Pustynia Śmierci
- 
Akurat murzyn nie martwił się o sprawy natury. Wiedział, że świetnie sobie radzi bez ingerencji człowieka. Gorzej będzie z tym całym pseudo-miasteczkiem. Kto wie czy trochę mocniejszy wiatr nie połamie budynków jak zapałki? W końcu nawet przed tym całym cholerstwem z wirusem domy poddawały się huraganom i wichurom. 
- 
Wiatr musiałby być naprawdę mocny, a to raczej się nie zdarzy, spodziewać się możesz bardziej burzy i piorunów, niż porywistego wiatru. 
- 
Czyli nie spotka ich nic groźnego. Wyszedł z pokoju i zszedł na dół, do baru. Był tam już ktoś? 
- 
Jak zawsze barman. Miałeś wrażenie, że Hugh zajmował się tu wszystkim, z wyjątkiem wyrzucania awanturujących się klientów, od czego miał jakiegoś wykidajłę. 
- 
Ale kiedy ten białas spał? Oto jest pytanie. Dosiadł się do kontuaru. 
 — Siema, Hugh. Albo Hu’? Hu’ brzmi lepiej, nie sądzisz? —Zaczął gadać od rzeczy, jak to miał w zwyczaju.
- 
- Nie. - uciął mrukliwie barman, chyba nawet bardziej szorstko niż zwykle. - Nudzi Ci się? Bo jak tak, to ja Ci robotę znajdę, nie martw się. 
- 
— Właśnie o to przychodzę. — Ciemnoskóry uśmiechnął się wrednie. Musiał czymś zająć ręce, ale nie mogła być to gitara. Kochał grę ponad wszystko, ale jego palce potrzebowały odpoczynku. Na pustyni grywał rzadko i krótko, bo muzyka zwykle ściągała wszystko co złe, a tutaj od razu przerzucił się na długotrwałe występy. Opuszki musiały stwardnieć, przyzwyczaić do częstszego szarpania strun. 
- 
- Najpierw możesz złapać za miotłę, a potem mop. Jak skończysz, to znajdę inny sposób, żeby utrudnić Ci życie. 
- 
— Ay ay, Hu’ — Kpiąco zasalutował, po czym zabrał się za szukanie miotły. 
- 
Odnalazłeś ją bez trudu, zamiatanie lokalu też do trudnych nie należało, ale było dość nużące. Podobnie jak mycie podłóg. Ale w końcu skończyłeś, a Hugh skinął na Ciebie i wyszedł z baru. 
- 
Zohan: 
 Podróż na piechotę z Los Angeles do Las Vegas jest nie tylko męcząca, ale i długa. Zwłaszcza, że po drodze musieliście odganiać od siebie pomniejszy bandy degeneratów wszelkiej maści, pokątnych handlarzy i grupy Zombie. Ale w końcu dotarliście w bardziej przyjazne rejony Pustyni Śmierci, gdzie wciąż trzymały się uzbrojone po zęby załogi posterunków Z-Com i regimentów Armii Światowej, a tu zagrożenie było o wiele mniejsze. Tutaj też znajdowało się miejsce, do którego prowadził Was Rick.
 - Gniazdo Tułacza. - wyjaśnił Ci, najwidoczniej znając to miejsce dość dobrze. - Nasz pierwszy, i zapewne ostatni, punkt na drodze do Las Vegas.
- 
– Pierwszy i ostatni? Wolę nie zagrzewać tu miejsca, bo jeszcze się przyzwyczaję. Potem znowu na piechotę czy jest jakiś transport? – zapytał. 
- 
// Ciulawka, nie mam zielonego pojęcia co robić moim bardem. // 
- 
Zohan: 
 - Tutaj uzupełnimy zapasy na dalszą drogę, a to, jak dotrzemy do Vegas nie zależy już od nas, tylko od ludzi, którzy znajdą się w środku. No i naszej zdolności przekonywania oraz ilości wartościowych przedmiotów.
 Radio:
 //Faktycznie, dobre pytanie. Może by tak wyjść za barmanem, który w poprzednim poście skinął na Twoją postać, żeby zrobiła to samo?//
- 
// Byłem pewien, że skinął bardziej jako takie"dobra młody, odwaliłeś co miałeś, masz spokój" // Odłożył więc mop na miejsce i podążył za barmanem. 
- 
– Ehe. – przytaknął i czekał, aż coś się wydarzy. 
- 
Radio: 
 Przeszliście przez cały plac Gniazda Tułacza bez większych problemów, bo dzisiaj nie było tu wielu osób, brakowało podróżnych, obwoźnych kupców i sprzedawców oraz najemników, pewnie zamkniętych w swoich pojazdach czy innych budynkach, z północy zbliżała się bowiem burza piaskowa. I to właśnie ona miała zmotywować Cię do jak najszybszej pracy, a przynajmniej to mógłbyś wywnioskować, gdy Hugh pozostawił Cię przed stertą skrzyń i beczek pod jednym z magazynów, pilnowanego przez dwóch grających w karty wartowników.
 - Coś mnie w kolanie łupie, także Ty masz to zanieść do baru. Byle szybko, bo niedługo będzie burza. Jak wniesiesz wszystko, nim się zacznie, to odrobisz tamten alkohol i może Ci coś jeszcze dorzucę.
 Zohan:
 Nic ciekawego się nie wydarzyło, jedynie podeszliście pod bramą, której pilnowali dwaj wartownicy, uzbrojeni w leciwe, ale pewnie wciąż zabójcze, karabiny Mosin.
 - A Ty tu czego? - zapytał Cię jeden z nich. Owszem, tylko Ciebie. Dwóch pozostałych przywitał uściśnięciem dłoni, a drugi strażnik wręczył im również po zapałce i papierosie. Najwidoczniej byli nie tylko stałymi, ale i poważanymi bywalcami.
- 
– Idę z nimi i zahaczyliśmy tutaj, aby uzupełnić zapasy. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? 
- 
— Jasne… — Odmruknął, z lekkim strachem przyglądając się piętrzącym skrzyniom i beczkom. Nie zrozumcie Dice’a źle, nie bał się tej roboty, a jedynie widma nadchodzącej burzy. Nie miał zamiaru przez najbliższy miesiąc wygrzebywać łopatą piachu z każdego otworu w swoim ciele i między innymi dlatego czym prędzej zabrał się za noszenie towarów. By dodać sobie rezonu, zaczął nucić jeden z znanych utworów. 
- 
Zohan: 
 Pewnie chciał, nawet otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale Rick podniósł rękę i odparł uspokajającym tonem:
 - Spokojnie, on jest ze mną. Mogę za niego poręczyć.
 Był to kolejny dowód na to, że Twój kompan musiał być tu znany i szanowany, bo jego rękojmia wystarczyła, dzięki niej wpuszczono Was do środka. Jak na miejsce, gdzie mogliście uzupełnić zapasy, nie było tu wiele budynków handlowych, choć widziałeś magazyny, bar, warsztat i tym podobne, a także parking pełen różnych pojazdów.
 - Mały ruch, bo zbliża się burza piaskowa. Powinniśmy ją przeczekać. - wyjaśnił Twój kompan i udał się wprost do jednego z budynków, wspomnianego wcześniej baru.
 Radio:
 Praca szła bardzo sprawnie, ale wątpiłeś, czy zdążysz znieść wszystko w tak krótkim czasie, jaki Ci pozostał. Odnosząc jedną ze skrzyń, z której niemiłosiernie kurwiło rybą, zobaczyłeś trzech nowych przybyszy, kierujących się do baru.
 


