Dzikie Pogranicze
- 
– Dalej chce ci się walczyć? – zapytał krasnoluda i spróbował go jakoś okrążyć. 
- 
- Żywego mnie nie weźmiecie. - mruknął i widząc Twoje próby, zaatakował szerokim cięciem, którym chciał odrąbać Ci nogę nieco poniżej kolana. 
- 
Wykonał odskok w tył, aby uniknąć odcięcia nogi. 
 – A kto powiedział, że chcemy coś z tobą zrobić? Uciekaliśmy, a wy zaatakowaliście. – rzekł po tym, jeżeli udało mu się uniknąć cięcia.
- 
- Tamtych dwóch zabiliście, czemu mnie mielibyście oszczędzić? - odbił piłeczkę brodacz i tym razem rzucił się na Leifa, a jego potężny zamach o mało nie przeciął Twojego kompana na pół. 
- 
– Samoobrona. – odpowiedział krótko i zamachnął się lekko, aby za bardzo nie uszkodzić krasnoluda przy ewentualnym trafieniu. – W trójkę mamy większą szansę przeżyć w tej trawie. 
- 
Z łatwością sparował Twój cios, ale nie zaatakował po raz kolejny, chociaż broń miał wciąż uniesioną, gotową tak do ataku, jak i obrony. 
 - No, teraz gadasz z jajem, człowieczku. Masz jakąś ofertę?
- 
– Ofertę? Ja chcę się dostać do jakieś wioski lub miasta, a potem do innego miasta i tak dalej. Jeżeli nas zabijesz, to nie przeżyjesz tutaj, bo coś cię prędzej zeżre. 
- 
- Zdziwiłbyś się jeszcze… Jaką mam gwarancję, że jak rozstaniemy się w jakiejś cywilizacji, to nie pójdzie za mną? Albo nie odwalicie innej chujni? 
- 
– Po co mielibyśmy za tobą iść? Będziemy tutaj dalej walczyć, aż w końcu tutaj coś przyjdzie i będzie nowy problem czy zaprzestaniemy tego i ruszymy? 
- 
- Ruszymy. A jak jesteście tacy przyzwoici, to tamtego też zabierzecie czy pozwolicie mu tu zdechnąć? - zapytał, wskazując na człowieka, którego niedawno solidnie zdzieliłeś swoim toporem. Nie wyglądał na żywego, ale nie Tobie to oceniać, równie dobrze mógł stracić przytomność i jeszcze dałoby się mu pomóc, gdyby opatrzył go jakiś medyk z miasta albo innej strażnicy. 
- 
– Najwyżej rzucimy go na pożarcie. Leif, bierz go na plecy i idziesz po środku, a ja zaraz za tobą. 
- 
- Ja pójdę w środku, nie mam zamiaru Wam ufać i chcę mieć za sobą jednego z Was, a nie obu. - zaprotestował Krasnolud. Domyślałeś się, że obawiał się noża wbitego w plecy, lub jakiejkolwiek innej broni, a gdyby tylko jeden z Was szedł za nim, miałby większe szanse na przeżycie oraz opcjonalne zabranie jednego z Was ze sobą, a konkretniej to tego, który pójdzie przed nim. 
- 
– Jak tam sobie chcesz. Najwyżej Leif zrzuci na ciebie twojego towarzysza. Ja początek, ty środek, Leif na końcu. Ruszajmy. – rzekł, poczekał jak się ustawią i wtedy ruszył. 
- 
Twój kompan bez słowa zabrał rannego najemnika i wspólnie ruszyliście dalej. Wędrowaliście cały dzień, ale bez większych ekscesów: Dzikie drapieżniki nie miały chyba ochoty walczyć z trzema oponentami na raz, a nawet gdyby, mogliście poświęcić rannego. Nie byliście jednak do tego zmuszeni, Orkowie również Was nie ścigali, co oznacza, że albo zostali wybici bądź odparci, albo wygrali i teraz korzystali z owoców swojego zwycięstwa, szlachtując pozostałych przy życiu najemników i sługusów kupca oraz rozkradając wszystko, co przedstawia dla nich jakąkolwiek wartość. 
- 
Lepiej dla niego by było, gdyby wygrali, bo wtedy są mniejsze szanse, że trafi na tych samych orków. Skoro wędrowali cały dzień, to warto odpocząć, a on mógłby rzucić okiem na rannego i spróbować go obudzić lub uśmierzyć jego ból za pomocą jakieś rośliny lub mikstury. W końcu wie trochę o alchemii. Rozejrzał się za jakimś miejscem, które byłoby odpowiednie na obóz, czyli jakieś większe drzewo albo jakaś jaskinia. 
- 
Mogliście rozbić obóz, jak najbardziej, ale również zaryzykować wędrówkę jeszcze godzinę lub dwie, aby dotrzeć do położonej niedaleko wieży, zapewne strażnicy, w której stacjonowali jacyś żołnierze. 
 //Mój błąd, miałem o tym napisać w poprzednim poście, ale najwidoczniej wyleciało mi z głowy.//
- 
O ile ci żołnierze ich nie zabiją. Zaryzykował i poszedł w kierunku owej wieży. 
- 
A wraz z Tobą pozostali. Strażnica była tym, czym wydawała się od początku: Kamienną, kwadratową wieżą, zwieńczoną kwadratowym dachem, na któym były też blanki i łucznicy, celujący do Was ze swojej broni. Na zewnątrz było tylko kilku żołnierzy, odzianych w skórzane kaftany lub kolczugi oraz jakieś tam hełmy. Na wyposażeniu mieli noże, włócznie, tarcze z drewna i jednoręczną broń, głównie proste miecze, pałki czy topory. Nie nosili na sobie żadnego emblematu, który świadczyłby o tym, że przynależą do jakiejś frakcji. Byli to zapewne żołnierze jednego z lokalnych włodarzy lub wolnych miast, a nie któregoś z verdeńskich bądź nirgaldzkich państw. 
 Nie zaatakowali Was, ale przerwali wszystko, co robili do tej pory, chwytając za broń i przyjmując pozycje obronne. Głównym zagrożeniem byli tu dzicy Orkowie, zwierzęta, potwory i bandyci, Wy pasowaliście tylko do tej ostatniej kategorii.
 - Kim jesteście i czego tu chcecie? - zapytał jeden z żołnierzy.
- 
– Nic nie gadaj. Ja się tym zajmę. – powiedział szeptem do krasnoluda. – Najemnicy, którzy uszli z życiem przed atakiem Orków. – zwrócił się do żołnierza. – Szukamy schronienia i chcemy opatrzyć rany naszego rannego towarzysza. – nie powiedział rzecz jasna, że to on sam przyczynił się do obecnego stanu rannego. 
- 
- A gdzie zostaliście napadnięci? - zapytał, przyjmując nieco spokojniejszy ton i postawę. Pewnie chciał wiedzieć, jak blisko może znajdować się zagrożenie i czy opłacałoby się wysłać tam kogoś, kto mógłby przeszukać wozy zaatakowanej karawany, służba na pograniczu była niebezpieczna, a dawali za nią psie pieniądze, nic dziwnego, że każdy kombinował jak mógł, byleby tylko zarobić. 
 

