[Metro-Zdzieszowice] Stacja Szkolna
-
- Rewolwer? Pierdolisz… Od lat nikt tu nie widział działającej broni palnej, która by nie była w łapskach tego chujka i jego “wielkiej” córuni - Mimo wszystko spojrzał na niego z zainteresowaniem.
-
// Mówiąc to Mariusz ma na myśli zaawansowaną broń palną czy broń palną jako ogół? Bo jeżeli to drugie, to mamy tutaj pewien problem, broń palna nie jest aż tak rzadka wśród “cywilów”, o czym wspominałem w Dykcjonarzu Nowego Świata. Pozwolę sobie go zacytować; “[…] Potem sytuacja zaczęła ulegać zmianie - Na nowo odkryto metody produkcji prochu strzelniczego i to właśnie na nim oparto nowo powstające uzbrojenie. […] Wciąż nie zamożni, ale potrzebujący większej siły ognia posiadają proste hakownice, rusznice czy samopały/ Ci operujący większym budżetem pozwalają sobie na kupno broni od działających np. na terenie Perły rusznikarzy - są to muszkiety, rewolwery, strzelby strzelające kartaczami i jednostrzałowe pistolety oraz karabiny, z czego te drugie używają amatorsko produkowanej amunicji zespolonej, która pomimo swych niedokładności pozwala na znacznie szybsze oddawanie strzałów i osiąganie lepszej celności” //
-
//Chodziło mi o przedwojenną technologię, a nie badziewia lokalnych dyletantów.
-
// Rozumiem. //
Mariusz “Szprycer” Woliński
Widząc zainteresowanie Łazika, twarz Łysola rozjaśniła się. Stanął pewnie, wkładając dłonie w kieszenie.
— Serio mówię, taki na sześć strzałów. Ojciec kupił dawno, chciał nim w wł… wał… wył… wyłamywaczy strzelać, a tylko kisi go w szafie. Pożyczę go i Ci sprzedam za książkę, co ty na to? — -
- Bez pestek na niewiele mi się zda to kopyto - Wzruszył ramionami.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Pestek? — Młody tępo spojrzał na Mariusza. — Przecież do rewo… rowe… rwelorwera nie potrzebujesz żadnych pestek. Bierzesz proch, kulę, jakąś szmatę żeby nie wypadało, jakieś czyścidełko i strzelasz, nic skop… skompilikowanego. — Odpowiedział, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
-
- Ten pieprzony samopał?! Chyba cię pojebało… Już wolę kamieniami rzucać. Nic nie jesteś w stanie mi zaoferować - Pokręcił głową i obrócił się plecami.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Nie chcesz? Gościu, a-ale… — Łysol zająknął się jeszcze kilkakrotnie po czym umilkł. Sekundę później Mariusz usłyszał krok postawiony w jego stronę.
— W takim razie załawimy to inaczej. — Głos chłopaka brzmiał zdecydowanie pewniej, aż podejrzanie pewniej. -
Westchnął przeciągle, ciężko. Bardzo ciężko.
- Twoja śmierć nic nie zmieni. Będziesz kolejnym martwym gnojkiem, jakich pełno w tym pierdolonym metrze. A nie chcę tracić czasu na ciebie. Dajesz mi coś wartościowego albo spadasz - Obrócił się do niego i wziął w dłonie włócznię. -
Mariusz “Szprycer” Woliński
Podrostek trzymał w dłoni słusznych rozmiarów kuchenny nóż. Stał pewnie, choć jego pozycja zdradzała, że nigdy w życiu nie miał styczności z prawdziwymi sztukami walki.
— Chyba ty. — Wypalił w kierunku Mariusza, po czym zawołał głośniej: —Dupek, Panowie, dupek! — I jak na zawołanie, z okolic zaułka w którym Łazik przed momentem natknął się na młodych, dobiegł go tupot kilku, szybko zbliżających się par stóp. -
- Ech, wy… “Młodzi gniewni”… “Podziemne pokolenie”…“Tunelowcy”… Macie trzy problemy. Pierwszym jest to, że gdzie coś nie idzie po waszej myśli, to organizujecie zbrojny napad - Odpalił papierosa i ostentacyjnie zdmuchnął płomień z zapalniczki benzynowej. Następnie przesunął dłoń z nią za plecy, gdzie trzymał Mołotowa.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
— Z mojej per… pre… prespektytywy to ty masz teraz duży problem, gościu… Oddawaj książkę, a puścimy Cię żywego. — Zagroził Łysy, po czym zbliżył się o krok. Jego ziomkowie zrobili to samo, raczej nie zdając sobie sprawy z zamiarów Szprycera.
-
- Waszym drugim problemem jest to, że nie znacie honoru. Zawsze przychodzicie kupą. A ja potrafię rozwiązywać swoje problemy samemu - Przeciągnął się, maskując odpalanie szmaty lontu w butelce, wypuścić dużą chmurę dymu z papierosa.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński [T -2(Dzień 0)]
Młodzi nie zauważyli i tego.
— A trzeci to co, brak cier… cierkliwości? — Zaśmiał się Łysol, stając na granicy zasięgu włóczni Łazika, gotowy do uskoku i wyprowadzenia ciosu. Co dziwne, patrzył nie na niego, a na swoich ziomków za nim. — A teraz dawaj książkę. — Zażądał, wyciągając pustą lewicę przed siebie. Jego ton nie był już ani trochę żartobliwy, a zupełnie poważny. Wydawał się być pewnym swojego powodzenia. -
- A trzecim jest to, że zawsze przychodzicie z nożem na strzelaninę… - Westchnął smutno i mocno cisnął butelką w jego towarzyszy, a korzystając z zamieszania, uderzył prowodyra w pierś na odlew.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński [T -1(Dzień 0]
Butelka uderzyła prosto w pierś mizernego podrostka, momentalnie pokrywając go ogniem, który zahaczył też o jego kolegów. Trzy osoby zaczęły opętańczo wrzeszczeć, na czele z dzieciakiem, który zamienił się w żywą pochodnię. Łysol chyba nawet nie zdążył zdać sobie sprawy z tego co się dzieje, bo cios dosłownie zwalił go na plecy i wydusił całe powietrze z płuc. Zaczął gwałtownie kasłać i panicznie zaciągać się powietrzem, który coraz bardziej zachodziło swądem palonych ubrań i skóry.
-
Wyrwał włócznię i wrócił się dobrze bazy wypadowej, nie mając już co tu robić, gdy dzieciaki konały w ich własnym piekle.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Odbiegał z miejsca zdarzenia w akompaniamencie przeszywających krzyków młodych. Nie dziwne, że obudziły całkiem sporą ilość ludzi, którzy wyściubili się z swoich mieszkań, by sprawdzić co się dzieje. Niektórzy próbowali jakoś pomóc płonącym, ale nie było z tego wielkiego pożytku. Jeżeli którykolwiek z nich cudem przeżyje, to raczej szybko nie wróci do siebie.
Mariusz szybko powrócił do noclegowni, recepcjonista nie siedział na swoim krzesełku. Tymczasem Serweryn wciąż siedział w malutkim pokoiku, trzymając książkę na kolanach. Nie podnosząc wzroku znad tekstu, zapytał.
— Szybko wróciłeś. To przez Ciebie tak wrzeszczeli? — -
- Wrzeszczą przez własną głupotę. Idziemy, nie mamy już tutaj czego szukać - Ostatni raz poprawił swój sprzęt i stanął przed mężczyzną.
-
Serweryn westchnął.
— Oczywiście. — Powiedział, zamykając w dłoniach książkę. Była to “Wyspa Złoczyńców” autorstwa niejakiego Zbigniewa Nienackiego. Wrzucił ją do tornistra, spakował kilka innych bambetli i złapał kilof w dłonie.
— Możemy ruszać. Rozumiem, że chcesz objąć prowadzenie? — Zapytał.