać. I potem na kopach pogonić wgłąb tuneli i tyle ich widzieli. Niech już sobie radzą - Wzruszył ramionami - Za to góra… Kto wie? Gdzieś za tym grajdołem musi być chociaż kawałek placu bez mutantów.
-
Mariusz Szprycer Woliński
— Tak myślisz? — Zapytał mężczyzna. Na chwilę zastygł w miejscu, jakby myśląc nad czymś. Po tym wypuścił z siebie zbolały oddech i opadł luźno na korpus maszyny. — Gdzieś… Tylko powiedz mi gdzie? Gdzie jest to miejsce, w którym można oddychać jak dawniej?
Przybierający na sile wiatr świszczał, lawirując pomiędzy gałęziami uschłych drzew, w porytych rdzą blachach porzuconych sprzętów, a wreszcie rozbijając się na pokrzywionych szkieletach rusztowań. Wyblakłe płachty łopotały, głuchymi uderzeniami przypominając o swej obecności. Coś zagrzmiało w chmurach ponad nimi; mogło zbierać się na deszcz.
-
Ponownie wzruszył ramionami.
- A skąd mnie to wiedzieć? Trzeba iść i szukać. Niemożliwe, żeby cała planeta wyglądała w ten sposób.
Chwilę patrzył w stronę ich wcześniejszej marszruty.
- Może oni wiedzą…? - Potarł się po potylicy - Może potrafią gadać. Albo chociaż zrozumieją nasze zamiary. Cholera, mieć chociaż jednego takiego za przewodnika… Oddałbym za to nawet przedwojenną pukawkę. -
Mariusz Szprycer Woliński
Seweryn westchnął ciężko, drapiąc potylicę. Szprycer od razu spostrzegł, że jego słowa zabiły ćwieka siedzącemu na buldożerze mężczyźnie. Minęła chwila, nim znalazł dla niego odpowiedź.
— Doceniam optymizm, ale wiesz… — Spojrzał na Mariusza. — Jest powód, dla którego mało kto wracał żywym z Osiedla. Właśnie oni. I no, promieniowanie, ale rozumiesz co mam na myśli.
-
- Jaki był twój pierwszy odruch? - Skrzyżował ramiona na piersi i podniósł brew - Zaatakowałeś. Co wtedy się robi? Broni. Spirala agresji sama się nakręca. Ludzie są za bardzo przyzwyczajeni do mutantów, by postrzegać ich za coś innego. A wystarczy tylko wywiesić białą flagę.
Pokręcił głową z dezaprobatą.
- Nie patrzysz szerzej. Miej otwarty umysł, skoro spacerujesz po powierzchni. -
Mariusz Szprycer Woliński
Seweryn nie odpowiedział od razu. Zamiast tego wbił ciężki wzrok w silnik pojazdu i raz po raz nerwowo dreptał nogą. Widać było, że słowa Alexandra, a raczej Mariusza, dały mu do myślenia i nie było mu łatwo znaleźć na nie odpowiedzi. Woliński nie mógł wiedzieć co właśnie działo się pod jego czaszką, mógł się jedynie domyślać. Być może górnika coś w nich dotknęło bardziej niż autor tych słów by chciał. Być może żałował swojej gwałtownej reakcji na spotkanie nieznajomego bytu? Wstydził się? A może teorie Wolińskiego były dla niego na tyle absurdalne, że budziły w nim gniew? Równie dobrze mógł odczuwać po trochę każdej z tych emocji.
— Ja nie spaceruję po powierzchni. — Odpowiedział twardo, ale Mariusz nie mógł stwierdzić czy mówił to w gniewie, smutku czy obojętności. — Przyszedłem tutaj by wziąć i wrócić z tym co moje. Patrzę tylko na to. Nie jestem od tego, by w imieniu ludzkości zawierać pokój z tym czymś… Tymi czymś, wiesz o co mi chodzi.
-
- Ale ja od tego jestem. Mocarstwa upadły, mam prawo do zajmowania ziemi we własnym imieniu. Jedynym warunkiem jest prowadzenie na niej upraw. Chyba znasz przedwojenne prawo? Wszyscy się nad nim spuszczają, próbując je dalej utrzymywać, więc grajmy według ich zasad. Naginamy, nie łamiemy. Oni mogą być rolnikami. Ja będę ich ustami.
Wyliczał kolejno na palcach. Nie miał zamiaru się poddać, skoro w jego głowie istniał już pełny plan, a minęło raptem kilka chwil.
- To spotkanie to coś wielkiego! To Cortez palący własne okręty! To Robespierre prowadzący rewolucję! To Cezar przechodzący przez Tybr pod bronią! To pomyłka Schabowskiego na konferencji! Właśnie zmieniamy historię, a ty wolisz trzymać się jakichś sztywnych zasad!
Chociaż nigdy nie był dobrym mówcą, to próbował teraz kopiować styl największych demagogów, przechodząc od suchych danych i twardej logiki do bardziej emocjonalnych reakcji. Pluł sobie w brodę, że manipuluje biednym facetem, ale czuł, że nie ma wyboru, a przeprosi go już po wszystkim.
- Słuchaj, nie po to zostałem stalkerem, żeby patrzeć na świat przez celownik karabinu, jak ta cała Gwardia. Chodzę, zwiedzam, sprawdzam, poznaję. Nie o wszystkim mówię władzom, jakimkolwiek władzom. Nawet prywatnym zleceniodawcom nie o wszystkim opowiadam. Co nie znaczy, że nie patrzę szerzej na ten nowy świat.
Pokręcił głową i zrobił jakieś dziesięć kroków do przodu, zdecydowany już, że pójdzie paktować z mutantami. Nawet za cenę życia.
- Prowadź mnie! Podążaj za mną. Albo zejdź mi z drogi… - Odwrócił głowę, mając nadzieję, że chociaż słowa wielkiego generała coś poruszą w tym człowieku. Poczym po prostu ruszył wolnym krokiem przed siebie, ku przeznaczeniu. Przeznaczeniu w czarnym odcieniu humanoida.