Dokumenty tożsamości
-
Wzór karty postaci
Imię:
Nazwisko:
Pseudonim: Opcjonalnie;
Wiek:
Płeć:
Charakter:
Rodzina:
Towarzysze: Opcjonalnie;
Historia:
Frakcja:
Zawód/stanowisko:
Umiejętności: To, co postać potrafi;
Zalety: Cechy, które nie są umiejętnościami;
Wady:
Ekwipunek i majątek:
Wygląd:
-
Imię: Choć jego prawdziwe imię to Marley, tak na przestrzeni lat przestał go używać. Obecnie przedstawia się, a także jest znany jako Mar.
Nazwisko: Berber
Pseudonim: Hokeista, Barabasz, Baraba.
Wiek: 42 lat
Płeć: Mężczyzna
Charakter: Marleyem jest człowiekiem pojmującym samego siebie jako wolnego. Przez błędy przeszłości trudno jest mu się przywiązywać do ludzi czy miejsc. Jako zadośćuczynienie za nie starał się pomagać ludności Woli, ale gdy ta stała się na tyle prosperująca, by rozpoczynać między sobą konflikty, mężczyzna uznał, że jego dług został tymczasowo zamrożony i stał się strzelcem działającym na własnych zasadach. Nie ma ich wiele, nie są także ścisłe, za wyjątkiem jednej: Nie zabijaj, gdy nie musisz. Ciągle ma w pamięci to, co zrobił swojej ukochanej… Najczęściej rozlewa ludzką krew tylko w obronie własnej. Chce tego, co najlepsze nie tylko dla ludzkości, ale i dla każdego człowieka. Uważa, że w gruncie rzeczy ludzie są dobrzy z natury i każdy z nich powinien otrzymać kolejną szansę, wedle myśli Kotańskiego. Jego największych strachem jest to, co wiąże się z nim samym: Powrót do uzależnienia, utrata kontroli nad samym sobą, zawiedzenie tych, którzy na nim polegali.
Rodzina:
-
Julia Strata, matka Mara, zmarła na raka około rok przed wojną.
-
Zdzisław Berber, ojciec Mara. Po tym, jak bombardowania ustały, a ocaleni mogli dostrzec pełną krasę dzieła zniszczenia, którego dokonali, mężczyzna popadł w zupełny marazm i przez kilka dni nie jadł, nie pił i nie spał. Po tym czasie nagle zerwał się i wsiadł do samochodu, wykorzystując resztki paliwa. Do dzisiaj nie wiadomo dokąd się udał.
-
Jean Claude Berber, starszy brat Mara, powrócił do Polski kilka miesięcy przed początkiem Wojny, zmarł w kilka dni po niej, gdy targnął się na złoty strzał. Dzisiaj miałby 48 lat.
-
Rosanna Berber-Swampman, siostra Mara. Przed Wojną wraz z poznanym tam mężem i dziećmi mieszkała w Stanach Zjednoczonych, na przedmieściach Houston w stanie Teksas. Mar nie ma zielonego pojęcia o tym, czy jest żywa lub też martwa, choć głęboko wierzy w to, że przeżyła konflikt. Na dzień dzisiejszy powinna mieć 50 lat.
Towarzysze: Brak.
Historia:
Cztery, betonowe ściany. Wokół wejścia do pomieszczenia rozrasta się pleśń. Jej narośl przypominała nowotwór, powoli, lecz nieubłaganie pochłaniający każdy centymetr kwadratowy swego żywiciela, w końcu prowadząc do apogeum, zapaści, która pozbawi życia oba organizmy. Trwała śmierć jednak dotyczyła tylko jednego z nich. Pleśń odrodzi się, niczym zbawiciel, by pochłonąć gruzy, a po gruzach popioły, zaś na końcu proch. Zbawiciel godny swego ludu wybranego.
Wnętrze prawie zupełnie było pozbawione światła. Jego jedynym źródłem był znicz, jaki przed Dniem można było zobaczyć na cmentarzach i przydrożnych kapliczkach. Ten odstawał od nich tylko sznurówkami, którymi podwieszono go na suficie i kilkoma szpetnymi pęknięciami, ale i tak dobrze się zachował. Na jego dnie spoczywała kopcąca świeczka z łoju. Jej płomień był nikły, ale starczał, musiał. Migotał bez entuzjazmu za każdym wychyłem “żyrandola”.
Czasem, gdy w wejściu zaplątywał się błądzący piwnicznymi korytarzami przeciąg, “żyrandol” wychylał się nieco bardziej. Rzucana wtedy poświata wystarczała, by u ściany leżącej naprzeciw framugi dojrzeć człowieka, mężczyznę dokładniej. Był skulony, ale nie stał za tym chłód. Jego embrionalna pozycja bardziej przypominała dziecko, które zbroiło, a potem uciekło, kryjąc się przed gniewem ojca. Tyle, że mężczyzna dawno przestał być dzieckiem. Skóra jego umięśnionego ciała była pokryta licznymi bliznami, włącznie z kilkoma ledwo widocznymi, cieniutkimi, czerwonymi paseczkami na lewym nadgarstku. Jego zniekształcona czaszka obrastała krótkimi, ciemnymi włosami, spomiędzy których przezierały pojedyncze źdbła siwizny. Nie, mężczyzna lata dzieciństwa zdecydowanie miał za sobą.
Mimo to jego wzrok, regularnymi dreszczami wyglądający spomiędzy kolan, zdradzał w sobie właśnie ten pierwotny, infantylny strach. Spojrzenie kierował na niewielki, zupełnie niepozorny przedmiot leżący u jego stóp — strzykawkę. Była zupełnie zwykła, w jej plastikowym zbiorniczku leniwie przelewał się mętny, białawy płyn. Igła błyszczała, rdza atakowała nieśmiele, zadbano o nią.
W końcu mężczyzna uniósł głowę. Jego źrenice rozszerzyły się, niczym dwie, porzucone w niebyt studnie, nozdrza chciwie zaciągały tlen, a jego skóra zaperliła się od potu. Mięśnie rozluźniły się, a prawa dłoń, uwolniona z więzienia dorosłego embrionu, wystąpiła naprzód, sięgając po strzykawkę z trudem, jakby ta była nieosiągalna, rzucona gdzieś poza betonowy horyzont pomieszczenia. W oczach, teraz jeszcze bardziej przepełnionych strachem, pojawiły się łzy. Ciężkie, tak jakby kamieniste i lekkie niczym dym zarazem. Niektórzy mówią, że wraz z łzami wycieka z człowieka dusza.
— Nie! — Krzyknął człowiek, gdy opuszki jego palców już zaciskały się na plastiku. Strzykawka wypadła z jego dłoni, głucho opadła na ziemię i odturlała się w bok.
— Kurwa, nie! — Krzyknął ponownie. Zerwał się gwałtowanie, odskoczył na przeciwległy koniec pokoju. Jego pierś unosiła się i opadała niczym kowalski miech, pompując ogień w każdy zakątek ciała. Rozgrzane tym ogniem sercem biło i rwało, jakby łupiąc na oślep chciało wyrwać się spomiędzy żeber. Mężczyzna trwał w takim stanie przez kilkadziesiąt sekund, po czym upadł na kolana i osunął się pod własnym ciężarem. Jego oczy zastygły, uporczywie wpatrując się w sufit.
“— Muszę. Muszę. Nie mogę. Muszę! —” Pomyślał, drżąc. Z trudem przeniósł ciężar ciała do przodu i na czworakach podpełzł do igły. Pochylił nisko głowę i delikatnie, z nabożną czcią uniósł ją.
Spojrzał na igłę. Była cała. Wyzwalająca ulga opętała jego ciało i owładnęła je żarzącym, piekielnym gorącem, rodzącym się gdzieś pod gardłem, a rezonującym dopiero na koniuszkach paznokci, rozpalając je w pozorną nieskończoność katuszy. Znajome uczcie. Obrzydliwie znajome.
Korytarz zawył, pędząc przez siebie kolejny z zagubionych oddechów martwego świata. Zniczem zakołysało, a płomyk zamigotał nieco śmielej, przez kilka sekund goszcząc na niewielkim zwierciadle błyszczącego metalu strzykawki. Otóż to, lustro metalu było zupełnie małe, lecz wystarczająco wielkie, by mężczyzna znalazł w nim swego bliźniaka. Para osadzonych głęboko w czaszce, piwnych oczu obserwowała z zdumieniem to, co znajdowało się po drugiej stronie. Krew odpłynęła z tej przeczesanej bliznami i pokrytej brudem twarzy, przeobrażając zadziwienie w strach, ból i żal tak wielki, że mężczyzna zapragnął wyrwać serce z piersi, byle by uwolnić je od zimnego ucisku mentalnych cierpień.
— …Co ja robię? Co ja robię… —Jego dłoń ponownie opadła, a wzrok z sufitu przeniósł się na zimną, wilgotną posadzkę. — Nie mogę… Dlaczego?! — Dłoń trzymająca igłę zamieniła się w pięść, zniewalając ją wewnątrz siebie. — Kim ja jestem, że tak mnie torturujesz?! — Wrzasnął szaleńczo.
Odbicie milczało. Twarz mężczyzny falowała emocjami. Raz po raz na jej powierzchnię wypływała wściekłość, to przemieniała się w wielką winę, by następnie przerodzić się w trupie przerażenie i powtórzyć cały proces. Zastygła dopiero po chwili, prezentując sobą coś nieokreślenie cierpiącego.
— Właśnie. Kim jesteś? — Zapytał sam siebie, obarczając igłę spojrzeniem.
Trzy głębokie oddechy, serce uspokoiło się, biło równo.
— Jestem Marley. Marley Berber.
Zmarszczył brwi.
— Nie, nie. Tak się nazywasz, Marley. Ale kim jesteś i skąd idziesz?Odbicie na gładkiej tafli lśniącego metalu przygasło. Brwi opadły, spływając ku nasadzie nosa.
— Jestem, jestem… — Mężczyzna zawahał się. Uciekł wzrokiem w lewo i w prawo, jakby chcąc wyłgać się od tych słów. — …Jestem Marley Berber. Syn Julii i Zdzisława Berberów, człowiek, najemnik… t-tchórz. Tchórz i śmieć. J-jestem. — Zwiesił głowę.
Odbicie przez długi czas milczało. Dopiero, gdy Marley uniósł umęczony, cierpiący wzrok, te odwdzięczyło się spojrzeniem srogim i osądzającym. Dłoń mężczyzny drgnęła.
— Urodziłem się tu, w Stalowej Woli. Miałem siostrę, brata, rodziców i psa. Było nam tu dobrze, naprawdę dobrze. Tata przywoził nam amerykańskie filmy z targu… — Mówił powoli, jakby wielki ciężar uciskał jego pierś. Te wspomnienia sprzęt kilkudziesięciu lat, sprzed Dnia, wydawały się bardziej odległe niż wszystkie lądy świata. — Byłem w szkole, o, niedaleko. Pisałem literki, liczyłem cyferki, śpiewałem i kopałem w gałę z Mario, mały Pietrkiem i innymi… Roska pomagała mi z matematyką. Była dobrą starszą siostrą. Potem wyjechała do Stanów… Jean pomagał mi z angielskim. Kratkowska mówiła, że mam zmysł muzyczny. Może miała rację? Posłali mnie do szkoły muzycznej, pamiętam jak grałem na flecie poprzecznym. Później też na klarnecie, choć to już była fantazja profesora Jaskółki.
W umyśle Marleya błysnęły zdegenerowane obrazy murowanego budynku, jego wielu sal, pierwszych koncertów, a w końcu ta twarz, jaśniejsza i wyraźniejsza niż wszystko inne. Zgiął się w pół i kurczowo złapał za żołądek. Z jego nosa zerwała się pojedyncza kropla zimnego potu i pomknęła ku posadzce. Ciap. Rozbiła się na twardej powierzchni betonu.
— Tam… poznałem… ją. — Wyjęczał. Na jego twarz wypłynął bolesny grymas. Berber skrzywił się i głucho opadł na bok. Leżąc, patrzył wprost w ślepia igły. — Eliza… — Jego zbielałe wargi z wielkim trudem wypowiedziały to imię. — Moja skrzypaczka. Moja piękna skrzypaczka.
Dłoń Marleya uniosła się i wybrnęła do przodu, męcąc statyczny eter, na który natrafiła. Kilka razy machnął nią, na oślep szukając nieistniejącego. W końcu dłoń opadła, drapiąc zimny kamień. Mężczyzna przykrył nią oczy.
— Widziałem ją wtedy po raz pierwszy… Była, była… Taka drobna i krucha, i delikatna… I te jej oczy… Eliza, Eliza!
Spod szorstkiej dłoni wypłynęły obfite łzy. Spłynęły po graniach policzków, wypełniły koryta dawnych blizn i strumieniami rozlały się wśród prerii szorstkiej szczeciny, porastającej twarz mężczyzny. Łkał.
— Eliza… Zabrałem Cię do kafejki, później do knajpy… Czemu poszłaś ze mną na ten spacer, do cholery? Mogłaś powiedzieć nie, mogliśmy nigdy się nie znać… Elizko, co ja zrobiłem? —Zawył w boleści, kurcząc się jak ranne zwierzę.
“Żyrandol” znów zakołysał się, rozświetlając dotąd skąpane w ciemności skrawki pomieszczenia. Błysnęła igła, uwięziony w niej, lustrzany Marley skrzywił się. Z wysoka patrzył na płaczącego człowieka, nędzną i bezsilną kreaturę. Kreatura wiedziała to i z pokorą poddała się dalszym cierpieniom.
— …A później… — Odddech ugrzązł w jego piersi. — …A później Jean wrócił z Kanady. Ale jak! Jak prawdziwy pan. Jak mi się wtedy podobał telefon bez klawiszy, a ten hokej… Machałem nim co kilka godzin. Tylko mama podejrzewała, że coś jest nie tak. Mamo, przepraszam, że nie słuchałem co mówiłaś… Jakbym tylko wiedział, co Jean… Do cholery, Jean! Do cholery z tobą! — Ryknął, pięścią uderzając o beton. Palce chrupnęły gorzko, a w miejscu zdartej skóry zaczerwieniła się świeża krew. Marley uniósł ją przed swoje oczy i opadł, zalegając na plecach. Pełzające po pomieszczeniu wnętrzu wciąż zataczała coraz to węższe okręgi. Jego wzrok wodził za każdym ich ruchem.
— Jean, brat… Kogo ja oszukuję? To nie przez Ciebie… Dałeś mi, a ja spróbowałem… Oboje skazaliśmy siebie, wiesz? Ale pierwszy raz był zajebisty, taki zajebisty… Pamiętam to nieludzkie, chore szczęście. Powiedz mi Jean, ile wtedy leżeliśmy? Kilka godzin? Dni? Dla mnie to musiały być tygodnie, ale ty wstałeś szybciej. Nie brałeś po raz pierwszy i ostatni, co?
Igła, pozbawiona wystarczająco silnego światła, ukazała niewyraźną i wykrzywioną twarz. Obraz poryty zlewającymi się konturami oraz kolorami. Mar spojrzał na nią z utęsknieniem i zamlaskał wyschniętymi ustami.
— I kolejnego dnia wzięliśmy, i kolejnego… Głupi byłem. Dalej jestem. Ale wtedy było mi dobrze… Elizce nie mówiłem. Nie wiedziałem jak zareaguje, ale chyba też nie chciałem jej tego robić… Może nie byłem aż tak?
Ale pamiętam też, jak powiedziałeś mi, że więcej już nie masz. Tak bardzo tego chciałem, a ty mi ją zabrałeś. Ale wódka nie dawała tego, matko tylko ryczała i ryczała jak mnie znalazła w salonie. Moja skrzypaczka też się o mnie martwiła, tak, tak… Ale ty miałeś rozwiązanie, prawda Jean? Zawsze je miałeś. Po co mi to? — Zmrużył oczy, kilkakrotnie zachłysnął się powietrzem. — I tak się zgodziłem. Nic takiego, w końcu tylko “pożyczyliśmy” trochę pieniędzy i kilka telefonów. I znowu mogło być zajebiście. Znowu ją miałem. Ale skończyła się… Jakoś szybciej. Znowu musiałem iść na miasto. Dziwne były te nasze wypady. Nawet wierzyłem, że osłaniasz mnie. Chyba byłem nawet dumny, kiedy włamaliśmy się do pierwszego samochodu. Tylko potem to bolało… Kiedy Ci pieprzeni policjanci… Miałeś mnie osłaniać, do cholery! — Zacisnął pięść.Jego wzrok zaczął drżeć. Coraz szybciej omotywał sufit, spękany i wilgotny. Jego pierś unosiła się coraz gwałtowniej, a serce waliło coraz mocniej. Zacisnął zęby i zamknął oczy.
— Ale zwiałeś! Zostawiłeś mnie! — Ryknął, uchylając powieki. — Jean, czemu uciekłeś? Dalej mi nie powiedziałeś… Myślałeś o tym, jak rodzice wyciągali mnie z aresztu? Pamiętasz jak mama płakała? Nawet przez ścianę słyszałem, jak całą noc nie zmrużyła oka. Mamo, mamo… — Nagle poczuł ucisk na gardle. — A ty wtedy umierałaś… Wybaczysz mi kiedyś? — Jego oddech zamienił się w chrapliwe rzężenie. — Wybaczysz?
Mężczyzna objął głowę dłońmi i skurczył się w sobie. Wspomnienia tamtych dni były jak podpalony kanister benzyny rzucony na stos papierów, wypalały go od środka, rozrywał jego trzewia, szarpały wycieńczony umysł, lizały haczykowatymi pazurami wnętrze czaszki. Żałował, żałował, jak cholernie żałował! Dech nie mógł już dłużej przejść przez jego tchawicę, z ust Marleya dobiegał już tylko półżywy świst.
— Na jej pogrzebie myślałem, że mogę to jeszcze odkręcić… Ojciec też chciał mi wybaczyć, tak bardzo chcieliśmy patrzeć na siebie tak jak dawniej… Ty nawet nie przyszedłeś, ale Jean… to nie szkodzi. To nie szkodzi. Był profesor Jaskółka i Elizka… Była tam… Pamiętam, że wtedy, na stypie, powiedziałem jej o wszystkich. Ona cały czas była koło mnie. Jezu, dobry Jezu, jej twarz, gdy usłyszała co ja, my… Ale powiedziała, że nie opuści mnie. Nie opuści! Mimo tego wszystkiego… Głupia, cudowna skrzypaczka… Eliza! — Z jego piersi wyrwało się bolesne, umęczone westchnięcie.
— Później wróciłeś ty, Jean. Przeprosiłeś mnie. Naprawdę myślałem, że damy radę. Wizyty w MONARZe, psycholożki… W końcu “Każdy człowiek zasługuje na szansę” Kotańskiego. Wiesz co, Jean? Spierdoliliśmy. Po całości. Mówiliśmy sobie, że to jakieś kółko wzajemnej adoracji, powaleni, a tak naprawdę tylko uciekaliśmy od jedynych ludzi, którzy chcieli dać nam godne życie. Znowu bym tam poszedł, choćbym miał przejść przez wstęgę… Nie ma już MONARU, nie ma już cytatów Kotańskiego, ludzi i świata też już nie ma, zabiliśmy się. Tato, mamo, Jean… Dobrze, że tego nie widzicie.
A potem znowu Ci uwierzyłem. I znowu zacząłem. Mamy już nie było, a tata patrzył w kąty. Ale żyło się dobrze. Odlot, nowe ubrania, samochód, zegarek, znowu odlot, imprezy, mecze, bójki, karty, wódka, odlot… Profesor Jaskółka znienawidził mnie… A Eliza coraz częściej płakała, a ja coraz częściej obiecywałem jej…Marley przełknął ślinę. Przypominała mu pozostającą w gardle ość, duszącą i kłującą. Jego czaszka płonęła od wewnętrznego ognia, rozrywające i pożerającego jego mózg. Wiedział, co zaraz powie. Sięgnął ku strzykawce. Nie mógł uciec przed jej potępiającym, krwiożerczym wzrokiem. To musiało nastąpić. Trząsł się, a zimny pot rosił jego skórę. Drgające źrenice zawierały w sobie wzrok człowieka zawieszonego między życiem, a śmiercią. Krew pulsowała w żyłach, rezonującym wręcz rytmem uderzają go kolejnymi falami obrzydliwego ciepła.
— I wtedy, wtedy… — Powietrze stało się cięższe, nabrało gęstości, a na gardle niewidzialna dłoń coraz ciaśniej zaciskała pętlę. — Wtedy, powiedziała mi, że zbyt wiele razy ją zawiodłem… Eliza, Eliza… Eliza! — Jęknął z bólem, gdy dwie, obfite łzy spłynęły po jego policzkach. — Krzyczałem, na moją skrzypaczkę krzyczałem… Poszedłem na mecz, pobiłem się, uciekłem… I wtedy zaciągnąłem tyle, ile dałem rady, zapijając wódą… Mamo… I potem…
Marley już nie łkał. Nie potrafił. Teraz już tylko wył, a rezonujący krzyk niósł się korytarzami piwnicy.
— Nie wiem… Nie wiem, ile leżałem… Ale jak się obudziłem… Świata już nie było. Wojna, mówili, ale jaka wojna… To był tylko Dzień… Atom, panika… A gdzie Marley? …A ja tylko chciałem pić… Jean zniknął… A ja tylko chodziłem… Piłem… Ćpałem… Biłem… Co ja robiłem? Tata zabił się gdzieś, brat odpłynął w złoty strzał… A ja… Jezu… Nie, nie… Eliza! Eliza!
Odwrócił twarz i zwymiotował. Ból, jakie ściskał jego wnętrze był nie do zniesienia. W rosnącą kałużę krwistych rzygowin skapywały wielkie krople łez i potu. Marley był zbyt słaby. Upadł. Musiał dokończyć.
— Wiedziałem, że tak trzeba było… Miałem wziąć nóż, miałem skończyć w tym kącie… Nie, nie… Nie zrobiłem, t-tego… Wziąłem wszystko, heroinę, wódę, tabsy, proszki… Miałem zginąć, miałem wtedy zginąć! Nie, nie… Nie! Eliza! Boże, wybacz mi, Eliza! Zabiłem Cię! Nie byłem sobą, Eliza! …B-błagam Cię, wybacz mi! Jezu Chryste… Ciebie, twojego ojca, matkę, babkę, siostrę… Wybacz, wybacz mi, Eliza! Kochanie! Przepraszam! — Zawył. — Tak bardzo Cię przepraszam…
Obraz tamtego dnia ogarnął jego umysł. Wyglądał jak demon. Obdarty, poraniony, z organizmem przesyconym wszystkim, co znalazł i zdołał wyrwać innym. Wtargnął do domu swojej skrzypaczki wyważając zabarykadowane drzwi. Jednoosobowa maszyna do zabijania. Ryczał, okładając każdego z domowników stalowym prętem. Nie oszczędził nikogo. Był zadowolony dopiero, gdy ciała zamieniły się w krwistą, bezkształtną papkę… Wtedy stracił przytomność. Obudził się wśród kałuży zaschniętej krwi, otoczony szczątkami rodziny Elizy. Pamiętał pierwsze uczucia, jakie przedarły się do jego świadomości, gdy już zdał sobie sprawę z tego, co uczynił. Uciekł.
Iglane odbicie z rozkoszą patrzyło na obraz nędzy i upadku, jaki leżał przed nim. Tak… Marley spojrzał przez załzawione oczy. Jego słaba dłoń chwyciła strzykawkę. Bliżej… I jeszcze trochę… Tak… Poczujesz się lepiej.
Dłoń zatrzymała się. Nie był w stanie jej unieść. Musiał uspokoić się. Ale zapragnął jeszcze jednej rzeczy. Końca swej opowieści.— Wtedy byłem pierwszy raz bez Ciebie… Codziennie myślałem, że umrę. Miałem umrzeć. Czemu chciałem wtedy żyć? Uciekałem, prawda? Ale… Skończyło się. Nie miałem niczego. Nikogo. Tylko siebie. Trzeba było jeść. Pić. Zdobyć. Nie pamiętam… Nie pamiętam z kim polowaliśmy i walczyliśmy o to co zostało… Ale potem ochraniałem. Ochraniałem? Tak… Tych, którzy nie grabili. Broniłem ich. A później… Później przecież pomagałem im budować, przewozić, przenosić… Elizko… Chroniłem.
Jego oddech zwolnił. Igła zatrzymała się w jego dłoni. Spróbował podnieść się. Upadł.
— Pomagałem z zarazą, Elizko, nosiłem wodę ludziom, jej wciąż nie było… Później zaciągnąłem się do walki z mutantami… Ja… Ja… Pomogłem ludziom.
Spróbował ponownie. Uniósł się na czworakach, zakasłał, odtrącił od siebie narkotyk.
— Znowu walczyłem z mutantami… A później tylko sobie żyłem, strzelałem i nosiłem… Ale pomogłem ludziom. Elizko, jest za późno, ale… Poprawiłem się, Elizko. Dla Ciebie.
Odbił się od posadzki i wstał, napinając mięśnie. Te zaznaczyły swą obecność pod warstwą ubrań. Otarł twarz i przemył wodą z niewielkiego bidonu, a później splunął w kąt pokoju.
— A ty… Ty… — Jego nienawistne spojrzenie obarczyło niewielki, plastikowo-metalowy przedmiot. — Ty pamiętałaś o mnie… Myślisz, że jesteś mi potrzebna?
W kącie pomieszczenia spoczywał wiekowy kij hokejowy. Świetnie wykonany, choć nadgryziony zębem czasu. Oplatały go rdzewiejące łańcuchy. Marley chwycił go w obie dłonie i zbliżył się do strzykawki.
— Jesteś. I to jak cholera. — Wyznał zimnym głosem. — Ale jest jeden problem: Wolę być Prometeuszem, niż twoim pieprzonym niewolnikiem.
Kij z świstem przeciął powietrze. Impet uderzenia roztrzaskał strzykawkę na tysiąc kawałków, rozsyłając je po całym pomieszczeniu. W świetle płomyka wyglądały niczym spadające gwiazdy, wznoszące się brutalnym piruetem, a opadające głucho i bez życia, wypalone w ciemności.
Uderzył po raz kolejny. I kolejny. Płyn rozlał się, mieszając z wymiocinami na posadzce. Z igły pozostały drobne szczątki. I tylko Marley, dysząc jak opętany człowiek, nie przestawał walić.
Opamiętał się dopiero, gdy pękło jedno z ogniw łańcucha. Spoglądając na swe dzieło złapał jeszcze kilka oddechów. Coś wypowiedział niemo, nieznacznie wyginając wargi. Skinął głową. Po tym obrócił się, chwycił znicz i zgasił świecę. Na sam koniec nałożył resztę swych ubrań, plecak oraz zabrał broń. Wychodząc marszowym krokiem na korytarz zapomnianej piwnicy, opuścił pomieszczenie. Za sobą pozostawił wyłącznie kołyszący się żyrandol.
Frakcja: Często zmienia przynależność, pozostając wolnym strzelcem.
Zawód/stanowisko: Najemnik, stalker.
Umiejętności:
- Jeszcze, gdy z bratem kradł samochody, całkiem wprawił się w obchodzeniu zabezpieczeń i odpalaniu na styk kabli. Po Dniu także miał okazję wielokrotnie rozwinąć swoje umiejętności techniczne. Zdoła samodzielnie wykonać najbardziej niezbędne naprawy pojazdów czy wyposażenia.
- Sam fakt posiadania kija hokejowego nie zapewnił Berberowi przezwiska hokeisty. Swoją pulę miała w tym jego niebagatelna siła, ale przede wszystkim zdolność wywijania nim. Jako broń służył mu od pierwszego gonu, a walcząc z ludźmi i mutantami przez te wszystkie lata nabrał w swojej sztuce ogromnej wprawy. Walka jakąkolwiek inną bronią obuchową także nie będzie mu obca. Jest także sprawnym przeciwnikiem, posługując się wyłącznie własnymi pięściami.
- Potrafi zabić mutanta, oskórować, pociąć wnętrzności, usmażyć i zjeść, nie zabijając się przy żadnym z kroków. Jest obeznany w lokalnej faunie i florze, wie czego się tykać, a czego nie, a także które miejsca omijać.
- Świetnie gra na flecie oraz klarnecie, chociaż mógł nieco wyjść z wprawy.
Zalety:
- Jest naturalnie fizycznie wytrzymały na ból i rany, a także niską temperaturę. Skolekcjonował zbyt wiele blizn, by kolejna cokolwiek zmieniła.
- Jego siły fizycznej nie można lekceważyć. Już podczas Pierwszego Gonu na własnych plecach nosił całe worki z materiałami potrzebnymi do konstrukcji barykad, później podejmował się nie mniej wymagających zleceń.
- Berber nie ukrywa przed nikim faktu, że nie jest zwolennikiem bezmyślnego mordowania. W niektórych kręgach przysparza mu to szacunku, ale kto ceni sobie tak marną wartość w tych czasach?
Wady:
Uzależnienie wciąż siedzi w jego mózgu, głęboko pod powierzchnią czaszki. Dlatego nawet niewielki bodziec, jak widok wystawionego na sprzedaż narkotyku czy odurzającego się człowieka może wywołać u niego pragnienie, nieodpartą chęć odlotu, objawiającą się dusznościami, suchością ust, bladą skórą czy intensywnym potem i ogólnym nie spokojem.- Niechęć do zabijania może nieść za sobą konsekwencje. Już zdarzało się, że delikwenci, których Marley zostawiał związanych, wracali do niego chcąc odpłacić się za, w ich mniemaniu, upokorzenie lub skradziony ekwipunek. Kto wie, czy któregoś razu Marley zwyczajnie przeliczy się i po takiej wizycie nie zostanie w jakimś kącie, porzucony i z ostrzem wbitym głęboko między żebra.
- Wyniszczony organizm, ponad dwie dekady ciągłych urazów, ran i popychania swego ciała poza jego wszelkie granice może w końcu przypomnieć się Marleyowi i oby nie doszło do tego w najmniej oczekiwanym momencie. Już nie raz zdarza mu się spluwać krwią czy łamać się nad nagłymi, ostrymi bólami, ale cały czas żyje w nadziei, że to właśnie na tym sprawa się skończy.
Ekwipunek i majątek:
- Kij hokejowy, który brat podarował mu po powrocie z Kanady. Służy Marowi od dnia, w którym rozbłysnęło 1000 słońc. Sprzęt jest wysokiej jakości, całość wykonano z kompozytowego materiału, wewnętrznie wzmacnianego aluminium, choć nawet to nie uchroniło kija od zarysowań, powierzchownych uszczerbków czy doszczętnego starcia napisów pokrywających rączkę. W ciągu tych dwóch dekad mocno ewoluował, a obecnie Mar nawinął na łopatkę kija gruby, solidny i przede wszystkim ważący swoje łańcuch, który przeobraził kij w świetną broń obuchową, służącą Hokeiście do dziś.
- Obrzyn, który służy Marowi do walki wewnątrz budynków i podczas zasadzek. Mimo swojej niepozorności ta mała, jednostrzałowa broń jest w rzeczywistości ręczną armatą, której postrzał na dystansie kilku metrów będzie niemalże na pewno śmiertelny. Jej maksymalny zasięg za to nie przekracza dziesięciu metrów.
- Pięć ładunków (proch, papier, kula) do obrzyna.
- Dwa, wykonane z zaostrzonych kawałków drewna, oszczepy.
- Plecak turystyczny.
- Plecak sportowy.
- Bagnet 6H4.
- Poobijany termos, służący za manierkę (1,5 litra wody).
- Niedziałający zegarek (pamiątka po ojcu).
- Krzesiwo.
- Trzy zwoje pięciometrowej liny.
- Taśma klejąca.
- Pudełko śniadaniowe wypełnione gwoździami, śrubami i nakrętkami.
- Śrubokręt.
- Młotek.
- Pochodnia.
- Kanister wody (3 L).
- Kilka związanych z sobą, umytych szmat.
- Metalowa skrzynka po apteczce pierwszej pomocy, służąca Marowi za lodówkę. Trzyma w niej żywność na około 3-4 dni.
- Gogle budowlane.
- Domowej roboty oddechowa maska przeciwpyłowa, zrobiona z budowlanej maseczki przeciwpyłowej, samochodowego filtra powietrza, recepturek i taśmy klejącej.
- Ubranie, czyli: Bielizna, piłkarskie trampki, robocze jeansy owinięte dresowymi szmatami w okolicach łydek, wojskowy pas, flanelowa koszula bez jednego rękawa, wełniany sweter pod szyję, nafaszerowana kieszeniami kamizelka wędkarska, szmaciany szal, a w zależności od sytuacji wełniana czapka lub stary kask skateboardzisty. Z sobą nosi także rękawiczki zimowe i kolejne, ogrodowe.
- Zapasowe ubrania, czyli bawełniana bluza z kapturem, poszarpane dresy, para skarpet, bokserki i obszerny T-Shirt.
Wygląd:
-
-
Ten post został usunięty!
-
ZAAKCEPTOWANE
Zacznij, gdzie uważasz za stosowne.
-
A moglibyśmy się umówić tak, że ja wybiorę miejsce, a ty mi napiszesz post startowy? Wiesz, twoje miasto, nie chciałbym na start walnąć jakiejś herezji.
-
Jeśli tak ci wygodniej, to proszę cię bardzo.
-
Galera.
-
Ten post został usunięty!
-
Ten post został usunięty!
-
Ten post został usunięty!
-
Ten post został usunięty!
-
Imię: Paweł
Nazwisko: Giewont
Pseudonim: Robin Hood, Góral
Wiek: 20 lat.
Płeć: Mężczyzna
Charakter: Paweł jest osobą o kocim charakterze: chodzi własnymi ścieżkami, zazwyczaj najbardziej troszczy się o własny los. Choć z pozoru jest śmiały i nie ma problemów z poznawaniem nowych twarzy, to w rzeczywistości trudno mu nie tylko zawiązywać, ale i podtrzymywać relacje głębsze niż płytkie znajomości. Trudno powiedzieć jak zachowałby się wobec osoby, na której rzeczywiście mu zależy. Poza tym, Giewont lubi uważać siebie samego za osobę lepszą, niż w rzeczywistości jest, podświadomie jest przekonany o tym iż los przygotował dla niego specjalne, wygodne miejsce w ogólnym biegu wydarzeń. Ta myśl towarzyszy mu nie tylko na codzień, ale i w ciężkich chwilach, kiedy pomaga mu przetrwać. Zdecydowanie uważa się za inteligentniejszego od innych.
Rodzina:
- Matka, Aleksandra (Martwa)
- Ojciec, Michał (Zaginiony w akcji, uznany za martwego)
- Mariusz, pseudonim Morświn (przyrodni ojciec)
- Olga (przyrodnia starsza siostra)
- Julia (przyrodnia młodsza siostra)
- Filip (przyrodni starszy brat)
- Bartosz (przyrodni starszy brat)
- Bartosz (przyrodni młodszy brat)
- Dawid (przyrodni starszy brat, martwy)
- Maciej (przyrodni młodszy brat, martwy)
Towarzysze: BrakHistoria: Paweł znajdował się na pokładzie pociągu z Rzeszowa, który zawitał do Stalowej Woli w dniu, w którym wszystko miało się skończyć. Dokładniej mówiąc, znajdował się wtedy w łonie swojej matki, Aleksandry, jako jeszcze nienarodzone dziecko. Szczęśliwe, wraz z swoim konkubentem, Michałem Giewontem, znaleźli schronienie w murach budynku Dworca. Tam też przyszedł na świat Paweł, w kilka miesięcy po apokalipsie. Przez kilka lat wiedli jako rodzina naprawdę dobry żywot, przynajmniej dobry na standardy powojenne… Przetrwali Kościaną Strawę i Pierwszy Gon. Michał wystrugał Pawłowi jego pierwszy łuk, którym chłopak w ramach zabawy strzelał do celu. Wychowując syna, Giewontowie myśleli że wszystko idzie ku lepszemu, aż do czasu wojny domowej i Drugiego Gonu. Michał, wysłany przez dowództwo Dworca do działań wojennych, przepadł podczas nich bez wieści i został uznany za martwego. Aleksandra zginęła niedługo później, wyrywając Pawła z szponów mutanta, jednego z wielu, jakie zalały wtedy Wolę. Tym samym chłopak został sierotą, któremu po rodzicach został jedynie scyzoryk i skórzany portfel z zdjęciami dwójki. Przygarnął go jeden z niższych stopniem mechaników na Dworcu, choć nie widział go jako syna… Ten człowiek, przezwany Morświnem, miał pod sobą jeszcze siedem innych sierot. Choć przez innych był postrzegany jako altruista, zapewniający pokrzywdzonym dzieciom lepszy los, tak w rzeczywistości dla niego była to po prostu tania siła robocza, którą wykorzystywał do pracy w swoim warsztacie ślusarskim i przy odgruzowywaniu okolicznych ruin. Paweł jak i reszta jego przyrodniego rodzeństwa, co prawda mogli liczyć na garnek z potrawką i kubek rozwodnionej herbaty, ale w kwestii wychowania byli pozostawieni samym sobie. Paweł włóczył się bez celu po terenie Dworca, często wchodząc w bójki z innymi dzieciakami i jeszcze częściej je przegrywając. Dlatego też z czasem zaczął odstawać od reszty rówieśników, preferując konstruowanie kolejnych łuków w samotności, zwiedzanie pobliskich ruin i i korzystanie z zdolności, jaką rodzice przekazali mu przed śmiercią: czytania. Młody Paweł przepadał za czytaniem książek i innych lektur, jakie wpadły mu w dłonie. Z biegiem lat Giewont dorastał i coraz bardziej męczyło go życie na Dworcu. Uważał, że stęchły warsztat, parszywa morda Morświna i pokój dzielony z siódemką ,rodzeństwa" nie był losem na jakim zasługiwał. Dlatego też obmyślił plan: poczeka na dogodny moment, ukradnie niezbędne przedmioty i kilka cennych fantów, które mógłby opchnąć w razie potrzeby i gdy nadejdzie ta chwila, ucieknie. Cel? Kurierzy. Tam widział dla siebie lepsze miejsce niż na Dworcu. Nie zniechęcała go wizja długiej drogi ani niebezpieczeństw czyhających na niej.
Dogodny moment przyszedł pewnego dnia 2033 roku, kiedy kolejny Gon uderzył na miasto, pustosząc przede wszystkim Galerę, ale wprowadzając zamieszanie także w innych punktach Stalowej Woli. Pod osłoną nocy spakował wszystko i wyruszył w drogę, która miała odmienić jego życie.
Frakcja: Dworcowi
Zawód/stanowisko: Obecnie brak, jest włóczęgą i zbiegiem z Dworca, chce dostać się do Kurierów.
Umiejętności: Świetnie operuje łukiem, do tego ma zwinne dłonie, potrafi prędko poradzić sobie z złamaniem zamków czy kłódek. Całkiem dobrze także wychodzi mu majsterkowanie, szczególnie wprawiony jest w robieniu najróżniejszych łuków, proc i oszczepów, z którymi styczność miał od najmłodszych lat.
Zalety: Jest w dobrej kondycji fizycznej i jest bardzo zwinny. To, co przed wojną nazwano by parkourem, to dla niego pestka. Do tego potrafi się nienajgorzej skradać oraz ma dobry wzrok.
Wady: Pomimo jego dobrej kondycji, nie jest zbyt silny. W walce wręcz przeciwko oponentowi o podobnej budowie będzie miał spore problemy, a ktoś o tęższej budowie prawie że na pewno go pokona. Tak samo nie jest nauczony korzystania z broni białej. Do tego brakuje mu doświadczenia z życia w Stalowej Woli, większość jego wiedzy o mieście pochodzi z informacji przyniesionych przez podróżnych, sam nigdy nie zapuszczał się daleko poza okolice Dworca. Nie pamięta świata sprzed wojny, a informacje o nim zna tylko z ust innych oraz z książek.
Ekwipunek i majątek:
- Łuk krótki.
- Łuk długi.
- Kołczan, przypięty do plecaka.
- Plecak wojskowy.
- 50 strzał. ’
- Dobrze naostrzony, spory nóż kuchenny.
- Rolka taśmy klejącej.
- Scyzoryk, ale nie markowy, a raczej sprzedany dawno temu na kościelnym odpuście.
- Trochę suszonego mięsa w plastikowym pudełku śniadaniowym.
- Bochen chleba sucharowego.
- Termos z wodą.
- Dwie butelki dwulitrowe wody.
- Koc.
- Koc drugi.
- Z leksza podziurawiona peleryna przeciwdeszczowa.
- Wybrakowany zestaw igieł i nici.
- Krzesiwo.
- Wytrzymała lina, 10 metrów.
- Brudnobiały sweter.
- Odzież, jaką ma na sobie (bielizna, koszulka bez rękawów, materiałowe spodnie khaki, buty górskie).
- Nakolanniki wzmocnione metalem.
- Nałokietniki wzmocnione metalem.
- Kilka spinaczy.
- Przedwojenna mapa Stalowej Woli.
- Portfel z przedwojennymi zdjęciami obojga rodziców i około dwudziestoma zregenerowanymi, wciąż działającymi bateriami wykradzionymi z Dworca.
- Dobrej klasy latarka wykradziona z Dworca.
- Działająca wkrętarkowiertarka wykradziona z Dworca.Wygląd:
Oczywiście bez numerów na łapie. Na jego plecach jest długa, głęboka blizna - ślad po spotkaniu z szponami mutanta. -
Imię i nazwisko: Jego prawdziwe imię i nazwisko to Edmund Branicki, lecz poza rodziną i najbliższymi przyjaciółmi niezwykle rzadko przedstawia się z imienia i nazwiska, korzystając zamiast tego z pseudonimu.
Pseudonim: Samson
Wiek: 33 lata
Płeć: Mężczyzna
Charakter: Samson to człowiek sprzeczności. Z racji tego, w jakich czasach i w jakim środowisku dorastał, jest społecznym darwinistą. Wierzy, iż silniejsi ze względu na ich możliwości adaptacji przetrwają, natomiast słabsi będą im podlegać lub zginą, bezskutecznie stawiając opór. Nie jest przy tym typowym troglodytą jak niektórzy kibole - wie, kiedy należy odpuścić i nie testować swojego szczęścia. W walce potrafi być bezlitosny, a także jest gotów stosować nieortodoksyjne taktyki, byleby osiągnąć zwycięstwo. Nie brakuje mu przy tym odwagi.
Dla przyjaciół i rodziny Samson jest dość uprzejmy i lojalny, co właściwie mocno kontrastuje z jego darwinistycznymi ideałami i pokazuje, iż nie jest żądnym krwi socjopatą. Nigdy też nie atakuje bez powodu, a jeśli jest to możliwe, będzie dążył do ugodowego rozwiązania sporu.
Rodzina:- Ryszard “Mojżesz” Branicki (59 lat) - Ojciec Edmunda i Krzysztofa, były mechanik w jednym ze stalowowolskich warsztatów samochodowych, obecnie raczej szanowany członek Ligi Stalówki. Gdy nadeszła Apokalipsa, Ryszard wraz ze swoją rodziną ukryli się w okolicach Stadionu, wkrótce dołączając do kształtującej się tam społeczności. Z początku był dosyć optymistyczny, pomocny i bardzo towarzyski, lecz po śmierci żony podczas Pierwszego Gonu stał się oschły, zgorzkniały i surowy wobec swoich synów, wiele od nich oczekując. Doprowadził tym samym do wciąż trwającego konfliktu ze starszym synem, Krzysztofem, natomiast o Edmundzie ma pozytywne zdanie - ten dodatkowo jest jedną z niewielu osób, wobec których Ryszard jest bardzo miły. Pomimo tego, Mojżesz - jak obecnie określa się Ryszarda - jest aktywnym i szanowanym członkiem Ligi Stalówki.
- Anastazja Branicka - Żona Ryszarda oraz matka Krzysztofa i Edmunda, w przeszłości sprzedawczyni w jednym ze stalowowolskich sklepów. Była bardzo miłą osobą, troszczącą się o rodzinę, szczególnie po Apokalipsie. Zginęła w wieku 38 lat, padając ofiarą mutantów w trakcie Pierwszego Gonu.
- Krzysztof Branicki (37 lat) - Starszy brat Edmunda, będący stalkerem w służbie Federacji Starej Huty. W wyniku kłótni ze swoim ojcem, Krzysztof opuścił Stadion kilka tygodni przed Wojną Domową i związał się z Federacją Starej Huty. W przeciwieństwie do ludzi ze środowiska, w którym się wychowywał, Krzysztof jest osobą bardzo empatyczną i zawsze skorą do pomocy innym. Po opuszczeniu Stadionu, Krzysztof spotkał Edmunda trzykrotnie, przy czym za każdym razem bezskutecznie próbował namówić młodszego brata do przyłączenia się do niego jako członek Federacji. Bracia mają do siebie wzajemny szacunek pomimo bycia w przeciwnych sobie frakcjach.
Towarzysze:
- Dziad (53 lata) - Prawa ręka Samsona i, jak pseudonim wskazuje, najstarszy członek grupy. Mało wiadomo o jego przeszłości - spekuluje się, że wcześniej pracował jako rzeźnik lub nauczyciel w jednej ze stalowowolskich szkół, lecz sam zainteresowany nie kwapi się, by rozmawiać o swoim życiu przed Apokalipsą. Początkowo był związany z Galerą, lecz po pewnym czasie stał się członkiem grupy Klepaka. Gdy Samson przejął władzę w grupie, Dziad zaproponował uczynienie go prawą ręką nowego przywódcy, na co Samson przystał. To człowiek ostrożny i niezbyt skory do bycia przywódcą grupy, będąc zadowolonym ze swojej obecnej pozycji, choć jeżeli sytuacja tego wymaga, przejmuje dowodzenie.
- Fafnir (39 lat) - Były neonazista i najsilniejszy członek grupy. Tak jak Samson, Fafnir wychował się pośród społeczności Ligi Stalówki, choć panowie dopiero poznali się przy dołączeniu do grupy stalkerów, która była wówczas kierowana przez Klepaka. Podobnie jak Samson, Fafnir pochodzi ze środowiska Ligi Stalówki, lecz przed dołączeniem tego pierwszego do grupy, obydwaj panowie znali się właściwie tylko z widzenia. Impulsywny, waleczny i nieokrzesany; wciąż wyznaje poglądy rasistowskie, a do tego jest jeszcze większym (i bardziej ekstremistycznym) darwinistą społecznym od Samsona - dla niego każdy, kogo uzna za słabego, powinien zginąć, a jedynie silni zasługują na jakikolwiek szacunek (wyjątkiem od tej reguły są jego towarzysze z grupy, może poza Mongołem, którego nie lubi).
- Szepciuch (Wiek Szepciucha nie jest grupie znany, lecz aby uprościć tę kwestię, Szepciuch ma 38 lat.) - O Szepciuchu wiadomo jest niewiele, nawet dla Dziada, który najdłużej zna się z tym członkiem grupy. Zresztą, sam Szepciuch nie mówi o sobie nie ze względu na brak zaufania wobec innych, ale z faktu, że nie potrafi mówić - według zeznań Dziada, Szepciuch utracił język jako kara za niesubordynację wobec Klepaka. Miał być również osobą towarzyską, choć obecnie jest zamknięty w sobie; niemniej, jest on lojalny dla swojej grupy. Pseudonim wziął się przede wszystkim z jego bardzo dobrych zdolności w skradaniu, co często wykorzystuje przy eliminowaniu wrogów.
- Mongoł (29 lat) - Syn dwójki Tatarów, którzy zamieszkiwali Stalową Wolę. Do grupy dołączył stosunkowo niedawno, więc większość ludzi podchodzi do niego z rezerwą, przy czym jedynie Fafnir jest otwarcie niechętny wobec Mongoła z racji jego pochodzenia. Mimo wszystko, Mongoł stara się być pomocny wobec swoich nowych towarzyszy. Jest wyjątkowo pogodny jak na czasy, w których przystało mu żyć, a także ma dosyć optymistyczne podejście do wszelakich spraw.
- Znachor (41 lat) - Lekarz grupy. Zenon Grębski, bo tak ma na imię Znachor, pierwotnie miał być studentem medycyny na Uniwersytecie Rzeszowskim, lecz Apokalipsa pogrążyła jego plany. Do grupy dołączył jeszcze za czasów, kiedy przewodził nią Klepak, choć powiedzenie o tym, że dołączył z własnej woli, jest błędne: został on przymuszony przez Klepaka do roli lekarza grupy po tym, gdy ranny Klepak potrzebował pomocy medycznej od Dworcowych. Mógł opuścić grupę po śmierci Klepaka, lecz zdecydował się dać Samsonowi szansę jako przywódcy grupy, pozostając w niej. Choć jest pacyfistą, który stara się unikać konfliktów z innymi i często brzydzi się przemocą, tak nie ma żadnych oporów, aby zabić kogoś w samoobronie, jeśli sytuacja tego wymaga. Bardzo ceniony członek grupy z racji na jego wysoką wiedzę na temat medycyny.
- Kajtek (47 lat) - Właściwie nie jest on członkiem grupy Samsona lub jego towarzyszem, bowiem opuścił grupę po przejęciu władzy w niej przez Samsona, lecz należy powiedzieć o nim kilka słów. Pierwotnie należał do Dworcowych, jednak po Drugim Gonie poznał niejakiego Klepaka, dawnego mieszkańca Stadionu, a panowie szybko się zaprzyjaźnili. Zanim Samson przejął władzę w grupie, Kajtek był prawą ręką poprzedniego przywódcy bandy, Klepaka. Kajtek nie miał najlepszych relacji z większością grupy, a kiedy Klepak zginął, opuścił grupę, przysięgając jej członkom zemstę za śmierć byłego szefa; obecnie poszukuje sojuszników, nawet pośród byłych wrogów. Mściwy, pamiętliwy i okrutny - o Kajtku nie można powiedzieć nic pozytywnego.
Historia:
2002-2012: Życie przed Apokalipsą
O życiu Samsona przed Apokalipsą nie ma zbyt wiele ciekawego do powiedzenia. Edmund urodził się w Stalowej Woli jako młodszy syn Ryszarda i Anastazji Branickich. Braniccy wiedli dostatnie życie, mając dość dobrą opinię w sąsiedztwie oraz żyjąc w zgodzie ze sobą, a sam Edmund był raczej dobrym, niesprawiającym problemów uczniem, który zbytnio nie wyróżniał się pośród swoich rówieśników. Trudno jest powiedzieć, czym Edmund zajmowałby się w życiu dorosłym, gdyby Apokalipsa w ogóle nie nadeszła - on sam nie zastanawiał się, jak może wyglądać jego przyszłość.W dniu Apokalipsy, cała rodzina Branickich znajdowała się poza swoim domem, udając się na rodzinny spacer.
2012-2015: Pierwsze lata życia w nowych realiach; Kościana Strawa i Pierwszy Gon
spoiler2015-2026: Wojna Domowa, Drugi Gon
spoiler2026-2032: Grupa Klepaka, Derby Rozwadowskie
spoiler2033-teraz: Wielki Gon, obecne dzieje
Wraz z przejęciem władzy w grupie, Samson i jego towarzysze kontynuowali dotychczasowo prowadzoną działalność grupy jeszcze za rządów Klepaka - działalność najemniczą. Najbardziej znanym przykładem ich działalności najemniczej po “zmianie władzy” była obrona Galery przed mutantami w trakcie Wielkiego Gonu; właściwie zrobili to za darmo ze względu na sytuację, w jakiej znalazła się Galera, a z obietnicy “pomocy w przyszłości” Galernicy jakkolwiek się nie wywiązali - z tego tytułu nie powstały jakiekolwiek urazy, a sam “dług” dawno poszedł w zapomnienie.Frakcja: Teoretycznie nie przynależy do jakiejkolwiek frakcji, choć jest mocno związany z Ligą Stalówki.
Zawód/stanowisko: Przywódca niewielkiej grupy stalkerów.
Umiejętności:- Długie lata walk, czy to z mutantami, czy z innymi ludźmi, wytworzyły z Samsona człowieka bardzo dobrze doświadczonego w walce bronią obuchową i toporami. Samson szczególnie dobrze potrafi walczyć kijami baseballowymi, choć inny typ broni obuchowej nie będzie dla niego jakimkolwiek problemem.
- Poprzez długie tygodnie samodzielnej nauki, Samson dorobił się przyzwoitych zdolności strzeleckich przy korzystaniu z krótkiej broni palnej, strzelb i karabinów powtarzalnych oraz nauczył się konserwacji tego typu broni.
- W przeciwieństwie do sporej ilości ludzi, którzy pochodzą ze Stadionu lub są powiązani z Ligą Stalówki, Samson dobrze zna się na skradaniu, będąc zdolny do poruszania się ciszej od przeciętnych stalkerów.
Zalety:
- Jest całkiem silny i wytrzymały, jak na człowieka wychowanego na Stadionie przystało.
- On i jego grupa mają dobrą reputację pośród Ligi Stalówki - w końcu nie tylko wyświadczyli im kilka przysług, ale Samson także wychował się pośród ludzi z tego otoczenia.
- Ma silną głowę do napojów alkoholowych.
Wady:
- Od czasu incydentu znanego jako Derby Rozwadowskie, Samson i jego grupa są w stałym konflikcie ze Śmierdzielami, gdzie ci drudzy chcą ich zabić. Z tego jakże oczywistego powodu nie mogą pojawiać się w tej części miasta. Co więcej, to nie jedyni wrogowie grupy - należą do nich choćby parę wysoko postawionych osób z Federacji Starej Huty, Granatowi czy Kajtek, były członek grupy, który obecnie stara się znaleźć sojuszników przeciwko dawnym kompanom.
- Może i jest obeznany w obsłudze krótkiej broni palnej, obrzynów czy karabinów powtarzalnych, natomiast nie potrafi korzystać z jakiejkolwiek broni automatycznej czy innego rodzaju strzelb obok obrzynów. Sprawa prezentuje się podobnie z łukami, z których praktycznie nigdy w życiu nie korzystał.
- Nie jest również obeznany w walce bronią drzewcową.
- Trudno mówić tu o jakiejkolwiek znajomości materiałów wybuchowych.
Ekwipunek i majątek:
- Łamignat - Drewniany kij baseballowy, należący najpierw do ojca Samsona, Mojżesza, a potem przekazany Samsonowi przed opuszczeniem przez niego Stadionu. Choć wielokrotnie używany w boju i kilkukrotnie naprawiany, dodatkowo ze śladami krwi, które nie zeszły od czasów Derbów Rozwadowskich, Łamignat jest w dobrym stanie i stanowi skuteczną broń. Kij został zmodyfikowany poprzez dodanie ostrzy z łyżew, tworząc tym samym swoisty topór dwuręczny, zresztą skuteczny.
- Karabin powtarzalny “Perun” - Przez przedwojennych rusznikarzy ten karabin byłby uznawany za nic innego jak abominację, nietrafione połączenie pistoletu z karabinem powtarzalnym; według obecnych rusznikarzy jest to swoisty cud techniki i tańszy zamiennik faktycznych karabinów powtarzalnych, ceniony przez swoich użytkowników. Perun wykorzystuje nietypową dla karabinów amunicję 9 mm, a sama konstrukcja karabinu wzorowana jest na niemieckim Gewehrze 43 - widać to choćby po systemie ładowania w postaci magazynków pudełkowych, które pomieszczą 10 naboi. Karabin ten może posłużyć jako karabin snajperski poprzez umieszczenie na nim lunety celowniczej, choć egzemplarz, z którego korzysta Samson, takowej lunety nie posiada.
- Pistolet PSM - Posiada pusty magazynek, lecz nie jest wykorzystywany jakkolwiek jako broń; jest to raczej swoisty symbol władzy Samsona nad grupą, patrząc na to, że poprzednim właścicielem tego pistoletu był Klepak.
- Magazynek pudełkowy do Peruna
- Radziecki nóż bojowy NR-40
- 15 naboi 9 mm
- Ubiór, składający się ze zszarzałej koszulki, brązowej skórzanej kamizelki, brązowych skórzanych karwaszy, czarnych bojówek i czarnych kamaszy
- Ubiór zapasowy, na który składają się kurtka pilotka w kolorze khaki, ciemnoszary sweter, biały podkoszulek, czarne spodnie i czarne kamasze
- Ciemnozielona pałatka
- Plecak wojskowy
- Dwa zwoje pięciometrowej liny
- Cztery puszki zupy pomidorowej
- Trzy puszki suszonej wołowiny
- Kanister (4 litry pojemności), napełniony wodą
- Piersiówka (0,5 litra pojemności), napełniona samogonem
- Latarka
- Zapalniczka
Wygląd:
Z racji na moje lenistwo, karta jak na razie będzie siedzieć jako WIP.
-
Skończyłem postać Pawła Giewonta. Jest trochę na ,odwal się", ale uznałem, że lepiej zrobić gorszą kartę, a lepiej grać, niż martwić się miesiącami nad zaczepistą kartą, a nie grać nigdy.
Jeżeli wszystko jest okej, to zacznij od razu mu.
-
ZAAKCEPTOWANE
Zaczynasz na: Dworzec
-
“Lepiej się wstydzić przez pięć minut niż dwa tygodnie ćwiczyć”
-
Coś w ten deseń. I pamiętaj na co były te łapówki za kulisami, bo już się z nich nie wywiniesz, mam teczki na Ciebie, Dante…
-
A ja w wakacje musiałbym zacząć zbierać na łapówkę, by Dante mnie nie zajebał za lenistwo. Choć znając życie, weźmie pieniądze i tak, czy siak mnie odstrzeli.
-
Do niczego się nie przyznaję.
-
Dobrze wiedzieć, że będę mieć jednego świadka mniej w Hadze.