[Powierzchnia] Śródmieście
-
Przed Apokalipsą najbogatsza część miasta, wypełniona marketami, nowoczesnymi biurowcami i podłużnymi blokami mieszkalnymi. Dziś? Ponury cień samej siebie. Bezpośrednie sąsiedztwo z Zakładami Koksowniczymi dało się w znaki całej zabudowie, gdy na przemysłowe hale spadł deszcz kilkutonowych bomb. Kilka ładunków zboczyło z swej pierwotnej trajektorii, uderzając w Śródmieście. Siła eksplozji burzyła betonowe budynki niczym domki z kart. Wraz atakiem i walkami w mieście przyszły pożary, które strawiły to, co zdołało się uratować. Dzieło zniszczenia przypieczętowała okrutna, nuklearna zima i sam czas, który zabierał wraz z sobą zionącą pustką zabudowę. Smutnym symbolem destrukcji stał się niegdyś dumny pomnik Powstańca Śląskiego, wciąż górujący nad ruinami miasta. Starzy ludzie mówią, że Powstaniec upadnie dopiero wtedy, gdy nie pozostanie mu ani jeden Ślązak, którego mógłby bronić.
Od północy Śródmieście graniczy z Sinym Lasem , od zachodu z ul. Góry Św. Anny i linią kolejową. Południową granicę wyznaczają ruiny Zakładów Koksowniczych, a wschodnią przejmowane przez roślinność budynki położone w pobliżu ulicy Elizy Orzeszkowej.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Czy miasto, w którego każdym kącie czai się śmierć, dalej może być nazywane miastem? Brama odcinająca Perłę od Powierzchni została zamknięta z głośnym zgrzytem, a Szprycer znalazł się po jej drugiej stronie, na powierzchni. Gwardziści, wartujący w ziemiankach strzegących zejścia, posłali mu jedynie obojętne, choć lekko zaskoczone spojrzenia. Mariusz szybko ich minął i podążył w swoim kierunku, pozostawiając samotnego Powstańca, symbol utraconej przeszłości ludzkości, za swoimi plecami. Po kilku minutach minął skrzyżowanie z ulicą Filarskiego. Spopielony szkielet Centrum Zdrowia wbijał swe kikuty w zasnute ciężkimi chmurami niebo, jakby chcąc nakłuć je i wymieść znad powierzchni świata. W tym miejscu Woliński stawał przed wyborem. Dalszą drogę na nieprzebytą północ mógł prowadzić kilkoma drogami, ale w tej chwili te trzy wydawały się najbardziej sensowne. Idąc po wschodniej stronie miasta przedzielonego główną ulicą będzie szedł przez okolice ulicy Kościuszki i Korfantego. Była to najszybsza droga, ale także najbardziej niebezpieczna, bowiem z Sinego Lasu wyłaziło mnóstwo zmutowanego cholerstwa, które później lęgło się dawno rozszabrowanych budynkach. Druga opcja prowadziła przez zachód. Jeżeli Mariusz trzymałby się pobliża szosy, mógłby znacznie zmniejszyć szanse na spotkanie z mutantami, ale za to nadłożył by drogi i zapewne musiałby nocować gdzieś w okolicach Przedszkola - to miejsce nie cieszyło się dobrą sławą, a już na pewno nie jako nocleg. Z drugiej strony, jeżeli nie rozłoży podróży na dłuższy czas, to zmrok prawdopodobnie zastanie go w środku Sinego Lasu, a to równało się wyrokowi śmierci. Trzecia opcja była kompromisem - trzymanie się głównej szosy zapewniało średnie bezpieczeństwo, ale szybką podróż. No i w pobliżu znajdowała się stacja Szkolna, na której mężczyzna mógłby przenocować, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. -
Jak zwykle wróżąc z lotu swojej plwociny, gęstości odchodów ptaków i długości zwisu jajec komendanta, ruszył ostatnią trasą. Złapał wygodniej włócznię i poszedł dość szybkim tempem, obierając najpierw kurs na Szkolną.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Wszystko szło dobrze do momentu, gdy Szprycer znalazł się na wysokości dawnego supermarketu. Po drugiej stronie spękanej ulicy, na parkingu przed zrujnowanym budynkiem, trzy zaropiałe, zmutowane psy przypominające dobermany z karykaturalnie długimi i powykrzywianymi kłami. Właśnie szarpały jakąś niepokojąco wielką zdobycz, która rozmiarami przewyższała nawet żubry, jakie przed Apokalipsą można było spotkać na wschodzie Polski. Poza tym nie mogłeś wiele stwierdzić, bo mutant był już w stanie zaawansowanego rozkładu. Problem pojawił się w momencie, gdy jeden z psów oderwał uwagę od padliny i podniósł głowę, węsząc dookoła. Chwilę po nim pozostałe dwa również odeszły od truchła i zaczęły zbliżać się do jezdni. Mariusz wiedział, że jeszcze go nie zlokalizowały, ale na pewno czuły, że ktoś jest w pobliżu i prędzej czy później znajdą go. Około dwieście metrów dzieliło mężczyznę od ronda, skąd już niedaleko było do zejścia na Szkolną. Za to obok siebie miał spore, choć w dużej części zawalone blokowiska, straszące kaskadami gruzu i powykręcanymi prętami zbrojeniowymi. -
Jak typowy maratończyk linii metra, puścił się biegiem wprost do zaprzyjaźnionej stacji. W locie przerzucił włócznię na ramię i dorwał karabinku, od razu go naciągając i ładując. Sapiąc jak parowóz, zaczął już wyliczać, kogo będzie nawiedzać po nocach.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Nagły ruch podziałał na psy niczym karmazynowa płachta na byka w corridzie. Rzuciły się do pogoni milisekundy po tym, jak Mariusz wybiegł. Mężczyzna jednak miał nad nimi sporą przewagę dystansu, ale ona zmniejszała się z każdą sekundą. Na wysokości dawnego sklepu hydraulicznego huk krwi w uszach Szprycera swoją donośnością zaczął przypominać walenie piętnastokilowego młota. W tym samym miejscu kątem oka dostrzegł, że jeden z psów, szybszy od pozostałej dwójki, był centymetry od złapania jego kostki ostrymi jak brzytwa kłami. Śrut siedział w zamku, wiatrówka była gotowa do strzału. Do zejścia pozostało koło 100 metrów - widział martwe, czarne rośliny spopielonego skweru, a nawet na sekundę dostrzegł wybrzuszenia w powierzchni ziemi - wartownicze ziemianki, strzegące schodów i wrót oddzielających stację od powierzchni. Nie mógł upewnić się czy rzeczywiście je widział i wzrok go nie mylił. Chwila zwolnienia równała się z chwilą, w której Łazik przypieczętowałby swój marny los. -
Bez patrzenia wyciągnął rękę za siebie i zwolnił sprężynę, mając nadzieję, że śrut wbije się psu w podniebienie. Od razu przeładował i mocniej zacisnął dłonie na drewnianych okładzinach.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Czterdzieści metrów do zejścia. Nie miał pewności na to czy jego śrut zadziała tak jak na to liczył, ale zdawał się spełnić swoją misję - zmutowany pies zakwiczał i sekundę później potknął się o własne łapy, boleśnie upadając na szorstki asfalt. Kolejne dwa psy nie odpuszczały i wciąż goniły za Szprycerem. Trzydzieści metrów do zejścia. Gdy cały pościg minął zarośniętą skarłowaciałymi porostami wyspę dawnego ronda, rozległo się charakterystyczne “darcie” Burzy, dobiegające z okolic zejścia na pobliską stację. Stalowe kule ominęły biegnącego mężczyznę, uderzyły zaraz koło jednego z psów. Zaraz rozległa się druga seria. Ta była celniejsza, wbiła kilka kul w przednie łapy kundla i skutecznie położyła go na ziemię. Ostatni z mutantów nie przejął się śmiercią towarzyszy, a obrona Szkolnej nie mogła go dostać - pędził zaraz za Wolińskim, więc by go ustrzelić, musieliby ustrzelić także uciekającego. Dwadzieścia metrów do zejścia. Pies chwycił kłami nogawkę mężczyzny. Mariusz poleciał na glebę i przeszurał ramieniem po asfalcie, boleśnie obijając rękę. Drapieżnik prędzej pozbierał się po upadku i wybijając się na silnych kończynach, skoczył na Łazika. W tym samym momencie pędzona siłą sprężonego powietrza kula rozorała jego kufę, gardło i przednią część tułowia. Truchło mutanta spadło na pierś leżącego, oblewając go krwią martwego zwierzęcia.
— Żyjesz?! Żyjesz tam?! — Rozległ się krzyk od strony ziemianek. -
Zmielił w ustach przekleństwo i zaczął się gramolić spod cielska, samemu przy okazji sprawdzając, czy ma w ciele dokładnie tyle samo otworów, co przed wyjściem na powierzchnię.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Po chwili Szprycerowi udało się wydostać spod ociekającego krwią truchła mutanta. Gdy podniósł się, jego głowa szumiała niemiłosiernie, najwidoczniej miała większe problemy z dojściem do siebie po upadku niż reszta ciała Łazika. Mógł zauważyć kilka rzeczy. Pierwszą z nich było to, że jeden z psów, największy, stał na skraju ronda i niespokojnie przebierał w miejscu, nieustannie warcząc na mężczyznę. Z jego prawego oka sączyła się krew, innych ran nie było. To musiał być ten, którego postrzelił wiatrówką. Trzymał się dokładnie na granicy zasięgu Burz, wiedząc, że kilka kroków w kierunku niedoszłej zdobyczy mogło go zabić. Ostatni z kundli uciekał, kulejąc z podciągniętą pod siebie łapą. Kolejnym, co zauważył było to, że ktoś nieustannie krzyczał w jego kierunku.
— Do cholery, chodź tutaj! Do padliny zlezie się całe cholerstwo z okolicy! —Wrzeszczał któryś z wartowników. -
- Chwila! Byłem trochę zajęty macaniem się z tą paskudą! - Sięgnął po maczetę i odrąbał kundlowi ogon. Dopiero potem ruszył na stanowiska wartownicze.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński
Odcięcie ogona wcale nie było takie łatwe. Dzisiejsze psy były zbudowane o wiele silniej niż ich przedwojenni bracia, ich mięśnie były wytrzymałe, a kości grube i twarde. Niemniej po chwili Szprycer złapał zdobycz w swoją dłoń i mógł udać się w kierunku zejścia na stację. Defensywa Szkolnej w pewnym stopniu przypominała miniaturową wersję Perły - schody prowadzące do podziemnych peronów odgrodzono od powierzchni grubym murem. Przejścia na drugą stronę broniły stalowe wrota, upstrzone wgnieceniami oraz zadrapaniami. Po obu stronach zejścia wykopano proste ziemianki, z których wartownicy obserwowali okolicę i w razie czego - strzelali do wszystkiego co żywe i nie jest człowiekiem. Mężczyzna mógł zobaczyć mężczyznę, który wcześniej krzyczał do niego. Niewysoki wąsacz z nosem czerwonym jak burak posyłał mu wściekłe spojrzenie. Tymczasem do Mariusza odezwała się jedna z jego towarzyszek broni:
— Zapukaj trzy razy po trzy i przeciągnij dłonią po metalu, wpuszczą Cię od razu do środka, Łaziku. — Młoda blondynka skinęła głową w kierunku zejścia. -
- Tak, dzięki… - Mruknął, nie bardzo zważając na gniew, jak się zdawało, dowódcy posterunku. Podszedł do bramy i wykonał uderzenia w umówionym sygnale, wciąż trzymając w garści ogon.
-
Mariusz “Szprycer” Woliński"
Minęło kilka sekund i za wrotami rozległ się dźwięk odsuwanego rygla. Odźwierny pociągnął ciężką blachę, a ta zwróciła się ku wnętrzu zejścia, otwierając drogę dla Mariusza.
Zmiana tematu, czekaj na post kontynuujący fabułę. -
Maruder [T-16(Dzień 0)]
Prowizoryczna gródź Perły zamknęła się za Maruderem w akompaniamencie skrzypienia starego metalu. Był na zewnątrz, jednak to wciąż było znajome “zewnątrz”. Schody w dół, zaczątki budowanego przez Dyktatora muru, dwie, potężne wieże wartownicze, z których na okolicę czujnym okiem spoglądali dobrze wyposażeni Gwardziści. W oddali, na lewo, zagospodarowane ruiny Domu Kultury i krzywe, prążkowane kominy dawnych Zakładów, z których niektóre do złudzenia przypominały ponure szubienice. Przed sobą miał ulicę, a za nią rozlatujące się fasady dawnych sklepów, kafejek i restauracji, o których opowiadał mu jego opiekun. Za jego plecami wznosił się monumentalny Powstaniec, od dziesiątek lat baczny na wyznaczonej mu pozycji i strzegący mieszkańców Perły, a przynajmniej tak mówili co bardziej przesądni. Spotkanie miało się odbyć w tym miejscu, ale o tak wczesnej porze jeszcze nie było tu nikogo.
//Sugeruję poczekanie. Jako postać i jako gracz. //
-
Skoro miał czas to poświęcił go na oględziny okolicy, aby znaleźć sobie najlepszą pozycję do odpoczynku i przyglądania się tym terenom, oczekując na pojawienie się innych najemników, rządowych cyngli i samego konwoju, którego miał bronić.
-
//Poczekamy na Kavalera.//
-
Maruder [T-16(Dzień 0)]
Czas uleciał, a w raz z nim zaczęli zbierać się rządowi łazicy. Od pierwszych porannych ptaszków, szczerze zaskoczonych tym, że ktoś stawił się na miejscu zbiórki przed nimi, po ostatnich ospalców, którzy swoimi ruchami dawali poznać, że podnieśli się z pryczy nie wcześniej niż kwadrans temu. Ta barwna zbieranina dzieliła się jeszcze bardziej. Widział tu kilka podekscytowanych i przerażonych piętnastek, to znaczy osób, które świeżo skończyły piętnaście lat, a więc weszły w “dorosłość” wedle zasad zdzieszowickiego metra. Znalazło się wielu “niedzielnych łazików”, czyli pijusów, narkomanów, bumelantów, którzy łazikostwo na rzecz państwa traktowali jedynie za łatwe źródło środków do dalszego marnowania się. Najwęższą grupę stanowili znani Maruderowi wyjadacze, doświadczeni mistrzowie łazikostwa. Niektórzy z nich byli świadkami pierwszych wyjść na powierzchnię i z powierzchnią wiązali się do dzisiaj, ale na stare lata, gdy ich wiedza nie wystarczała, by zastąpić sprawność, decydowali się na dołączenie do wypadów rządowych.
Kilka minut później pojawiło się także kilku Gwardzistów, eskorta karawany.
Upłynęła jeszcze minuta, a z ulicy Filarskiego rozbrzmiał znajomy rzęchot. Nadjechała zdezelowana furgonetka, ciągnąc za sobą dwie przyczepy. Całe nadwozie trzęsło się, z rury dął gęsty, srebrzanosmolisty dym, a siedzący w gnieździe Gwardzista w zrelaksowanej pozycji opierał się o jakiś dziwny, ogromny karabin, chyba automat, sądząc po wymiarach bębna nabojowego.
Gardłowy krzyk dowodzącego całą akcją Szarogwardzisty poderwał wszystkich i zagonił do zebrania się przy pociągu drogowym.
Wszystkich, oprócz Marudera. Drogę zastąpiło mu trzech żołnierzy. Pierwszy był niski i krępy, z świńską twarzą, ale palącymi płomieniem ślepkami. Drugi był wysoki, silnie zbudowany, ale jego muskulatura bardziej przypominała sumiennie praktykowane treningi, niż tępawą siłę. Za to trzeci był zupełnie młody, ścięty na jeża, niewysoki, ale wyższy od świńskiego ryjka. Po jego mimice można było wywnioskować, że nie jest stałym bywalcem na powierzchni.Świński ryjek wyciągnął jakąś kartkę i szybko odczytał, śmiejąc się przy tym pod nosem, po czym ponownie upchał do kieszeni.
— …Obywatel Maruder? — Zapytał, próbując powstrzymać się od śmiechu. -
- Dopiero co wyciągnęli Cię od cyca matki czy jesteś po prostu głupi? - odparł, a nim tamten mógł odpowiedzieć dodał: - Każdy bardziej rozgarnięty w metrze przynajmniej o mnie słyszał. Większość mnie zna. Żaden ze mnie nie kpi.
Gdyby nie eskorta pozostałych i chęć otrzymania godziwego zarobku pewnie nie byłby takim miłym i ugodowym najemnikiem, ale dałby mu z miejsca w pysk, co powinno wystarczyć za potwierdzenie. Może i faktycznie zadzierał nosa, ale miał powód. Drugiego takiego najemnika nie było, odkąd stary umarł, a dopóki (jeśli) Maruder nie wyszkoli swojego następcy, tak jak sam został wyszkolony przez tamtego starca, to nie pojawi się kolejny. -
Maruder [T-15(Dzień 0)]
Świński ryjek spoważniał w mgnieniu oka, stojący obok niego Schwarzenegger tylko podniósł brew, a młody zachichotał pod nosem.
— Oczywiście. — Mruknął Ryjek, którego opuścił pokłady śmiechu. Jego mięsista, pokryta szarą szczeciną twarz teraz nie przejawiała żadnych emocji, poza chłodem, jaki emanował w kierunku Marudera. — Dzisiaj obywatel Maruder nie pójdzie na zbiory rzepaku. Wracamy na stację, a stamtąd w dalszą drogę. Pytania? — -
//To jest część zlecenia czy niezbyt, bo nie jestem pewien?//
-
// Nie, na pewno nie jest to coś, co robią rządowi Łazicy. O co może chodzić? Ja nie wiem, ale Świński Ryjek chyba wie. Dopytaj. //
-
- Tak. - odparł, krzyżując ręce na piersi. - Po co mam się tam udać?
-
Maruder [T-15 (Dzień 0)]
Pytanie przywróciło uśmiech na twarz Ryjka. Parabola. Wesoły, potem kamienny, teraz znowu głupawo zadowolony z siebie.
— Otóż. — Świnka zaczął wyjaśnienia. — Sojusz Metra Zdzieszowickiego ma dla pana o wiele ważniejsze zadanie, niżeli prosty zbiór rzepaku. Czy jest panu znany Łazik o pseudonimie “Szprycer”?Oczywiście, w odmętach umysłu Marudera pływała ta ksywa. Gość był nieszczególnym Łazikiem, jakich wielu. Odróżniała go jedna, rzadko spotykana cecha; dezerter z Szarej Gwardii. Niewielu dezerterowało, a jeszcze mniejszej ilości udawało się to przeżyć. Zwykle tacy ludzie znikali i wszelki słuch po nich ginął, Szprycer nie stosował się do tej zasady.
-
Wzruszył zdawkowo ramionami.
- Zależy. A jeśli nie zapłacicie mi tyle, żeby rzucił tę fuchę, to nie liczcie na jakąkolwiek pomoc z mojej strony. -
Maruder [T-15 (Dzień 0)]
— Czy dwukrotność sumy, jaką zebrałby pan babrząc dłonie w rzepaku, jest odpowiednią stawką? — Oczy Ryjka zabłysnęły, a głupi uśmiech na jego twarzy przeobraził się w uśmiech wręcz szelmowski.
Z ulicy za ich plecami ruszyła kolumna rządowych Łazików, osłaniająca z wszystkich stron transportowy zaprzęg. Mieli przed sobą kilka godzin marszu, potem kilka kolejnych, spędzonych na wycinaniu bladożółtych roślin i wzajemnym chronieniu się przed drapieżnikami, a na koniec równie długą drogę powrotną. Szczęśliwej drogi, chłopaki. -
- Żebyś wiedział, przystojniaku. - odparł, parskając śmiechem. - Co dokładnie mam zrobić?
-
Maruder [T-15 (Dzień 0)]
Ryjek przewrócił oczami.
— To zależy. Czy obywatel ma przy sobie wszystko, co potrzebne na być może nawet kilka dni pobytu poza domem? Żywność zostanie zapewniona przez nas. -
- Tak, tak. Przejdźmy do szczegółów. Mówił Ci ktoś kiedyś, że czas to pieniądz?
-
Maruder [T-15 (Dzień 0)]
Ryjek ponownie poczerwieniał, najwyraźniej te kilka minut rozmowy z Maruderem wystarczyły, by doprowadzić go do granic cierpliwości. Pewnie się polubią.
— Więc obywatel pójdzie z nami. — Najstarszy skinął głową i ruszył w kierunku wrót, a Schwarzenegger i Jeżyk posłusznie pomaszerowali za nim. Najwidoczniej, potrzebowali najemnika do załatwienia czegoś w podziemnym mieście. -
A więc ruszył, po drodze dyskretnie sięgając po miniaturą kuszę, na którą nałożył bełt i schował dyskretnie do obszernej kieszeni, chcąc być przygotowanym też na te mniej przyjemne alternatywy.
-
Maruder [T-14 (Dzień 0)]
Alternatywa to dobra rzecz, zawsze nią była, a szczególnie teraz, w o wiele bardziej niepewnym, trudnym świecie.
Ryjek kilkakrotnie uderzył knykciami o blachę wrót, wystukując pewnego rodzaju rytm. Niemalże od razu skrzypnęły i ciężkie żelastwo zaczęło się przesuwać, trzeszcząc w harmonii z sapaniem odźwiernego. Grupa zeszła do Perły.
Kontynuacja pojawi się w temacie [Metro-Zdzieszowice] Perła
-
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)} (Post startowy dla użytkownika Kubeł1001)
Chodzenie nocą po powierzchni nie było bezpiecznym sportem, o czym Samuel doskonale wiedział. W tym czasie szczególnie niebezpieczne mutanty wyruszały na polowania, zbierając krwawe żniwo wśród niższych szczebli łańcucha pokarmowego, nie omijając bardziej nieuważnych Łazików. Jednak to nie zwierzęta były największym zagrożeniem, a sam mrok. Za jego kotarą niezwykle łatwo było przeoczyć niebezpieczeństwa, jakie kryło w sobie betonowe truchło Zdzieszowic; nory żmijców, rozpadliny ciągnące się przez całe ulice, a nawet pułapki zastawione przez tych, którzy polowali na mutanty i nie tylko…
Jednak noc na powierzchni miała jedną, wielką zaletę. Dawała osłonę przed wzrokiem wścibskich, a przez stwarzała idealne warunki, by przekazywać poufne informacje.
Właśnie dlatego Kazanecki czekał teraz w zrujnowanej budce zwrotniczego przy dawnym nasypie kolejowym, budynku obranym przez Rdzawych na miejsce wiązania konspiracyjnej współpracy. Właśnie dziś miał otrzymać dokładne informacje na temat swego zadania w jutrzejszym, wielkim dniu.
Z okna na piętrze dostrzegł ledwo widoczny płomień, kołyszący się w czyichś dłoniach. Grupa osób zmierzała do budki. Jeżeli byli to Ci, na których czekał, to wypadałoby odpowiedzieć trzykrotnym mrugnięciem latarki, by zasygnalizować, że budynek jest bezpieczny i śmiało mogą wchodzić. -
Tak też zrobił, ale od razu schował latarkę i chwycił za odbezpieczoną broń. Nie żeby nie ufał Rdzawym, ale powoli przestawał ufać komukolwiek, a tamci też wcale nie musieli być tymi, na których tu czekał.
-
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)]
Bezpiecznik Szczyglika kliknął cicho, oznajmiając, że broń jest gotowa do oddania strzału.
Chwilę później do zasuniętych kawałem blachy falistej drzwi zapukano w prostej sekwencji pojedynczego uderzenia i dwóch kolejnych, następujących zaraz po sobie, powtórzonej trzykrotnie. Szyfr, jakim wtajemniczeni w sprawę Rdzawi oznaczali swoje przybycie. -
A więc lekko opuścił broń, choć wciąż był gotów zrobić z niej użytek, i odsunął blachę, aby tamci mogli wejść.
-
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)]
Grupa pięciu Rdzawych także opuściła broń, widząc przed sobą znajomą twarz. Weszli do środka, a na ich czele był znany Samuelowi kościsty starzec, o skórze pokrytej czerwonymi plamami - Seneka, jedna z najważniejszych postaci wśród konspiracji na powierzchni. Mężczyzna podsunął sobie zdezelowane krzesło, po czym nonszalancko zasiadł na nim, wpatrując się w zdrajcę.
— Cicho wszędzie, głucho wszędzie… Co to będzie, co to będzie? — Zapytał niejednoznacznie. — Dobrze Cię widzieć, Samuelu. Co słychać na Perle? Czy koncert odbędzie się bez przesunięć? -
Skrzywił się lekko na te słowa, ale pokiwał głową. Nie lubił takiego owijania w bawełnę, był żołnierzem, przyjmował, potwierdzał i ostatnimi czasy też wydawał krótkie rozkazy, nic więcej.
- Z tego co wiem, wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie będzie żadnych przesunięć w czasie ani miejscu, a gdyby coś miało zmienić się w ostatniej chwili, nim zdążę Was o tym poinformować, to zadbam o to, żeby i tak wszystko się udało. Możemy przejść do omówienia szczegółów planu? -
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)]
— Hmm, jak najbardziej. — Odpowiedział Seneka. — Jutrzejszego dnia będziesz miał dwa zadania, od których będzie zależało powodzenie całej akcji. Pierwsze jest proste: Masz dopilnować, by równo o godzinie dwunastej, w samo południe, Arnika znalazła się poza salą koncertową, w ogólnie dostępnym miejscu. Obojętnie na którym piętrze, choć im wyżej, tym lepiej. Tam będzie gotowy nasz człowiek, który zwabi ją pod samą bramę Perły, a wtedy my zajmiemy się resztą. Drugie zadanie jest już trudniejsze, ale wierzę, że poradzisz sobie z nim; musisz powstrzymać resztę Gwardzistów przed otwarciem ognia, a tym samym zabiciem wabika. Najlepiej, by w tym czasie znaleźli się w zupełnie innym miejscu, nie wykluczając “lepszego” miejsca… — Seneka zaśmiał się niemrawo, ale zaraz spoważniał. — Musimy wykorzystać moment, gdy wszyscy dowódcy będą na koncercie, by przeprowadzić wszystko bez zbędnego harmideru oraz sprawnie.
-
- Do zrobienia, ale mógłbym rozegrać to też w inny sposób. - odparł, celowo nie używając określenia, że jego sposób byłby lepszy. - Potrzebna mi będzie dywersja. Strzały, wybuch, cokolwiek. Nie widzę problemu w tym, aby odpowiednio pokierować moimi podwładnymi, a przynajmniej tymi, którzy nie są zaangażowani w akcję, a przy okazji też innymi Gwardzistami, aby znaleźli się nie tam, gdzie trzeba. W tym czasie ja i mój kompan wyprowadzimy ją w jakieś ustronne miejsce, skąd odprowadzimy ją sami lub z kimś od Was do miejsca spotkania… Opcjonalnie zgarniemy więcej ludzi po drodze, żeby z zaskoczenia kropnąć ich wszystkich. Pacyfikacja córeczki też nie będzie problemem, po tym, ile już muszę robić za jej draba, będzie to wręcz przyjemność, ale nie martwcie, zadbam też o to, żeby jej włos z głowy nie spadł.
Nie żeby plan Rdzawych mu nie pasował. Nawet pasował, ale grał tu element zaufania. Wiedział, że oni nie ufają mu w zupełności, ale jeśli byli choć w połowie tak inteligentni, na jakich wyglądają, to musieli wiedzieć, że on też za nich życia nie odda. Chciał zemścić się na Dyktatorze i jego córce, ale nie jako jakiś fanatyk czy zamachowiec-samobójca, miał zamiar przeżyć akcję i długo po niej, a tak zwyczajnie obawiał się, że po zakończeniu misji wystawią i jego, i drugiego Gwardzistę, a na to nie miał najmniejszej ochoty. -
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)]
— Pomysłów jest wiele, jednak możliwości mało. — Starzec bezradnie rozłożył dłonie. — Zaledwie kilku naszym ludziom udało się przeniknąć do metra, a jeszcze mniejsza jest ich liczba na Perle. Obawiam się, że w tak okrojonym składzie nie zdołalibyśmy wystarczająco długo utrzymać “zamieszania”. Poza tym… — Zawahał się. — Nie, to wszystko.
-
Nie zdziwiło go to, że nie ufa mu z zupełności, on też nie ufał kompletnie Rdzawym. Na ich miejscu też by sobie nie ufał.
- Więc zrobimy po Waszemu. Wiem, że mam zadbać o to, żeby nie stała się jej krzywda, ale będę musiał użyć odpowiednich środków, żeby była na tyle przerażona lub posłuszna, żeby bez trudu doprowadzić ją na miejsce. Poza tym jak będzie wyglądać nasz transport z budynku? -
Samuel Kazanecki [T- 3 (Dzień 0)]
— Samuelu, Samuelu… Spod Perły wyruszymy w iście przedwojennym stylu. — Seneka uśmiechnął się triumfalnie.
Czy miał na myśli samochód? Działający pojazd był rzadkością w całej okolicy, jedynie Dyktator operował kilkoma, które udało się prowizorycznie przystosować do spalania oleju zamiast zwykłej benzyny. Pogłoski mówiły także o flocie w rękach Arkowców, ale to wydawało się mało prawdopodobne, w końcu mieszkańcy Kościelnej nie potrafili nawet wyhodować w pełni zdrowych grzybów, a co dopiero zdobyć się na uruchomienie jakiegokolwiek silnika. W takim razie skąd miała go Rdzawa Konspiracja? Chociaż to musiał im Kazanecki przyznać, że już nieraz go zaskakiwali.
— A o Dyktatorównę się nie martw. Dopóki będzie żywa i nie trwale okaleczona, dopóty możemy zrobić z niej użytek. — Kontynuował Seneka. — Kilka siniaków w te czy wewte niczego nie zmieni, chociaż wolałbym, żebyś nie wykraczał poza nie. -
- Jeśli się uda, może i to nie będzie konieczne. Coś jeszcze?
-
Samuel Kazanecki [T- 2 (Dzień 0)]
— Omówiliśmy plan na dzień jutrzejszy, a także wszystkie inne kwestie. Wydaje mi się, że jedyną rzeczą jaka nam pozostała, to bym życzył Ci powodzenia na jutrzejszy dzień, Samuelu. — Seneka westchnął i podniósł się, po czym jeszcze raz spojrzał na Kazaneckiego. — Zdajesz sobie sprawę, że w twoich rękach leży los setek ludzi, prawda?
-
- Wolę nie, będę się tym martwić później. Teraz liczy się dla mnie zemsta, później będę martwić się o te setki.
-
Samuel Kazanecki [T- 2 (Dzień 0)]
Seneka w zadumie pokiwał głową.
— Niech więc tak będzie. Powodzenia. — Odrzekł, odwracając się.
Starzec skinął głową na swoich ludzi, Ci pożegnali spojrzeniami Samuela i upewniwszy się, że na zewnątrz jest bezpiecznie, opuścili budynek, zostawiając Gwardzistę samego. -
Od razu zbliżył się do wyjścia, dyskretnie wyglądając, czy tamci oddalili się, a nie zaczaili w pobliżu. Dopiero gdy upewnił się, że Rdzawi poszli, a także, że nie widać w pobliżu nic groźnego, sam udał się w drogę powrotną, dokładnie tą samą trasą, którą tu przyszedł.
-
Samuel Kazanecki [T- 11 (Wydarzenie)]
Rzeczywiście, Rdzawi odeszli w swym kierunku.
Bo wyjściu z budki przystanął na moment, by ponownie upewnić się, że okolica jest czysta.
Na zewnątrz trwała zimna, marcowa noc. Zdzieszowice zostały okryte gęstym mrokiem, słabnącym jedynie wtedy, gdy popędzane wiatrem chmury ołowianego nieboskłonu nieśmiało podnosiły swe szaty, ukazując cudownie świetlistą mnogość gwiazd. Te rzadko spuszczały na miasto łaskawość swego wzroku, w którego blasku wyraźnie dało się dostrzec ocean ruin, pełen pnących się ku nieosiągalnemu firmamentowi szkieletów budowli.
Choć dla Kazaneckiego obraz przedwojennych Zdzieszowic był mglisty, to jego dzisiejszy pejzaż silnie przypominał mu porzucony, zapomniany przez ludzi i historię cmentarz, ćwiekowany rzędami zatartych dekadami nagrobków, jedynych, które pamiętają historię ludzi pogrzebanych pod sobą.
Droga, którą wyruszył na Perłę, przebiegała przez dobrze znany Łazikom sektor. Śródmieście znajdowało się w zasięgu dwóch stacji, a czasem zdarzało się nawet, że spotykano tutaj odważnych najemników z Szkolnej i przemytników szmuglujących reglamentowane lub niedozwolone towary z Metro-Koksu do Sojuszu i w drugą stronę. Jednak dobre rozpoznanie w terenie nie sprawiało, że rezydujący na nim mieszkańcy będą mniej niebezpieczni. Wręcz przeciwnie, czasem zdarzało się, iż sfory mutantów pozostawały przyczajone tam, gdzie zwykle pojawiały się większe ekspedycje. Nieliczni jajogłowi porównywali to do zachowań przedwojennych pupili człowieka: Udomowione koty poznawały, kiedy właściciel uzupełni karmę w ich misce i gdy zbliżał się ten moment, one już czekały przy niej. Zmutowane psy, bieliki czy patyczaki stosowały dokładnie ten sam schemat z jedną tylko różnicą - to człowiek został karmą.
Przemykając od budynku do budynku na swoje szczęście nie napotkał żadnego przedstawiciela fauny. Mżysty, błotnisty i śnieżny początek wiosny wciąż nie był na tyle zachęcający, by każdy drapieżnik powstał z snu zimowego.
“I dobrze.” pomyślał Sam, widząc pod swoimi stopami ponad kilkumetrową wylinkę ślepca, szerszą niż dwukrotności ramienia silnego, dorosłego mężczyzny.
Po kilku kolejnych chwilach marszu czekało go przejście przez parking. Była to spora, otwarta przestrzeń, na której prócz spękanego asfaltu i nielicznych, krzywych latarni znajdowały się tylko wraki samochodów. Nikt, z często poruszających się po powierzchni nie przepadał za takimi miejscami. Brakowało tu plątanin zaułków i uliczek, w których dałoby się podjąć skuteczną obronę w razie ataku, a przerdzewiały pojazdy nie zapewniały schronienia przed mutantami. Niestety, jako gwardzista Kazanecki dobrze wiedział, że obchodzenie parkingu byłoby zbyt długotrwałe, więc alternatywna droga nie wchodziła w grę.
Po kilkakrotnym rozejrzeniu się i upewnieniu, że na sektorze nie znajdują się żadni nieproszeni goście, sprintem dobiegł do pierwszej osłony, zagrzebanego w ziemi sedana. Nie musiał się przed nikim bronić, ale przebiegnięcie przez plac “na pałę” byłoby zwyczajnie głupie.
W ciągu następnej minuty tym samym sposobem dotarł aż na środek parkingu, łapiąc oddech przy przewróconej na bok terenówce. Jego płuca, regularnie niszczone papierosowym dymem, nie był już tak wydajne jak jeszcze kilka lat wcześniej, a kto wie czy kiedyś nie zawiodą go wtedy, gdy będą najbardziej potrzebne. Na razie warto było liczyć na to, że tak się nie stanie.
Sekundę później znów miał zebrać się do biegu, ale coś zwróciło jego uwagę.
Z wschodu dobiegał tętno wielu kopyt.
“Połyski.” Przebiegło mu przez myśl, słysząc to.
Już kilkanaście sekund później okazało się, że jego intuicja się nie myliła, bo spomiędzy zarośli, a brunatno-pożółkłych ruin hipermarketu wyłoniły się nie dwa, nie trzy, a cała tabuna galopujących mutantów, licząca sobie przynajmniej kilkadziesiąt osobników. Połysków było tak wiele, że swymi kopytami wprowadzały w drżenie całe podłoże.
Kazanecki wyłączył na tą chwilę latarkę, by nie przestraszyć stada. Nie wiedział przecież czy wśród nich znajdują się młode, przy których dorosłe osobniki stają się o wiele bardziej drażliwe i agresywne. Nic w tym dziwnego, rodzice chronią swe dzieci, a przynajmniej takie właściwości zaobserwowano wśród niektórych mutantów.
Czekając, aż kolumna przetoczy się przez plac, usiadł, opierając się o wrak. Ciekawe było jak ten dzień mógł wyglądać tu, na parkingu. Podobno w całym mieście wyły wtedy syreny. Ludzie zapewne nie byli wtedy w swoich samochodach, ale w sklepie, kupując mniej lub bardziej potrzebne rzeczy. Dla Sierżanta było to dosyć… surrealne wyobrażenie. Regały ciągnące się dziesiątkami metrów, wypełnione świeżym pieczywem, dorodnymi warzywami i roślinami, lodówki pełne soczystego mięsa, a to wszystko na wyciągnięcie ręki. Opowieści starszych brzmiały jak baśnie, które w dziecięcych latach z przejęciem słuchał. Jednak gdzieś w zakamarkach jego pamięci pałętało się to mętne, splamione życiem w podziemiach wspomnienie. Pamiętał, jak matka trzymała go za dłoń, a on patrzył w dół, licząc liczbę kafelków pod swoimi stopami. Czasem widział, choć ledwo, jakby patrząc przez zabrudzoną szybę, dwa wózki ścigające się wypolerowaną-zniszczoną aleją. On na jednym, wyszczerzony Robert na drugim. A z tyłu ktoś krzyczał, by uważali na innych ludzi…
Ale już nie było sklepu z długimi regałami ani innych ludzi, ten świat odszedł w całunie atomowej pożogi, by już nigdy nie wrócić. Nie było też matki ani Roberta, lecz Sam dobrze, wręcz zbyt dobrze wiedział, kto stał za ich śmiercią i kogo spotka jego zemsta.
Z przemyśleń wyrwał go stopniowo cichnący odgłos galopujących Połysków. Wstał i rozejrzał się - stado przebiegło przez parking, zmierzając w stronę centrum. Droga wolna.
Niespełna dziesięć minut znalazł się po jego drugiej stronie i kontynuował marsz do Perły. Ta część drogi przebiegała między kamienicami oraz piętrowymi rezydencjami i była pozbawiona niebezpiecznych miejsc, podobnych do niedawno pokonanego placu. Dzięki temu trasa zajęła mu jedynie lekko ponad godzinę, po której znalazł się przed wrotami stacji-stolicy. Strażnicy stacjonujący na wieżach w pobliżu wrót jak zwykle nie wykazali większego zainteresowania gościem, bo pomimo włączonych reflektorów, strumień ich światła nie przesunął się nawet odrobinę w kierunku Kazaneckiego. Po wielu, nieudanych próbach zarówno mutanty jak i okoliczni bandyci porzucili ideę szturmu na pozornie niezniszczalną bramę i omijali jej okolicę szerokim łukiem, przez co Gwardziści broniący jej z wież coraz częściej przysypiali na służbie. Uchodziło im to płazem tylko dlatego, że współtwórca potęgi Szarej Gwardii, Major Pogodzik, rzadko kiedy tutaj zaglądał, skupiając się na wyćwiczeniu oddziałów wykonujących inne misje.
Kilkukrotne pociągnięcie za sznurek dzwonka wystarczyło, by masywne skrzydło uchyliło się po krótkiej chwili, wpuszczając Sierżanta do grodzi, w której już czekał na niego siwiutki odźwierny w respiratorze i goglach na twarzy. Stękając z wysiłku, zamknął z przybyszem okna.
— A, widzę zabalowało się do nocy, hihi! — Zagadał, otrzepując dłonie. — Co tam, panie, na powierzchni? Szkarady łażą już mocno?
Nie czekając na odpowiedź obrócił się i złapał za uchwyt, napierając na niego z całą siłą by przesunąć osadzone na szynie wrota. -
//No. Dłużej.
Nie no, bardzo dobry post, ale jeśli mam dostawać jeden taki na jakiś czas, a krótsze częściej, to wolę drugą opcję.//
- Widywałem gorsze rzeczy przez całą służbę. - odparł ogólnikowo. Staruszek pomyśli pewnie o jakichś niestworzonych mutantach, on miał za to na myśli córkę Dyktatora, ale na to tamten nie ma prawa wpaść, jakby zresztą mógł? Gwardzista wyraziłby się niepochlebnie o kimś, komu miał być ostatnią, najwierniejszą linią obrony?
Nie mając ochoty na dłuższe pogawędki, skinął mu jeszcze głową na pożegnanie i udał się dalej, byleby do swoich kwater, aby jeszcze nieco odpocząć.