Galera
-
Nie chodziło mu o autorytet, jak o pewną dozę rozumu. Wydostał się z kotliny bijących się i wspiął na truchło kurczaka. Stamtąd wychylił głowę w kierunku dachu galery i zawołał:
- Ej! Lodołamacz! -
- Czego? - Dobiegło zza twoich pleców. Gdy inni się prali po pyskach, on zajął się rzeczowym oglądaniem truchła i zapodane oceną potencjalnych słabych punktów. Jak stary wyjadacz stalkerskiego życia.
-
Aha, czyli tutaj był.
-- Weź ich ogarnij, zanim zabiją się nawzajem. – Wskazał kciukiem na lejący się za nim motłoch. -
Popatrzył na to wszystko z pogardą. Chwilę tak stał, i już się wydawało, że po prostu machnie ręką i pójdzie w swoją stronę. Ale wreszcie zagwizdał głośno, aż wszyscy momentalnie się uspokoili.
- CO JEST, DO KURWY NĘDZY?! - Ryknął na całe gardło - Do reszty was pojebało?! Mutanty was nie zajebały, to sami sobie z tym poradzicie?! Zapierdalać mi na przedpole i zbierać rannych! A ty, Owca, wypierdalaj do Galery i się nikomu na oczy nie pokazuj! Mam dość zgrywania roli twojego tatuśka!
- Jakbym miała takiego ojca, to bym się rzuciła chomikom na pożarcie… - Mruknęła dziewczyna. Lodołamacz tego nie usłyszał, bądź tak udawał, złapał ją bezceremonialnie za kark i zaciągnął za sobą do budynku. -
Marley jeszcze przez chwilę odprowadzał ich wzrokiem. Ciekawie się dobrali, Lodołamacz i Owca. Oboje charakterni, to na pewno.
Zeskoczył z kuraka, po czym spojrzał na resztę. Lekko wzruszył ramionami. Ruszył na przedpole.
-
Jak można się było spodziewać, rannych nie było. Tuman mutantów skutecznie ukrócił cierpienia tych, którzy zostali w tyle. Nawet w kwestii swych pobratymców, którzy chwilę wcześniej biegli obok nich, a zaraz padli pod ciosem. Mięso to mięso, twarde prawa natury.
-
Czyli co? Przyszła kolej na znoszenie ciał?
-
Na to się zanosiłem, jednak wiele osób omijało najbliższe ciała. Wyglądało to tak, jakby znoszono jedynie swoich znajomych, pozostałe trupy zostawiając na łaskę pogody i okolicznych mutantów, które nie ruszyły z gonem.
-
Dla Marleya jednak tożsamość martwego nie miała większego znaczenia. Nie miał wielu znajomych, ale każdy z tych ludzi zasługiwał na chociażby symboliczny pochówek. Zabrał się do roboty.
-
Jeszcze zanim zdążyłeś dociągnąć ciało do placu, gdzie je składano, to na parkingu pojawiło się mnóstwo ludzi. Handlarze, barmani, kucharze, majsterkowicze, kolekcjonerzy… Każdy miał pomysł, w jaki sposób zagospodarować truchła padłej zwierzyny.
-
Eh… A pomogli by chociaż z noszeniem. Nie zważał na nich uwagi. Dalej robił swoje.
-
Dopiero pod koniec tak ciężkiego dnia udało wam się zgromadzić ciała. Inni nazbierali jakichś śmieci, przykryli tym stos i podpalili. Charakterystyczny słodkawy swąd wypełnił okolicę.
-
Marley przycupnął na szarej trawie, patrząc na ognisko. Z plecaka wydobył kanisterek z wodą i pociągnął krótki łyk.
Ogień powoli pochłaniał ciała zabitych w walce z żywiołem. Liżące ludzką skórę płomienie pięły się po stosie, pochłaniając coraz to większą maskę w akompaniamencie skwierczenia i trzasków pękających tkanek. Złoto-rubinowy blask odbijał się w zmatowiałych oczach stalkera, nie goszcząc w nich po raz pierwszy i za pewne nie po raz ostatni.
To śmieszne. Mijały dwie dekady od Shoah. Dwadzieścia lat, które zmieniło oblicze śmierci. Umieranie nie miało już w sobie tej wielkości, nabożnej świętości czy godności. Mało kto wybiegał poza granice swojej rutyny, by poświęcić kilka myśli zmarłemu. Ludzie gatunku Shoah zwyczajnie odziali śmierć w prostotę i wprowadzili do użytku codziennego. Jednak czy ktoś może ich winić? Nie Marley, choć zdarzały się dni, kiedy bardzo tego pragnął.
Gdy w zamyśleniu przypatrywał się czerniejącym ciałom, nie potrafił zrozumieć tylko jednej rzeczy. Dlaczego nie był w stanie przyzwyczaić się do śmierci? Tylu było wokół niego, młodszych i starszych, którzy już dawno zmutowali w gatunek ludzi Shoah. Marley nie potrafił. Umieranie wciąż było dla niego czymś dalekim, jakby zawieszonym pod ołowianymi chmurami horyzontu. Za każdym razem coś ściskało jego gardło, a pierś gięła się pod nieznanym ciężarem. Ludzie nie powinni umierać tak często i nie ważne było czy stał za tym mutant, bandyta czy walący się budynek. Po prostu nie powinni.
Siedząc, napił się jeszcze raz.
-
Jak było widać, reszta zgromadzonych wokół stalkerów także nie była w najlepszych nastrojach. Panowało ponure, głuche i uporczywe milczenie, co raz tylko przerywane groźnymi mruknięciami, gdy jakiś zbyt gorliwy handlarz próbowałem dobrać się do rzeczy, które wraz z trupem miały znaleźć się w ogniu. Poza najcenniejszymi rzeczami, większość szpeju trafiała na pogrzeb wraz z nieszczęśnikiem, wybrany sprzęt miał potem zostać rozdany znajomym.
Jednak brać nie miała zamiaru siedzieć tutaj do późnej nocy. Jak to we zwyczaju było, na wieczór po gonie miejscowi właściciele barów za darmo wyciągali alkohol, i tak głównie ten najgorszy, ale jednak, i do tego różnej maści potrawy stworzone z truchła tego, co zdołano zabić, by przedłużyć żywotność Galery jeszcze chociaż o jeden dzień. Od ogniska coraz częściej odrywały się postaci, pojedynczo, w parach czy większych grupach. -
Marley siedział jeszcze przez chwilę. Zmarłym należało się choćby kilka, krótkich myśli.
Dopiero później, gdy już niewielu zostało przy ogniu, sam powrócił do Galery. Nie miał ochoty na alkohol, ale jego żołądek domagał się jedzenie. W końcu, przede wszystkim jesteśmy ludźmi.
-
W lokalu, gdzie się zaczął ten paskudny dzień, przy jednym stole siedzieli już Mały, Śledź i Owca. W posępnych nastrojach, ze szklankami podłego alkoholu w dłoniach, talerzem kilku kotletów i z ciężkim milczeniem nad głowami.
-
Spojrzał na nich i otworzył usta. Chciał rzucić jakiś kiepski żart, zwykłe dziarskie powiedzenie, ale szybko doszedł do wniosku, że nie był to ani czas, ani miejsce na to. Sam poszedł po trochę mięsa i zasiadł z nimi, zajmując się powolnym żuciem posiłku.
-
Barman usłużnie doniósł jeszcze jeden talerz i szklankę. Także bez słowa. Jak i również bez słowa się działo jeszcze z trzech innych stalkerów w małym lokalu.
-
Milczenie odpowiadało sytuacji. Nie widział, dlaczego niektórzy uznawali ciszę za coś złego, choć sam często chciał z nią walczyć, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy.
Zasiadając przy stole, lekko skinął głową pozostałym. Zabrał się za jedzenie mutanciny.
-
- Pierdolona stypa… - Owca wypiła wszystko ze swojej szklanki na raz i uderzyła denkiem o stół - Jebać to wszystko, z wami, staruchami, zawsze to samo. Zamiast iść do przodu, to będziecie rozpamiętywać!
Wstała od stołu i zaczęła się kręcić pod pomieszczeniu, zbierając wszystkie swoje rzeczy, które zdążyła rozrzucić.
- Walić was wszystkich. Idę coś zaruchać - I wspomagając się stołami, krzesłami, ścianami, a na koniec framugą, wytyczyła się na korytarz i poszła wgłąb budynku.